Robin Cook - Gorączka.rtf

(885 KB) Pobierz
ROBIN COOK

ROBIN COOK

Gorączka

(Przekład: Marek Mastalerz)

data pierwszego wydania oryginalnego: 1982

data wydania polskiego: 1993

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla uczczenia radości życia rodzinnego

- zapoczątkowanej przez moich rodziców,

a teraz dzielonej z żoną


PROLOG

 

 

Trujące cząsteczki benzenu wtargnęły do szpiku kostnego narastającym strumieniem. Rozprowadzony przez krew obcy związek chemiczny przeniknął między cienkimi beleczkami kostnymi do najdalszych zakątków delikatnej tkanki. Przypominało to najazd rozszalałej hordy barbarzyńców na Rzym, a rezultaty były równie katastrofalne. Skomplikowana tkanka szpiku, mająca za zadanie produkcję większości komórkowych składników krwi, uległa najeźdźcy.

Cząsteczki benzenu dostały się do wszystkich komórek szpiku wystawionych na jego działanie, przenikając przez błony komórkowe jak nóż przez masło. Krwinki białe czy czerwone, dojrzałe czy młode - wszystko jedno, W niektórych komórkach, do których zdołało przeniknąć jedynie niewiele cząsteczek benzenu, układy enzymatyczne zdołały poradzić sobie z najeźdźcą. W zdecydowanej większości doszło do natychmiastowego zniszczenia błon wewnątrzkomórkowych.

W ciągu kilku minut stężenie benzenu wzrosło tak gwałtownie, że tysiące trujących cząsteczek przeniknęło do mieszczących się w szpiku najistotniejszych dla jego funkcjonowania komórek - tak zwanych komórek pnia, dzielących się nieustannie, i służących jako źródło składników komórkowych krążących we krwi. Ich czynność świadczy o milionach lat ewolucji, której są wynikiem. Co chwila rozgrywa się w nich niewiarygodna tajemnica życia, przechodząca najśmielsze naukowe marzenia. Cząsteczki benzenu na chybił trafił przenikały do raptownie mnożących się komórek, zakłócając powielanie molekuł DNA. Większość tych komórek albo nagle obumierała wskutek rozprzęgnięcia się wewnętrznych pętli kontroli, albo zamiast umierać zaczynała się niepohamowanie rozmnażać.

Oczyszczony z cząsteczek benzenu kolejnymi porcjami krwi tłoczonej przez serce szpik mógł wrócić całkowicie do normy - z wyjątkiem jednej komórki pnia. Komórka ta przez lata pilnie wytwarzała białe ciałka krwi, których celem jest - o ironio - ochrona ustroju przed obcymi, wrogimi organizmami. Benzen, który wniknął do jej jądra, wywołał uszkodzenie ściśle określonego odcinka DNA, nie powodując jednak jej obumarcia, ale zakłócając równowagę pomiędzy mnożeniem się a dojrzewaniem. Komórka natychmiast podzieliła się. To samo uczyniły komórki potomne, nie słuchając już bliżej nam nie znanych sygnałów kontrolnych, każących im dojrzewać i przekształcać się w zwykłe krwinki białe. Spełniały jedynie nakaz natychmiastowego reprodukowania siebie samych. Choć w obrębie szpiku mogłyby ujść za normalne, w rzeczywistości różniły się od innych młodych krwinek białych. Nie występowała u nich zwykła skłonność do adhezji - zlepiania się z innymi komórkami - za to w zastraszającym tempie samolubnie pochłaniały składniki odżywcze. Stały się pasożytami organizmu, z którego pochodziły.

Po zaledwie dwudziestu podziałach tych wyłamujących się spod prawa komórek było ponad milion. Po dwudziestu siedmiu podziałach ich liczba przekroczyła miliard; wówczas zaczęły się odrywać od reszty klonu. Strumyczek komórek przenikających do krwiobiegu przekształcił się w równy potok, a ten w powódź. Wyrzucone poza szpik komórki osiedlały się w całym organizmie i zaczęły tworzyć kolonie. Po czterdziestu podziałach było ich już z górą trylion.

Tak w organizmie Michelle Martel rozpoczęła się 28 grudnia, dwa dni po jej dwunastych urodzinach, ostra, gwałtownie postępująca białaczka mieloblastyczna. Dziewczyna nie miała pojęcia, co się z nią dzieje; wiedziała jedynie, że ma gorączkę.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Zimny styczniowy poranek powoli rozlewał się po skutym mrozem miasteczku Shaftesbury w stanie New Hampshire. W miarę jak zimowe niebo powoli jaśniało, cienie niechętnie ustępowały, obnażając monotonną szarą powłokę chmur. Zanosiło się na śnieg i pomimo zimna w powietrzu czuć było wilgoć - przypominającą, że niedaleko na wschód leży Atlantyk.

Czerwone ceglane budynki starego Shaftesbury tuliły się do rzeki Pawtomack niczym widmo przeszłości. Rzeka stanowiła ostoję, życiodajny strumień miasta; brała początek z ośnieżonych Gór Białych i na południowym wschodzie wpadała do morza. Gdy docierała do miasta, jej gładki bieg przerywały rozpadająca się tama i nieczynne już koło starego młyna. Wzdłuż brzegów rozciągały się kwartały pustych zabudowań fabrycznych, pozostałości z czasów, gdy tkalnie Nowej Anglii stanowiły centrum przemysłu włókienniczego. Na południowym krańcu miasta u początku Main Street, ostatni ceglany budynek zajmowała obecnie fabryka pod nazwą Recycle Ltd, zajmująca się przetwarzaniem odpadów gumy, plastyku i winylu. Strużka szarego, kwaśnego dymu unosiła się z komina o fallicznym kształcie i stapiała z chmurami. Nad całą okolicą wisiał odstręczający, dławiący smród palonego plastyku i kauczuku. Fabrykę otaczały ze wszystkich stron sterty używanych opon, niczym odchody jakiegoś gigantycznego potwora.

Na południe od miasta rzeka toczyła swe wody przez łagodne, zalesione wzgórza oraz pokryte śniegiem pastwiska, ogrodzone trzysta lat temu murkami z kamieni przez pierwszych osadników. Sześć mil dalej zataczała łagodny łuk ku wschodowi, tworząc idylliczny sześcioakrowy półwysep, na środek którego rzeczna odnoga doprowadzała wodę do płytkiego stawu. Za stawem wznosiło się wzgórze zwieńczone wiejskim domem w stylu wiktoriańskim, z białymi framugami okien, dachem ze szczytami i piernikowymi zdobieniami. Długi kręty podjazd obsadzony dębami i klonami prowadził w dół do międzystanowej autostrady nr 301, biegnącej na południe do Massachusetts. Dwadzieścia pięć jardów na północ od domu znajdowała się zniszczona kaprysami aury stodoła okolona kępą iglastych drzew. Na skraju stawu stała na palach miniaturowa wersja domu - szopa zamieniona w domek zabaw.

Ten piękny nowoangielski krajobraz mógłby wyglądać jak wyjęty ze styczniowej ilustracji do kalendarza, gdyby nie jeden szczegół w stawie nie było ryb, a w promieniu sześciu stóp od jego brzegu nic nie rosło.

Blade światło poranka przesączało się do wnętrza domu przez koronkowe firanki, stopniowo wytrącając Charlesa Martela z głębi spokojnego snu. Przewrócił się na lewy bok, z tym przyjemnym uczuciem, jakie towarzyszyło mu od dwóch lat. W jego życiu ponownie zapanowały ład i bezpieczeństwo; po wykryciu u jego pierwszej żony białaczki Charles nie spodziewał się, że to jeszcze kiedykolwiek nastąpi. Umarła dziewięć lat temu, pozostawiając go z trojgiem małych dzieci. Z trudem przetrwał lata, które później nastąpiły.

Teraz należało to jednak do przeszłości, a straszliwa rana powoli się zagoiła. Udało mu się nawet zapełnić nieznośną pustkę. Dwa lata temu ponownie się ożenił, lecz wciąż bał się przyznać przed samym sobą, jak bardzo jego życie zmieniło się na lepsze. Łatwiej było koncentrować się na pracy i życiu codziennym w nowej rodzinie, niż dopuszczać do siebie myśl, że odzyskał spokój i znowu, mimo wszystko, jest szczęśliwy. Trudno jednak było temu zaprzeczyć; Cathryn dawała mu radość życia. Charles zakochał się w niej w dniu, w którym ją poznał, i pobrali się pięć miesięcy później. Minione dwa lata jedynie wzmocniły jego uczucie.

W bladym świetle brzasku wpatrywał się w profil swej śpiącej żony. Leżała na wznak z prawą ręką niedbale odrzuconą nad głowę. Wcale nie wyglądała na swoje trzydzieści dwa lata, co z początku jedynie pogłębiało świadomość dzielącej ich różnicy wieku. Charles miał czterdzieści pięć lat i zdawał sobie sprawę, że na tyle wygląda. Cathryn natomiast można by dać najwyżej dwadzieścia pięć. Wsparłszy się na łokciu, Charles wpatrzył się w jej delikatne rysy. Przesunął wzrokiem wzdłuż prowokującej wypukłości obojczyka aż do ramienia, dokąd spływały jej miękkie ciemne włosy. Jej twarz oświetlona łagodnym światłem poranka wydawała się promienna, gdy wodził spojrzeniem po lekko zakrzywionym nosie i rozszerzających się nieznacznie przy każdym oddechu nozdrzach. Patrząc tak na nią poczuł, jak wzrasta w nim namiętność.

Spojrzał na budzik; zadzwoni dopiero za dwadzieścia minut. Z zadowoleniem wsunął się głębiej w wygrzane miejsce pod puchową kołdrą i przytulił do Cathryn. Jeszcze raz ogarnęło go zdziwienie, że może odczuwać taką radość. Cieszył się nawet na pracę w Instytucie; posuwała się coraz szybciej. Poczuł dreszcz podniecenia. A gdyby tak rzeczywiście właśnie jemu, Charlesowi Martelowi, chłopakowi z Teaneck w stanie New Jersey, udało się zrobić pierwszy krok w rozwiązaniu tajemnicy raka? Wiedział, że staje się to coraz bardziej prawdopodobne; ironia polegała na tym, że formalnie rzecz biorąc nie był naukowcem. Kiedy zachorowała jego pierwsza żona Elizabeth, pracował jako internista, specjalizujący się w alergologii. Po jej śmierci rzucił lukratywną praktykę, by cały czas poświęcić na prowadzenie badań w Instytucie Weinburgera i choć niektórzy koledzy mówili mu, że to nie najlepszy sposób na poradzenie sobie ze strapieniem, osiągnął przecież pewne wyniki.

Wyczuwając, że mąż się obudził, Cathryn obróciła się ku niemu i znalazła w mocnym uścisku. Przecierając oczy ze snu, spojrzała na Charlesa i uśmiechnęła się - wyglądał niezwykle jak na siebie szelmowsko.

- I co ci tam chodzi po główce? - zapytała z uśmiechem.

- Po prostu ci się przyglądałem.

- Cudownie. Lepiej już nie mogę wyglądać - powiedziała Cathryn.

- Wyglądasz oszałamiająco - rzekł żartobliwie Charles, odgarniając gęste włosy z jej czoła.

Rozbudzona już Cathryn uświadomiła sobie podniecenie męża. Przesunęła dłonią po jego ciele i natrafiła na wyprężony członek.

- A to co takiego? - zapytała.

- Nie biorę za to odpowiedzialności - powiedział Charles. - Ta część mojej anatomu kieruje się własnym rozumem.

- Nasz polski papież twierdzi, że mężczyzna nie powinien pożądać swej żony.

- Nie ciebie pożądałem. Myślałem o pracy - zażartował Charles.

Gdy pierwsze płatki śniegu opadły na dach ze szczytami, doznali wspólnego spełnienia, namiętności i czułości, które zawsze wprawiały Charlesa w oszołomienie. Potem odezwał się budzik. Zaczynał się dzień.

Michelle usłyszała dobiegający z daleka głos Cathryn wybijający ją ze snu; śniła, że właśnie idzie z ojcem przez jakieś pole. Usiłowała tam pozostać, ale głos był nieustępliwy. Poczuła dłoń na swoim ramieniu. Otworzywszy oczy, zobaczyła nad sobą roześmianą twarz macochy.

- Czas wstawać - powiedziała raźno Cathryn.

Michelle zaczerpnęła głęboko powietrza i kiwnęła głową na znak, że rozumie. Źle spała tej nocy, męczyły ją złe sny, budziła się zlana potem. Pod przykryciem było jej gorąco, lecz gdy je odrzucała, ogarniały ją dreszcze. Kilkakrotnie w ciągu nocy zastanawiała się, czy nie pójść do ojca. Zrobiłaby tak na pewno, gdyby był sam.

- Rany boskie, masz wypieki - powiedziała Cathryn, rozsuwając story. Podeszła z powrotem do Michelle i dotknęła dłonią jej czoła. Było rozpalone. - Chyba znów masz gorączkę. Jesteś chora?

- Nie - odrzekła natychmiast Michelle. Nie chciała znów chorować, chciała iść do szkoły. Miała ochotę wstać i jak co dzień przygotować sok pomarańczowy. Upodobała sobie tę czynność.

- Lepiej zmierz temperaturę - Cathryn przeszła do wspólnej łazienki między sypialniami. Wynurzyła się z niej po chwili, na przemian potrząsając termometrem i sprawdzając w nim słupek rtęci. - Potrwa to tylko chwilę i będziemy wiedzieć na pewno. - Wsunęła termometr Michelle do ust. - Weź go pod język. Wrócę, kiedy pobudzę chłopaków.

Gdy drzwi się zamknęły, Michelle wyjęła termometr. Już w ciągu tego krótkiego czasu słupek rtęci podniósł się do 37,2° C. Miała gorączkę i czuła to. Bolały ją nogi, doznawała też nieprzyjemnego uczucia w dołku. Włożyła termometr z powrotem do ust. Ze swego łóżka widziała przez okno domek zabaw, na który zgodnie z jej życzeniem Charles przerobił dawną szopę. Na widok pokrytego śniegiem dachu przeszył ją zimny dreszcz. Zatęskniła za wiosną i dniami nieróbstwa, które spędzała w domku. Wyłącznie z ojcem.

 

Kiedy Cathryn otworzyła drzwi, zastała piętnastoletniego Jeana Paula wspartego o oparcie łóżka z podręcznikiem fizyki w ręku. Niewielkie radio z zegarem wypełniało pokój łagodnym rock-and-rollem. Chłopiec miał na sobie flanelową ciemnoczerwoną piżamę z niebieskimi aplikacjami, którą podarowała mu na Boże Narodzenie.

- Masz dwadzieścia minut - powiedziała pogodnie Cathryn.

- Dzięki, mamo - odrzekł z uśmiechem Jean Paul.

Przystanęła w drzwiach i spojrzała na niego z rozczuleniem. Miała ochotę rzucić się ku niemu i złapać go w objęcia, oparła się jednak pokusie. Nauczyła się, że wszyscy Martelowie zachowywali pewną powściągliwość, jeśli chodzi o bezpośredni kontakt fizyczny. Z początku dość trudno było jej do tego przywyknąć. Cathryn pochodziła z włoskiej dzielnicy North End w Bostonie, gdzie dotyk i uścisk nie były niczym niezwykłym. Jej ojciec był wprawdzie Litwinem, ale zostawił żonę i dzieci, gdy Cathryn miała dwanaście lat, dorastała więc bez jego wpływu. Czuła się stuprocentową Włoszką.

- Zobaczymy się przy śniadaniu - powiedziała.

Jean Paul wiedział, że Cathryn uwielbia, gdy mówi do niej „mamo”, i chętnie robił jej tę przyjemność. Mógł jej w ten sposób odpłacić za ciepło i uwagę, jaką mu poświęcała. Jeana Paula wychowywał najpierw bardzo zapracowany ojciec, czuł się też nieco w cieniu zarówno swojego starszego brata Chucka, jak i uroczej siostrzyczki, Michelle. Potem pojawiła się Cathryn i całe zamieszanie związane z jej wejściem do rodziny, a wreszcie prawna adopcja Chucka, Jeana Paula i Michelle. Jean Paul mówiłby do macochy nawet „babciu”, gdyby tylko sobie tego życzyła. Uważał, że kocha Cathryn równie głęboko, jak swą rodzoną matkę, a przynajmniej jej wspomnienie. Miał sześć lat, gdy umarła.

 

Chuck zamrugał oczyma przy pierwszym dotknięciu Cathryn, udawał jednak, że jeszcze śpi, wtulając dalej głowę w poduszkę. Wiedział, że jeśli nie będzie reagował, spróbuje go obudzić ponownie, tym razem jednak potrząsając nim bardziej zdecydowanie. Miał rację: Cathryn oburącz wyciągnęła spod niego poduszkę i zaczęła tarmosić go za barki. Chuck miał osiemnaście lat i za sobą pierwsze półrocze na Uniwersytecie Północno-Wschodnim. Nie szło mu zbyt dobrze i bał się nadchodzącej sesji egzaminacyjnej. Wypadnie fatalnie. Ze wszystkiego z wyjątkiem psychologii.

- Został ci kwadrans - rzekła Cathryn. Potargała jego długie włosy. - Ojciec chce wcześniej pojechać do laboratorium.

- Cholera - mruknął Chuck pod nosem.

- Charlesie juniorze! - wykrzyknęła Cathryn, udając oburzenie.

- Nie wstaję - wyrwał jej poduszkę i zakrył nią głowę.

- Owszem, wstajesz - powiedziała Cathryn, zdzierając z niego pościel. Chłodne poranne powietrze owiało ubranego jedynie w spodenki Chucka. Podskoczył na łóżku, otulając się kocem.

- Mówiłem ci, żebyś nigdy tego nie robiła! - warknął.

- A ja ci mówiłam, żebyś nie używał przy mnie brzydkich słów - Cathryn nie zwróciła uwagi na ton jego głosu. - Masz piętnaście minut!

Odwróciła się na pięcie i wyszła. Twarz Chucka spąsowiała z zawodu. Przyglądał się, jak macocha przechodzi korytarzykiem do pokoju Michelle. Miała na sobie stary, jedwabny, kupiony na pchlim targu szlafrok, którego ciemnobrzoskwiniowa barwa nie odbiegała właściwie od karnacji jej skóry. Bez większego trudu mógł sobie wyobrazić Cathryn nagą. Była za młoda na jego matkę.

Wyciągnął rękę i zatrzasnął drzwi. Tylko dlatego, że ojciec lubi być w laboratorium przed ósmą, on musi wstawać o bladym świcie jak jakiś chłop! Wielki mi naukowiec. Chuck otarł twarz i spojrzał na leżącą koło łóżka otwartą książkę. Była to „Zbrodnia i kara”. Czytał ją prawie cały poprzedni wieczór. Nie należała do zestawu lektur obowiązkowych i pewnie dlatego tak go wciągnęła. Powinien przyłożyć się do chemii, bo groziło mu jej oblanie. Chryste, co na to powiedziałby Charles! Już i tak było tyle hałasu, gdy Chuckowi nie udało się dostać do alma mater Charlesa, Harvardu. Jeśli teraz zawali chemię... Charles zdawał na studiach końcowe egzaminy właśnie z chemii.

- Nie mam zamiaru być pieprzonym lekarzem - warknął pod nosem Chuck, wciągając swe brudne dżinsy. Chlubił się tym, że nigdy nie były prane. W łazience postanowił się nie golić. Przyszło mu na myśl, żeby zapuścić brodę.

 

Ubrany w polinezyjskiego kroju spódniczkę nazywaną lava-lava z materiału frotte, niefortunnie podkreślającą piętnaście funtów, które przybyły mu przez ostatnie dziesięć lat, Charles namydlał podbródek. W myślach usiłował uporządkować tysiączne fakty związane z prowadzonymi właśnie pracami badawczymi. Złożoność układów immunologicznych żywych organizmów nie przestawała wprawiać go w podziw i zachwyt, zwłaszcza teraz, gdy zdawało mu się, że bliski jest odpowiedzi na ważne pytania dotyczące nowotworów. Zdarzało mu się już odczuwać podniecenie i mylić się, z czego dobrze zdawał sobie sprawę. Swe nowe koncepcje oparł jednak na latach starannych eksperymentów, zakończonych dającymi się powtórzyć wynikami.

Przygotował w myślach plan zajęć na ten dzień. Chciał zacząć pracę nad nowym szczepem myszy oznaczonym HR7, u którego występował wrodzony rak gruczołu piersiowego. Miał nadzieję wywołać u nich uczulenie na własny nowotwór. Czuł, że jest coraz bliżej tego celu.

Do łazienki weszła Cathryn i przecisnęła się koło niego. Ściągnęła przez głowę szlafrok i weszła pod prysznic. Zza parawanu wzbiły się kłęby pary wodnej. Po chwili odsunęła zasłonkę i rzekła do Charlesa:

- Chyba będę musiała pójść z Michelle do prawdziwego lekarza - po czym zniknęła z powrotem pod prysznicem.

Charles przerwał golenie, usiłując jakoś przełknąć jej sarkastyczną uwagę o „prawdziwych” lekarzach. Był na tym punkcie drażliwy.

- Myślałam, że jeśli wyjdę za lekarza, będę miała przynajmniej zapewnioną dobrą opiekę medyczną dla swojej rodziny. Ależ się omyliłam! - zawołała Cathryn, przekrzykując szum prysznica.

Charles zajął się oględzinami swej do połowy ogolonej twarzy. Dostrzegł, że ma nieco opuchnięte powieki. Usiłował nie dać się wciągnąć w sprzeczkę. Fakt, że kłopoty zdrowotne w ich rodzinie samorzutnie ustępowały w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie docierał do Cathryn. Jej świeżo rozbudzone instynkty matczyne nakazywały wzywać specjalistę do każdego kichnięcia, bólu czy biegunki.

- Michelle wciąż się podle czuje? - zapytał. Lepiej od razu przejść do konkretów.

- Nie mam ochoty jeszcze raz powtarzać, że przez cały czas czuje się niewyraźnie - powiedziała Cathryn.

Charles z rozdrażnieniem odsunął zasłonę prysznica.

- Cathryn, zajmuję się badaniami nad nowotworami, a nie pediatrią.

- Och, przepraszam - podstawiła twarz pod strumień wody. - Myślałam, że jesteś lekarzem.

- Nie dam się sprowokować do kłótni - powiedział gniewnie. - Wszędzie szaleje grypa. Michelle pewnie ją gdzieś złapała. Pomęczy się przez tydzień i wszystko będzie dobrze.

Cathryn odsunęła się spod sitka prysznica i popatrzyła na Charlesa.

- Kłopot w tym, że Michelle czuje się podle od czterech tygodni.

- Czterech tygodni? - spytał z niedowierzaniem. Pochłonięty swymi badaniami tracił poczucie czasu.

- Czterech tygodni - powtórzyła Cathryn. - Nie myśl, że wpadam w panikę przy byle przeziębieniu. Chyba zabiorę ją do Kliniki Pediatrycznej na wizytę u doktora Wileya. Odwiedzę też przy okazji chłopaka Schonhauserów.

- No dobrze, obejrzę Michelle - zgodził się Charles, odwracając się do umywalki. Cztery tygodnie to trochę za długo jak na grypę. Może Cathryn przesadzała, wiedział jednak, że mądrzej będzie tego nie mówić. Lepiej zmienić temat.

- Co się stało z chłopakiem Schonhauserów? - spytał.

Schonhauserowie mieszkali o milę od nich w górę rzeki. Henry Schonhauser, chemik z Massachusetts Institute of Technology, należał do nielicznych osób, z którymi Charles lubił się spotykać na gruncie towarzyskim. Ich syn, Tad, był o prawie rok młodszy od Michelle, jednak daty urodzin tak się ułożyły, że chodzili do tej samej klasy.

Cathryn wyszła spod prysznica zadowolona, że udało się jej skłonić Charlesa do zajęcia się Michelle.

- Leży w szpitalu od trzech tygodni - powiedziała. - Słyszałam, że jest bardzo chory, ale nie miałam ostatnio okazji rozmawiać z Marge.

- Co u niego rozpoznano? - Charles przyłożył żyletkę pod bokobrody po prawej stronie.

- Anemię elastyczną czy coś w tym rodzaju. Nigdy o czymś takim nie słyszałam.

- Anemię aplastyczną? - rzekł z niedowierzaniem.

- Chyba tak.

- Mój Boże, to okropne - powiedział, opierając się o umywalkę.

- A co to takiego? - Cathryn poczuła mimowolny przypływ strachu.

- Choroba, w której szpik kostny przestaje produkować krwinki.

- To poważna choroba?

- Zawsze jest poważna, a często śmiertelna.

Ręce Cathryn opadły wzdłuż boków. Zapomniała o wytarciu strzechy mokrych włosów. Odczuwała współczucie połączone z lękiem.

- To zaraźliwe?

- Nie - odparł z roztargnieniem Charles. Właśnie usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o tym schorzeniu. Było dość rzadkie.

- Michelle i Tad spędzali mnóstwo czasu razem - powiedziała niepewnie Cathryn. Charles spojrzał na nią i uświadomił sobie, że chce, by ją uspokoił.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin