James Clavell - Król szczurów.pdf

(3177 KB) Pobierz
JAMES CLAVELL
KRÓL SZCZURÓW
PRZEKŁAD MAŁGORZATA I ANDRZEJ GRABOWSCY
946961473.007.png 946961473.008.png
Tym, co tam byli
i już ich nie ma. Tym,
co tam byli i nadal żyją. Jemu
ale przede wszystkim jej .
Była wojna. Obozy Changi i Outram Road na Singapurze istnieją — albo
raczej istniały — naprawdę. Reszta jest oczywiście zmyślona i osoby
działające nie mają najmniejszego zamierzonego podobieństwa do nikogo z
żyjących ani zmarłych.
946961473.009.png 946961473.010.png
Changi przypominało perłę osadzoną na wschodnim krańcu wyspy
Singapur i mieniącą się pod kopułą nieba tropików. Zajmowało ono niewielkie
wzniesienie, otoczone pasmem zieleni; nieco dalej zieleń ustępowała miejsca
zielonkawoniebieskiemu morzu, a morze gubiło się w nieskończoności
horyzontu.
Ale z bliska Changi traciło swój urok, stając się tym, czym było —
plugawym, odrażającym więzieniem. Wokół bloków z celami — prażone
słońcem podwórza, wokół podwórzy — wysokie mury.
Za tymi murami, w blokach, piętro po piętrze ciągnęły się cele, które
mogły pomieścić dwa tysiące więźniów. Ale teraz w celach tych, na
korytarzach, we wszystkich kątach i zakamarkach żyło tu około ośmiu tysięcy
ludzi. Głównie Anglicy i Australijczycy, trochę Nowozelandczyków i
Kanadyjczyków — niedobitki sił zbrojnych Kampanii Dalekowschodniej.
Ludzie ci byli na dodatek przestępcami. Popełnili ciężką zbrodnię.
Przegrali wojnę. I mimo przegranej żyli.
Drzwi do cel pozostawiono otwarte, drzwi do bloków także, nawet
olbrzymia brama przecinająca mur stała otworem i jeńcy mogli wchodzić i
wychodzić niemal swobodnie. Lecz mimo to czuć tu było zaduch, jakiś
klaustrofobiczny smród.
Za bramą ciągnęła się droga wysypana smołowanym żużlem. Sto metrów
na zachód przecinała ją plątanina barier z kolczastego drutu, za którymi
znajdowała się wartownia obsadzona uzbrojonymi strażnikami — odpadkami
hord najeźdźcy. Minąwszy tę przeszkodę, droga podążała beztrosko naprzód,
aby po jakimś czasie zgubić się w gąszczu ulic Singapuru. Ale dla jeńców
droga wiodąca na zachód kończyła się w odległości stu metrów od głównej
bramy.
Ku wschodowi biegła ona wzdłuż muru, potem skręcała na południe i nie
odstępując muru podążała dalej. Po obu jej stronach stały szeregiem długie
„sutereny, jak nazywano prymitywne szopy. Wszystkie były jednakowe:
długie na czterdzieści pięć metrów, ze ścianami splecionymi z liści palmy
kokosowej, przybitymi byle jak do słupów, kryte strzechą również z liści
kokosu, ułożonych w spleśniałych warstwach jedna na drugiej. Nie
zaniedbano zwyczaju i co roku kładziono nową ich warstwę, jako że słońce,
deszcz i owady pastwiły się nad strzechami, niszcząc je. Za okna i drzwi
946961473.001.png 946961473.002.png
służyły zwykłe otwory. Dla ochrony przed słońcem i deszczem strzechy
wystawały daleko poza ściany szop, które stały na betonowych słupkach
broniących dostępu powodziom, wężom, żabom, ślimakom, skorpionom,
stonogom, żukom, pluskwom — wszelkiemu pełzającemu robactwu.
W szopach tych mieszkali oficerowie.
Na południe i na wschód od drogi stały w czterech rzędach, po
dwadzieścia w każdym, betonowe domki, zwrócone do siebie tyłem. Mieszkali
w nich wyżsi oficerowie — majorzy, podpułkownicy i pułkownicy.
Dalej droga skręcała na zachód i biegnąc wzdłuż muru, napotykała
jeszcze jeden szereg krytych palmowymi liśćmi szop. Służyły one za kwatery
tym, których nie pomieściło więzienie.
Jedną z nich, mniejszą od innych, zajmowała grupa Amerykanów, licząca
dwudziestu pięciu żołnierzy i podoficerów.
Tam gdzie droga skręcała znów na północ — tuż przy murze, znajdowała
się część ogródków warzywnych. Pozostałe, które dostarczały większość
obozowej żywności, leżały dalej na północ, po drugiej stronie drogi,
naprzeciw bramy więzienia. Droga ciągnęła się jeszcze dwieście metrów przez
mniejszy ogród i kończyła przed wartownią.
Cały ten przesiąknięty ludzkim potem skrawek ziemi o rozmiarach
niespełna kilometra kwadratowego otaczała siatka z drutu kolczastego. Łatwo
ją było przeciąć. Łatwo się przez nią przedostać. Prawie jej nie strzeżono. Nie
było reflektorów. Nie było stanowisk karabinów maszynowych. Bo i cóż
począłby uciekinier? Dom był daleko za morzami, za horyzontem, za
bezkresnym morzem albo wrogą dżunglą. A przejście poza druty oznaczało
nieszczęście, i dla tych, którzy by uciekli, i dla tych, którzy by pozostali.
W opisywanych tu czasach, w roku 1945, Japończycy wiedzieli już, że
najlepiej jest pozostawić kontrolę nad obozem w rękach jeńców. Sami
wydawali rozkazy, a za ich wykonanie odpowiedzialni byli jeńcy —
oficerowie. Jeśli obóz nie przysparzał kłopotów, sam ich także nie miał. Za złe
miano jeńcom prośby o jedzenie. Za złe prośby o lekarstwa. Za złe prośby o
cokolwiek. Za złe to, że w ogóle żyli.
Changi było dla swoich mieszkańców więcej niż więzieniem. Changi było
dla nich Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna się od nowa.
946961473.003.png 946961473.004.png
KSIĘGA PIERWSZA
946961473.005.png 946961473.006.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin