Janusz Korczak.doc

(134 KB) Pobierz
Janusz Korczak

Janusz Korczak rozpoczął pisanie Pamiętnika w maju 1942 roku. Ostatni zapisek pochodzi z 4 sierpnia, powstał więc w przeddzień wywiezienia Domu Sierot do Treblinki. Swoje zapiski Korczak prowadził nocami przy lampce karbidowej w pokoju, który dzielił z sześciorgiem chorych dzieci i umierającym starym krawcem, Azrylewiczem.

Pamiętnik przedstawia nie tylko bieżące wydarzenia z życia Domu Sierot i warszawskiego getta, ma też wyraźnie zaznaczoną warstwę autobiograficzną, w której Korczak dokonuje przeglądu swojego życia, wraca do czasów dzieciństwa i młodości.

Przedruk fragmentów Pamiętnika według:

Janusz Korczak Pisma wybrane, wybór Aleksander Lewin, opracowanie Maria Falkowska, Marta Kopczyńska i Irena Olecka, Nasza Księgarnia, Warszawa 1978, t. IV, ss. 299-301, 302-303, 305, 350, 359-376.

 

Janusz Korczak
PAMIĘTNIK
[CZĘŚĆ PIERWSZA]

 

 

Ponura, przygnębiająca jest literatura pamiętnikowa. Artysta czy uczony, polityk czy wódz wchodzą w życie niosąc pełnię ambitnych zamierzeń; mocnych, zaczepnych i gładkich poruszeń – żywy mobilizm działania. Wspinają się w górę zwalczają przeszkody, zwiększają zasięg wpływów, zbrojni w doświadczenie i liczbę przyjaciół, coraz owocniej i łatwiej etap po etapie zmierzają do swych celów. Trwa to lat dziesiątek, czasem dwa, trzy dziesiątki. A potem...

Potem już zmęczenie, potem już tylko krok za krokiem uparcie w raz obranym kierunku, już wygodniejszym gościńcem, z mniejszym zapałem i z przeświadczeniem bolesnym, że nie tak, że zbyt mało, że daleko trudniej samotnie, że przybywa już tylko biel włosów, więcej zmarszczek na gładkim dawniej i zuchwałym czole, że oko słabiej już widzi, krew wolniej krąży, a nogi niosą z wysiłkiem.

Cóż? – starość.

Jeden opiera się i dopuszcza, pragnie po dawnemu, nawet szybciej i silniej, by zdążyć. Łudzi się, broni się, buntuje i miota. Drugi w smutnej rezygnacji zaczyna nie tylko zrzekać się, ale nawet cofać.

– Już nie mogę.

– Już nawet nie chcę próbować.

– Nie warto.

– Już nie rozumiem.

– Gdyby zwrócono mi urnę spopielonych lat, energię strwonioną w błądzeniach, rozrzutny rozmach dawnych sił…

Nowi ludzie, nowe pokolenie, nowe potrzeby. Już jego drażnią i on drażni – zrazu nieporozumienia, a potem stałe już nieporozumienie. Ich gesty, ich kroki, ich oczy, białe zęby i gładkie czoło, choć usta milczą...

Wszyscy i wszystko wokoło, i ziemia, i ty sam, i gwiazdy twoje mówią:

– Dosyć... Twój zachód... Teraz my... Twój kres…Twierdzisz, że my i tak... Nie spieramy się z tobą – wiesz lepiej, doświadczony, ale pozwól samodzielnie próbować.

Taki jest porządek życia.

Tak człowiek i zwierzęta, tak bodaj drzewa, a kto wie, może nawet kamienie, ich wola, moc i czas.

Twoja dziś starość, a pojutrze zgrzybiałość.

I coraz spieszniej krążą wskazówki na tarczy zegarów.

Kamienne sfinksa spojrzenie zadaje odwieczne pytanie:

– Kto rano na czterech nogach, w południe raźnie na dwóch, a wieczorem na trzech?

Ty – na kiju wsparty, zapatrzony w gasnące, chłodne promienie słońca, które zachodzi.

Spróbuję inaczej w własnym życiorysie. Może myśl szczęśliwa, może uda się, może tak właśnie trzeba.

Gdy kopiesz studnię, zaczynasz robotę nie od głębokiego dna: poruszasz szeroko zrazu górną warstwę, odrzucasz ziemię, łopata za łopatą, nie wiedząc, co niżej, ile splątanych korzeni, jakie przeszkody i braki, ile uciążliwych zakopanych przez innych i przez ciebie, zapomnianych kamieni i różnych twardych przedmiotów.

Decyzja powzięta, dosyć sił, by zacząć. A w ogóle, czy jest kiedy jaka robota skończona? Spluń w garść. Mocny chwyt łopaty. Śmiało!

Raz, dwa, raz, dwa.

– Boże dopomóż, dziaduniu! Co zamierzasz?

– Widzisz przecie. Szukam podziemnych źródeł, czysty, chłodny żywioł wody odgarniam i rozgarniam wspomnienia.

– Pomóc ci?

– O nie, kochanie ty moje, każdy to musi sam. Nikt nie pospieszy z wyręką ani nie zastąpi. Wszystko inne razem, jeśli zaufasz mi jeszcze i nie ważysz lekce, ale tę ostatnią moją robotę – ja sam.

– Szczęść Boże!

Tak tedy...

Zamierzam odpowiedzieć na kłamliwą książkę fałszywego proroka. Książka ta wiele wyrządziła szkody. Tak[o] rzecze Zaratustra.

I ja rozmawiałem, miałem honor z Zaratustrą rozmawiać. Mądre jego wtajemniczenia, ciężkie, twarde i ostre. Ciebie biedny filozofie, zaprowadziły za mroczne mury i ciasne kraty szpitala wariatów, bo tak przecież było. Stoi czarne na białym: „Nietzsche zmarł w rozterce z życiem – obłąkany”.

Chcę w mojej książce dowieść, że w bolesnej rozterce z prawdą.

Ten sam Zaratustra inaczej mnie nauczał. Może miałem lepszy słuch, może czujniej słuchałem.

Na jedno zgadzamy się: droga mistrza i moja, ucznia – były uciążliwe. Wiele częściej porażki niż powodzenia, wiele krzywizn, więc czas i wysiłek na marne, pozornie na marne.

Bo w godzinie wypłaty nie w samotnej celi najsmutniejszego szpitala [.......] i motyle, i polne koniki, i świętojańskie robaczki, i koncert świerszczów, i solista w błękitach wysokich – skowronek

Dobry Boże!

Dzięki Ci, dobry Boże, za łąkę i barwne zachody, za rześki wietrzyk wieczorny po upalnym dniu znoju i mozołu.

Dobry Boże, który wymyśliłeś tak mądrze, że kwiaty mają zapach, świętojanki świecą na ziemi, iskry gwiazd – na niebie.

Jakże radosna jest starość.

Jaka miła cisza.

Miły wypoczynek.

„Człowiek, który bez miary obsypany Twymi dary, coś go stworzył i ocalił...”1„Człowiek, który bez miary…” – cytat z pieśni Franciszka Karpińskiego Kiedy ranne wstają zorze.

Ano, dobrze. Zaczynam.

Raz, dwa.

[…]

Teraz rok 1942. Maj. Chłodny maj w tym roku. I ta dzisiejsza noc, najcichsza z cichych. Godzina piąta rano. Dzieciaki śpią. Jest ich naprawdę dwie setki. Na prawym skrzydle pani Stefa, ja na lewo w tzw. izolatce.

Łóżko moje w środku pokoju. Pod łóżkiem butelka wódki. Na nocnym stoliku razowy chleb i dzbanek wody.

Poczciwy Felek2Felek – Feliks Grzyb, były wychowanek Domu Sierot, bliski współpracownik Korczaka (przyp. Igora Newerlego). naostrzył ołówki, każdy z dwóch stron. Mógłbym pisać piórem wiecznym, jedno dała mi Hadaska, drugie – pewien papa niesfornego synka.

Rowek mi się od tego ołówka na palcu wyżłobił. Teraz dopiero przypomniało mi się, że można inaczej, że można wygodniej, że łatwiej piórem.

Nie darmo tatulo nazywał mnie w dzieciństwie gapą i cymbałem, a w burzliwych momentach nawet idiotą i osłem. Jedna tylko babcia wierzyła w moją gwiazdę. A tak to – leń, beksa, mazgaj (mówiłem już), idiota i do luftu.

Ale o tym potem.

Mieli słuszność. Po równu (sic!). Pół na pół. Babunia i papa.

Ale o tym potem.

Leń... słusznie... Nie lubię pisać. Rozmyślać to tak. Nie sprawia mi to trudności. Tak jakbym bajeczki sobie opowiadał.

Czytałem gdzieś:

–Są ludzie, którzy tak samo [nie] myślą, jak inni mówią: „Nie palę”.

Ja myślę.

Raz, dwa, raz, dwa. Na każdą niezdarną łopatę mojej studni obowiązkowo zagapię się. Zamyślę się na minut dziesięć. I nie, że słaby dziś jestem, bo stary. Tak zawsze było.

Babcia dawała mi rodzynki i mówiła:

– Filozof.

Podobno już wtedy zwierzyłem babuni w intymnej rozmowie mój śmiały plan przebudowy świata. Ni mniej, ni więcej, tylko wyrzucić wszystkie pieniądze. Jak i dokąd wyrzucić i co potem robić, zapewne nie wiedziałem. Nie należy sądzić zbyt surowo. Liczyłem wówczas pięć lat, a zagadnienie żenująco trudne: co robić, żeby nie było dzieci brudnych, obdartych i głodnych, z którymi nie wolno mi się bawić na podwórku, gdzie pod kasztanem pochowany był w wacie w blaszanym pudełku od landrynek pierwszy mój zmarły bliski i kochany, na razie tylko kanarek. Jego śmierć wysunęła tajemnicze zagadnienie wyznania.

Chciałem na jego grobie postawić krzyż. Służąca powiedziała, że nie, bo on ptak, coś bardzo niższego niż człowiek. Płakać nawet grzech.

Tyle służąca. Ale gorsze, że syn dozorcy domu orzekł, że kanarek był Żydem.

I ja.

Ja też Żyd, a on Polak, katolik. On w raju, ja natomiast, jeżeli nie będę mówił brzydkich wyrazów i będę mu posłusznie przynosił kradziony z domu cukier – dostanę się po śmierci do czegoś, co wprawdzie piekłem nie jest, ale tam jest ciemno. A ja bałem się ciemnego pokoju.

Śmierć. Żyd. Piekło. Czarny, żydowski raj. Było co rozważać.

[…]

Godzina szósta i pół. Krzyknął ktoś w sypialni:

– Chłopaki, kąpiel, wstawać!

Odkładam pióro. Wstać czy nie? Dawno nie kąpałem się. Wczoraj złapałem na sobie i zamordowałem bez skrupułów jednym zręcznym uciskiem paznokcia – wesz.

Jeśli zdążę, napiszę apologię wszy. Bo niesprawiedliwy i niegodny jest nasz stosunek do tego pięknego owada.

Rozgoryczony chłop rosyjski orzekł:

– Wesz nie człowiek, wszystkiej krwi nie wypije. Ułożyłem krótką powiastkę o wróblach, które lat dwadzieścia karmiłem. Postawiłem sobie za zadanie zrehabilitować małych złodziejaszków. Ale kto wejrzy w upośledzenie wszy?

Kto, jeśli nie ja?

Kto wystąpi, kto będzie miał odwagę wystąpić w jej obronie?

[…]

26 czerwca [19]42

Koniec pierwszej części

Przeczytałem. Z trudem zrozumiałem. A czytelnik? Nie dziw, że pamiętnik niezrozumiały dla czytelnika. Czyż można rozumieć cudze wspomnienia, obce życie?

Zdaje się, że ja bez trudu winienem wiedzieć, co piszę. Ba! Czy można rozumieć własne wspomnienia?

15 lipca 1942

Tydzień przerwy w pisaniu, które, wydaje mi się, niepotrzebne zupełnie. Doznawałem tego podczas pisania Jak kochać dziecko. Bywało, że piszę na postojach, na łące, pod sosną, na pieńku. Wszystko ważne i jeśli nie zapiszę, zapomnę. Niepowetowana strata dla ludzkości. Bywało, że przerwa miesięczna: po co się wygłupiać? To, co mądre, wie setka ludzi. Nadejdzie pora odpowiednia – powiedzą ci, co ważniejsze wprowadzą w życie. Nie Edison poczynił swe wynalazki, one wisiały jakby na sznurze, jakby bielizna suszyła się na słońcu, on zdjął je tylko ze sznura.

Toż samo Pasteur, toż samo Pestalozzi. Jest – trzeba tylko wypowiedzieć.

Takie jest każde zagadnienie.

Przypadkiem też nie tamten pierwszy ruszy w przestworza.

Nie mogłem długo zrozumieć, czym dzisiejszy sierociniec różni się od poprzednich, od poprzedniego naszego.

Sierociniec – koszary. Wiem.

Sierociniec – więzienie.

Tak. Sierociniec – ul, mrowisko. Nie.

Dom Sierot jest teraz domem starców. Mam teraz w izolacji siedmiu lokatorów, z tego troje nowych. Wiek pacjentów od siedmiu lat do Azryla lat sześćdziesięciu, który postękuje siedząc na łóżku ze zwieszonymi nogami, oparty o poręcz krzesła.

Ranne rozmowy dzieci – wynik mierzenia ciepłoty. Ile ja mam gorączki, ile ty. Kto gorzej czuje się. Jak kto spędził noc.

Sanatorium dla kapryśnych, rozmiłowanych w swojej chorobie bogatych pensjonariuszów.

Leon pierwszy raz w życiu zemdlał. Docieka teraz, co mu zaszkodziło.

Dzieci snują się. Tylko naskórek normalny. A pod nim czai się zmęczenie, Zniechęcenie, gniew, bunt, nieufność, żal, tęsknota.

Bolesna powaga ich pamiętników. Odpowiadając na ich zwierzenia dzielę się z nimi jak równy z równym. Wspólne nasze przeżycia – ich i moje. Może, może bardziej wodniste, rozwodnione, poza tym to samo.

Zrozumiałem wczoraj podczas obliczania głosów personelu z Dzielnej istotę ich solidarności.

Nienawidzą się wzajemnie, ale żaden nie pozwoli ruszyć drugiego.

„Nie wtrącaj się do nas. Ty obcy, wróg, jeśli nawet coś korzystnego dla nas, to pozornie tylko i szkodę wyrządzi”.

Umarła najofiarniejsza pielęgniarka: Wittlinówna. Gruźlica.

Trudno – Wittlin. Dwie: szkoła-izolacja. Rozpuszcza się „sól ziemi” – pozostaje nawóz.

Co wyrośnie z tego?

„Trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać książkę.”

Każdy dzień, nie tylko wczorajszy, to książka – to gruby zeszyt, rozdział, który starcza na lata.

Jak nieprawdopodobnie długo człowiek żyje.

Nie są nonsensem obliczenia Pisma świętego: Matuzalem żył naprawdę około tysiąca lat.

W pierwszym tygodniu ostatniego pobytu na kolonii w Gocławku3W 1921 roku Januszowi Korczakowi udało się zrealizować marzenie o fermie oraz własnej kolonii letniej dla dzieci. W pobliżu kolonii zwanej Różyczką, położonej w Gocławiu pod Warszawą, wydzierżawiono ziemię, na której powstała ferma służąca wychowankom Domu Sierot jako szkoła ogrodnictwa i rolnictwa. – noc 18 lipca – na skutek spożycia chleba niewiadomego składu i wypieku nastąpiło zbiorowe zatrucie dzieci i części personelu.

Rozwolnienia. Kał gotował się w nocnikach, na powierzchni smolistej mazi tworzyły się pęcherze, które pękając dawały słodko-zgniły odór, atakujący nie tylko powonienie, ale wdzierający się do gardła, oczu, uszu, mózgu.

Obecnie coś podobnego, tylko że wymioty i stolec wodnisty.

W ciągu nocy chłopcom ubyło osiemdziesiąt kilo, przeciętnie kilo na głowę, dziewczynkom sześćdziesiąt kilo (nieco mniej).

Przewód pokarmowy dzieci pracuje pod wysokim ciśnieniem. Niewiele trzeba, by wywołać katastrofę. Może szczepionka przeciwczerwonkowa – przed pięciu dniami, może pieprz mielony, dodany według francuskiej recepty do nieświeżych jajek piątkowego „pasztetu”.

Nazajutrz waga chłopców nie wyrównała straty ani jednego kilograma.

Akcja pomocy tym wymiotującym, jęczącym z bólu – odbywała się w ciemności niemal – więc woda wapienna (kreda do mycia zębów, w ilości, ile kto chciał i kto chciał), dzbanek po dzbanku. Poza tym dla niektórych narkotyk na ból głowy, wreszcie dla personelu oszczędnie – morfina. Jeden zastrzyk kofeiny z racji zapaści u histerycznego nowego wychowańca.

Matka jego, dotknięta wypadaniem jelit owrzodzonych, nie decydowała się umrzeć, zanim dziecka nie umieści w internacie. Chłopiec nie decydował się iść do internatu, zanim matka nie umrze. Ustąpił wreszcie. Matka umarła pomyślnie, dziecko ma wyrzuty sumienia. W chorobie naśladuje wzór matki: jęczy, krzyczy, że boli, potem, że dusi się, potem, że mu gorąco, wreszcie, że umiera z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin