3
Mołdawia2004 – Relacja z wyprawy
Nasza wyprawa w pigułce :
Uczestnicy : Izabela Zielińska i Cezary Golik
Termin : 5 lipiec - 14 lipiec 2004 roku (10 dni)
Koszt na głowę : 75 USD (ubezpieczenie, przewodnik, mapa, żarcie do plecaka i wydatki po drodze)
Trasa : Katowice - Przemyśl - Medyka/Szegini - Lwów - Czerniowce - Chocim – Kamieniec Podolski- Mamałyga/Criva - Bielce - Orheiul Vechi - Branesti - Kiszyniów - Bendery (Thigina) - Tyraspol - Pierwomajsk/Kuczuran - Wasiliwka - Odessa - Biełgorod nad Dniestrem (Akerman) - Odessa - Mościska II - Szegini/Medyka - Przemyśl - Katowice
Polska - Ukraina - Mołdawia - (Republika Naddniestrzańska) - Ukraina - Polska
Autor strony : Cezary Golik
1. Pociągiem osobowym przez Polskę do Lwowa
Tym razem jedziemy do Mołdawii. Miała być rok temu, miała być na wiosnę, ale gdy 28 maja 2004 roku zniesiono wizy nie było już na co czekać. Raz dwa powrzucaliśmy łachy do walizek, do tego skserowany rozdział o Mołdawii z przewodnika LP „Romania & Moldova” (click) 25 kB oraz Pascal „Ukraina” kupiony na Allegro (click) 19 kB. Nie zapomnieliśmy o kiełbaskach „Krakus” i fasolce po bretońsku w słoiku o masie netto 300 g za 2,58 PLZ, która jest sztandarowym produktem własnym sieci supermarketów Ruchan – to na dno plecaka. Aha, jeszcze paszport, trochę USD i mBankowe ubezpieczenie podróżne na 8 dni za 16 PLZ. Od decyzji do wyjazdu tylko 48 h. Zatem można wchodzić w bloki startowe, które - jak zawsze - znajdują się dla mnie na dworcu kolejowym w Katowicach. Zaczyna się pierwszy z 10 dni wyprawy „Mołdawia2004”.
Tak więc kupujemy bilet na osobowy z Katowic do Przemyśla za 26,50 PLZ – tutaj pierwszy scan na chwili wieczną pamiątkę (click) 30 kB. Z reklamówką pełną bananów w zębach lecimy na peron – najtańsze i najlepsze banany w Polsce są w budach na parterze katowickiego dworca; poza tym to także najbrzydszy dworzec w tym kraju. O 9.42 odpalamy do Tarnowa, gdzie docieramy po 3 godzinach. Parę minut na przesiadkę i kolejnym osobowym już prosto do Przemyśla. Pogoda za oknem się psuje, najpierw czarne chmury, potem - w Dębicy i Rzeszowie - już ulewa na całego. Nieładnie zaczyna się ta podróż. Pasażerowie wsiadają i wysiadają, jedni wracają z roboty do domów, a wyelegantowana młodzież jedzie chyba z egzaminów na uczelni, żałobnicy z pogrzebu oczywiście na czarno, a my do Mołdawii. Fajnie tak popatrzeć i pomyśleć. Przemyśl wita nas widokiem ładnych pagórków, na których to miasto jest rozłożone, potem most na Sanie i już dworzec. Godzina 15.57 – pierwszy etap podróży i 323 km za nami. Fotka na peronie i szybko opuszczamy ładny dworzec. Przechodzimy przejściem podziemnym pod peronami na - położony po drugiej ich stronie - dworzec PKS. Wychodzimy schodami na górę i od razu trafiamy na tablicę z napisem : „Minibus ekspresowy Przemyśl – Medyka : 2 złote”. Wkładamy kierowcy monetę w łapę i już siedzimy w tym ekspresowym (ponoć) bolidzie. Jeszcze chwila, aż zbierze się komplet pasażerów i lecimy do Medyki (14 km). Fakt, było szybko - 15 minut. Medyka to ładna wiocha, polecam szczególnie drewniany kościółek z tablicą upamiętniającą wizytę Karola Wojtyły jeszcze jako kardynała oraz coś, co wygląda jak dawny folwark. Postój minibusów i terminal graniczny dla pieszych dzieli może 200 m. Najpierw musimy wymienić złotówki na ukraińskie hrywny (UAH). Kantorów na granicy nie brakuje, ale kursy sporo się różnią – warto pochodzić i pooglądać. Najlepszy, jaki znaleźliśmy, to 1 UAH za 0,80 PLZ. Tutaj kwitek z kantoru (click) 17 kB. Ukraińska kasa wygląda tak (click). Dobra, mamy wszystko - pora ruszać. Ustawiamy się w kolejce do okienka, parę minut i koleś wbija nam pierwszy stempelek do książeczki z orłem na okładce (click) 13 kB. Potem idzie się chodnikiem ogrodzonym metalową siatką 200-300 m do budy ukraińskiej odprawy granicznej. Dziwne, ale Ukrainiec na nasz widok się ucieszył, gdyż widocznie stanowiliśmy pewną osobliwość wśród masy handlarzy. Z ojcowską cierpliwością wytłumaczył nam, jak wypisywać imigracyjną kartę, po czym jej połowę oderwał, a drugą nam zostawił byśmy oddali przy wyjeździe z Ukrainy. Na koniec stempel do paszportu (click) 15 kB. Jesteśmy na Ukrainie. No prawie, bo na końcu jeszcze jakiś koleś z kolejnego okienka krzyczy, że musimy wykupić ubezpieczenie („strachowanje”), ale po chwili sam podpowiada, że jeśli nie chcemy, to możemy oświadczyć, że jesteśmy studentami. W takim razie mówię mu, że „jesteśmy studentami” i na tym kończy się nasza znajomość z tym gościem.
Teraz to już naprawdę Ukraina. Zegarki + 1 h. Kolejne 200 m dalej znajduje się przystanek autobusowy. Obok niego, na słupie oświetleniowym, wisi tablica z rozkładem jazdy minibusu („marszrutki”) nr 297 do Lwowa (click) 56 kB. Mamy trochę czasu, więc rozkładamy toboły i robimy żarcie. Czekamy. Wreszcie nadciąga. Trochę mała, a konsumentów sporo. Trzeba walczyć o to, by wleźć do środka. Udało się - sporo ludzi zostało na przystanku. Przejazd do Lwowa kosztuje 7,50 UAH płatne kierowcy do łapy. Przed nami 80 km i 1 h 15 minut jazdy. Ja siedzę na samym tyle, nad prawym kołem - na łbie mam plecak, a nogi na namiocie. Iza nie ma lepiej. Marszrutka pędzi do Lwowa. Może po 5 kilometrach nagle „buum !”, kierowca kręci w desperacji kierownicą, auto na moment zjeżdża na lewą stronę jezdni, potem wraca na prawe pobocze. Zbladłem. Zatrzymało się. Kierowca powiedział tylko „Job twoju mać”. To była opona, akurat tylna prawa, czyli ta, na której w zasadzie ja siedziałem. Dlaczego wszyscy załoganci patrzą z wyrzutem na moje 105 kg ? No cóż, pozostaje tylko udawać głupiego - wysilać się nie trzeba. Wyłazimy na zewnątrz i obserwujemy procedurę zmiany koła. Kierowca szybko uporał się z zadaniem i pojechaliśmy dalej. Już bez problemów. Kocimi łbami brukowanych ulic Lwowa podjechaliśmy pod dworzec kolejowy. Jest 20.55. Ciemno naokoło, latarnie uliczne nie działają – wiadomo, kryzys. W dworcowej kasie sprawnie kupujemy bilety na pociąg nr 604 do Czerniowców na następny dzień. Cena 17 UAH za plackartę i 22 UAH za kupe – bilet wygląda tak (click) 38 kB. Rozkład jazdy ukraińskich kolei na www.poezda.net. Teraz trzeba już tylko znaleźć spanie. Wyciągam z plecaka Pascala „Ukraina” i otwieram stronę z mapą miasta. Iza dokłada swój plan Lwowa i ruszamy. Ciemno jak wiadomo gdzie, ale humor nam dopisuje. Idziemy w kierunku starówki – Opery i Katedry. Mamy namiar na Polkę o imieniu Stefania, która za 6 USD oferuje turystom noclegi (jej adres : ul. Teatralna 7/2b). Z dworca do centrum nie dalej jak 2 km. Robi się ładniej, nawet latarnie świecą. Na chwilę zatrzymujemy się przy fontannie pod Operą. Ulica Teatralna jest 200-300 m dalej, a nr 7 akurat dokładnie naprzeciw Katedry (dosłownie 10 m od niej). Paskudna kamienica, ciemna brama i tabliczka „7”. Wchodzimy na drugie piętro, w lewo i pukamy do drzwi z napisem „2b”. Wyłazi Stefania. Miła babka, nocleg załatwiony. Powiedziała, że sama miejsc nie ma, ale zadzwoni po siostrę i spać będziemy u niej. Nam pasuje. Stefania bardzo się ucieszyła, że jest znana w polskim Internecie. Powiedziała też, że normalnie sama by nas zaprowadziła do siostry, ale ostatnio zafarbowała włosy i trochę się wstydzi wyłazić na ulicę. Muszę przyznać, że oceniła efekt na swojej głowie z pełnym obiektywizmem. Wspólną fotkę nie zaszkodziło zrobić. Siostra przyszła pół godziny później i poprowadziła nas ciemnymi ulicami do siebie. Na starówce akurat rozpoczął się pokaz sztucznych ogni, które wybuchając - nad tonącym w ciemnościach miastem - prezentowały się wyjątkowo okazale. Chata bardzo wygodna. Mamy cały pokój, kibel i dostęp do kuchni. Cena : 6 USD od osoby. Pasuje. Kolacja i oglądanie TVN, w którym Edward Miszczak siedział w kolejnej „Celi”, zakończyły ten dzień.
2. Jeden dzień we Lwowie
Wstajemy o 9 rano. Ryzykując życie bierzemy prysznic. Widzieliście kiedyś łazienkowy piecyk gazowy, w którym płomień pojawia się także na rurze pod palnikiem ? Po śniadaniu zostawiamy plecaki gospodyni i ruszamy na miasto. Mamy czas do wieczora, bo o 21.40 wsiadamy w pociąg do Czerniowców. Bardzo ładny poranek zapowiada udane zwiedzanie. Na początek plac przed Operą, ławka i czytanie przewodnika celem ustalenia planu zwiedzania. Opera oficjalnie nazywa się Teatrem Miejskim, a za 5 UAH można wejść do środka i zobaczyć piękną widownię, złote loże i malowaną kurtynę (click) 26 kB. Na chwilę siadamy na miejscu dla VIPów i przyglądamy się próbie orkiestry. Potem jeszcze ładniejsza Katedra (katolicka) i jej the best, czyli usytuowana na zewnątrz Kaplica Boimów. Przelatujemy wzdłuż frontonów wszystkich 44 kamieniczek na Rynku. Tam też odwiedzamy zabytkową aptekę i piękne patio jednej z kamienic, gdzie bilet wstępu kosztuje tylko 0,25 UAH (click) 17 kB. Trzeba zobaczyć Katedrę Wołoską, ale najciekawszym – moim zdaniem – zabytkiem na starym mieście jest Katedra Ormiańska. W środku oszczędna w formie, ale atmosfera blasku świec, odbijającego się na oszczędnie zdobionych ścianach, nie do zapomnienia. Ktoś nam potem powiedział, że mieliśmy spore szczęście, gdyż udało nam się trafić na moment, gdy można było wejść do środka, bo Katedra ta zwykle jest zamknięta na głucho. Rzeczywiście warto było tam zajrzeć. Nie będę pisał o tym, co i jak zwiedzać we Lwowie, bo od tego są przewodniki. W nich jednak nie napisano, że miasto jest dzisiaj niestety strasznie zabiedzone - z pięknych kamieniczek odpadają tynki, dziury w ulicach, a ludzie jacyś tacy smutni. Między tym wszystkim przechadzają się, przywiezione przez autobusy Neoplan, „sentymentalne” wycieczki polskiej szarańczy turystycznej z aparatami cyfrowymi. Nostalgiczna, niezwykła atmosfera miasta. Zaglądamy na pchli targ i na wesele w Katedrze Gruzińskiej. Później wspinamy się na Wzgórze Zamkowe, by popatrzeć na to wszystko z góry. Na koniec zostawiamy miejsce najciekawsze – Cmentarz Łyczakowski. Ktoś na ulicy mówi, że trzeba jechać tramwajem nr 7. Wsiadamy do takiego - bilet u konduktora kosztuje 0,50 UAH (click) 12 kB. Jeden z pasażerów upewnia Izę w tym, że to właściwy tramwaj (ona nic nie kuma po rosyjsku, a tym bardziej po ukraińsku). Jedziemy, jedziemy i ... pętla. Konduktorka zapytana o Cmentarz Łyczakowski tarza się ze śmiechu po podłodze (?). Gdy już się uspokoiła, stwierdziła, że trzeba było jechać w przeciwną stronę i że nie musimy płacić za kolejny bilet. Dziadek, który powiedział, że to „dobry” tramwaj zdążył wyparować. 45 minut zajął nam przejazd w drugą stronę pod sam Cmentarz. Przystanek jest dosłownie 20 metrów od wejścia. Trzeba kupić bilet za symboliczną hrywnę (click) 17 kB. Dobrze, że to miejsce zostawiliśmy na sam koniec. Prawdziwe muzeum. Pięknie rzeźbione nagrobki, niezwykle bujna zieleń i cisza stanowią o jego istocie. Iza prowadzi, bo była tu kilka lat wcześniej. Odnajdujemy grób Marii Konopnickiej oraz Gabrieli Zapolskiej. Chodzimy, oglądamy, zwiedzamy i słuchamy śpiewu ptaków. Stare miasto i jego zabytki są super, ale Cmentarz Łyczakowski przebija wszystko. Jego częścią, w zasadzie wydzieloną kwaterą, jest Cmentarz Orląt Lwowskich. To miejsce wygląda inaczej. Proste, białe nagrobki w równych rzędach i wojskowy porządek. W jego centrum mała kaplica. Zagaduje nas pracownik cmentarza. Mężczyzna opowiedział nam kilka ciekawostek z historii cmentarza, o których z przewodnika dowiedzieć się nie sposób. Pokazał kilka ciekawych miejsc i poprosił o wpis w księdze pamiątkowej wystawionej dla odwiedzających. Dziękujemy pięknie i powoli wracamy do centrum, bo do odjazdu pociągu jeszcze tylko 3 godziny. Tramwajem nr 7 wracamy pod Operę – znowu bilet u konduktora za 0,50 UAH (click) 12 kB. Piechotą, obok gmachu Sejmu Galicyjskiego i Uniwersytetu oraz przez Park Iwana Franko, wracamy na kwaterę. Kiepska kolacja, plecak na ramię i jazda na dworzec kolejowy. Nasz pociąg już stoi na peronie. Jego wysoki numer (nr 604) oznacza z jednej strony niską cenę biletu, ale także niski standard. Przed wejściem kontrola biletów. Tu jeszcze raz scan (click) 38 kB. Wagon plackarty typowy, ale niestety bardzo wysłużony. Nieotwierające się okna to norma, ale brak samowaru obok „szoferki” prowadnika to przesada. Zajmujemy dolne miejsca (bo są najlepsze), a plecaki chowamy do skrzyń pod nimi. Punkt 21.40 pociąg rusza. Na niczym skończył się mój patrol przez wagony w poszukiwaniu działającego samowaru – wymontowali je we wszystkich. Granda po prostu J. Lwów i Czerniowce dzieli tylko 339 km, ale z uwagi na stan torów przejazd zajmuje 11 godzin. Materac oczywiście darmo, a pościel kosztuje 7 UAH. No nic, pora spać.
3. Czerniowce i Chocim
Planowo o 8.42 pociąg dojeżdża do Czerniowców. Ładny dworzec położony pomiędzy górkami. Taki inny od naszego krajobraz. Kilka fotek. Na ławce przed budynkiem stacji robimy sobie śniadanie. Pogoda przyjemna, będzie fajny dzień. Jemy i patrzymy jak dwaj taksówkarze z pobliskiego postoju biorą się za łby. Ja kibicuje temu grubemu; Iza twierdzi, że chudy i żylasty nie jest bez szans. Rozdzielili ich, a nam nikt nie wyjaśnił o co poszło. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy do centrum. Mogliśmy autobusem (0,40 UAH), ale nam zachciało się spaceru. Szybko też ta ochota odeszła, gdyż okazało się, że ulica, która tam prowadzi, wspina się bardzo ostro pod górę. Jakoś się dowlekliśmy. Walizki zostawiamy w zaprzyjaźnionym zakładzie krawieckim i idziemy zobaczyć co się da. Czas zatrzymał się dla tego miasta pół wieku temu. Kto pamięta, że to właśnie w Czerniowcach Rumuni internowali polski rząd i Prezydenta we wrześniu 1939 roku ? Wydawało mi się właśnie, że czas zatrzymał się dla tego miasta wtedy. Zobaczyliśmy cerkiewkę, do drugiej i większej nas nie wpuszczono z uwagi na nazbyt wyuzdany strój (moje krótkie spodenki), a na koniec synagogę, gdzie rabi opowiedział nam o czerniowieckich Żydach wczoraj i dziś (dziś głównie w USA). Przy okazji znowu wyszło, że mapki z przewodnika Pascala nie nadają się do niczego. Kupiliśmy w kiosku mapę samochodową Ukrainy i Mołdawii za 3,90 UAH (click) 21 kB. No i to tyle w Czerniowcach.
Po odpoczynku na ryneczku odebraliśmy od krawca plecaki i ruszyliśmy z buta na wylot z miasta. Kolejny cel to Chocim i tamtejsza twierdza. Po 3 km spacerku nadal nie było dogodnego miejsca do stopowania. Docieramy przypadkiem do postoju minibusów obsługujących trasę do miasteczka Nowosielce przy granicy z Mołdawią. Za 2 UAH od osoby podjeżdżamy 25 km w tym kierunku, aż do rozwidlenia dróg do tych Nowosielców oraz na Chocim i Kamieniec Podolski. Stąd do Mołdawii już bardzo blisko, ale tam pojedziemy dopiero następnego dnia. Ustawiamy się na poboczu i czekamy. Ruch słaby, jest czas pooglądać krajobrazy. Właśnie jakoś tak to sobie wyobrażałem. Same pola, pola, gdzieś na horyzoncie las, tu i tam jakaś chałupa. Czuje się przestrzeń. Po takich polach gonił się Zagłoba z Bohunem, po jaką cholerę hetmani innym razem ciągnęli tu polskie wojska ? Tak się akurat zastanawiałem, gdy udało nam się zatrzymać wojskową sanitarkę. Jedziemy prosto do Chocimia oglądać twierdzę. 35 km pokonaliśmy raz dwa. Wysiadamy pod mleczarnią, nieopodal coś, co przesadnie nazwano „salonem meblowym”. Chocim to kompletne zadupie. Główna droga, która prowadzi do Kamieńca Podolskiego i dalej do Chmielnickiego, omija miasto obwodnicą, a my idziemy prosto przez centrum nad Dniestr, do twierdzy. Wioski na Ukrainie są osobliwe same w sobie, a jeszcze bardziej sposób prowadzenia przez nie instalacji gazowych – te żółte rury 2 m nad ziemią mnie naprawdę zafascynowały (click) 81 kB. Droga do twierdzy jest solidnie oznakowana – nie sposób nie trafić. Przed wejściem do muzeum parking, sklepik z żarciem i kasa biletowa. Bilety 3 UAH pełen i 1,50 UAH ulgowy. Znowu nikt nie sprawdza, czy rzeczywiście jesteśmy studentami – tutaj scan mojego biletu ulgowego (click) 19 kB. Plecaki zostawiamy spotkanemu pijakowi, który twierdził, że jego babka była Polką i że będzie bronił ich jak ojczyzny. Twierdza Chocim robi wrażenie. Wyrasta ze skarpy na urwistym brzegu Dniestru. Gdzieś tu chyba nasi walczyli z Turczynem prawie 400 lat wcześniej. Robi wrażenie. Po zwodzonym moście wchodzi się w obręb murów zamku, potem można na nie wejść, można też popatrzeć z wieży na rzekę, która leniwie płynie ze 100 metrów niżej. Ładny widok, wart kilku fotek. Poza tym w środku twierdzy raczej pusto. Wracamy do pijaka po walizki - facet nie zawiódł. Zakładamy plecaki i nie spiesząc się schodzimy ze skarpy nad sam brzeg Dniestru. Plaża kamienisto-błotna, niezbyt dobra do kąpieli. Mimo to spróbowałem, ale szybko mi się odechciało. Woda wprawdzie ciepła, ale z miejsca zapadłem się do kolan w błoto. Zamiast pływania był podwieczorek z widokiem na Podole po drugiej stronie rzeki, bo po tej była ponoć Bukowina. Opcje były dwie – albo nocleg w namiocie nad Dniestrem albo atak na oddalony o około 25 km Kamieniec Podolski. Jako, że godzina była dosyć wczesna (16-17) postanowiliśmy ruszyć przed siebie. Malowniczą ścieżką, która prowadziła po brzegu, brodząc w zbożu, przez pola, przeszliśmy dobre 3 kilometry do mostu przez który przechodziła droga z Czerniowców do Kamieńca Podolskiego. Ustawiliśmy się tuż przed wjazdem na niego (obok tablicy „Rjeka Dniestr” – tam jest dobre pobocze) i rozpoczęliśmy procedurę stopowania. Przed nami kolejne przygody.
4. U biskupa w Kamieńcu Podolskim
Długo nam nie zeszło. Po 5 minutach już mieliśmy Kamaza pełnego pustaków prosto do celu. Jazda jak jazda, za to widok na Kamieniec - z górki na kilka kilometrów przed miastem - pocztówkowy. Wyskakujemy w centrum. W zasadzie było to „nowe” centrum – socrealne budynki i szerokie ulice. Mamy namiary na dwa „katoliczeskie kostioły” – kto czytał poprzednie relacje, ten wie, że tam najlepiej się śpi. Spróbujemy. Po rozpytaniu ludzi już wiemy, że jeden to katedra diecezjalna na starówce, a drugi to zwykła parafia, gdzieś na nieciekawym blokowisku. Bierzemy katedrę (ulica Franciszkańska 2). Stare miasto mieści się na skalnej „wyspie”, którą tworzy - głębokie na 50 metrów - przeurocze zakole rzeki Smotryczy. Z resztą miasta starówkę łączy most o ekscentrycznej nazwie oraz formie (Most Nowego Planu) - polecam wychylić się za balustradę i popatrzeć na dno rzecznego jaru. Starówka trochę zabiedzona, na pewno zaś ciekawa. Katedrę widać z daleka – trudno nie trafić. Iza zostaje z plecakami przed bramą, ja idę szukać księdza dobrodzieja. Szybko okazuje się, że cała kadra koloratkowa pochodzi z Polski. Najpierw trafiam na zakonnicę - ta oczywiście „szychą” tam nie była, więc proszę o prowadzenie na gabinety proboszcza. On akurat w terenie - dogląda remontu katedry. No nic, swój problem mogłem mu zreferować gdziekolwiek. Ksiądz też Polak. Mówię, że jestem z „dziewczyną”, on : „żona ?”, ja : „nie, konkubina”, on : „ooo ... siostro, osobne pokoje”. No i mamy spanie na plebanii, a w zasadzie w domu biskupa. Zgodnie z wyrokiem w separacji łoża. Aha, na odchodne ksiądz rzucił jeszcze, że nazajutrz o 8 msza. Lokal luksusowy : prysznice, bicze wodne i takie tam. Szybko robimy check in i lecimy na miasto, żeby zobaczyć jeszcze cokolwiek i wrócić przed zamknięciem furty o 22.00. Wiele nie udało się zwiedzić - następnego dnia będzie solidniej. Kolacja w kuchni księdza wypadła tego wieczora całkiem właściwie – to wtedy padła fasolka po bretońsku kupiona w Ruchanie. Ten dzień możemy zaliczyć do udanych.
Wstajemy o 7 rano. To nie jest pora dla normalnego człowieka. Dżinsy w kant i o 8 na mszę, bo jak nas poinformowano : „goście parafii zawsze biorą w niej udział”. Mszę odprawił sam biskup kamieniecki. Frekwencja taka : biskup, proboszcz, dwie zakonnice i my. W sumie fajnie było. Potem czas na zwiedzanie. Sama katedra już ciekawa. Po zdobyciu miasta przez Turków w 1672 roku - kiedy to Kettling i Wołodyjowski, z inspiracji tego pierwszego, zmienili stan skupienia - do katedry dobudowano minaret, a w środku mimbar. Przewodnik wyjaśnia, że kiedy Kamieniec wracał do Polski w 1699 roku, jednym z warunków pokoju w Karłowicach było ich zachowanie. Problem minaretu poniekąd rozwiązano stawiając na jego szczycie miedzianą figurę Najświętszej Panienki. No i dziś można oglądać to dziwo. Przez Tryumfalne Wrota - wzniesione w 1781 roku z okazji wizyty króla Stasia - wychodzimy z terenu katedry „na miasto”. Nas najbardziej interesuje oczywiście twierdza. Jest niecały kilometr dalej. Spodziewałem się czegoś bardziej okazałego. Myślałem, że będzie jeszcze bardziej efektowna niż ta w Chocimiu. No cóż, jest taka sobie – w Chocimiu ładniej. Wjazd 2 UAH lub ulgowy za 1 UAH (click) 24 kB. Będziemy zwiedzać ma się rozumieć. A z nami wycieczka hałaśliwych Ping Pongów tj. turystów z Japonii. Po przekroczeniu bramy niestety stwierdzamy, że w środku niewiele jest ciekawego. Można przejść się po murach i zajrzeć do jednej, czy dwóch wież. Można też wejść do lochów, gdzie niechybnie zastrzeli każdego Tatarzyn (pojedziecie - zobaczycie). Poza tym to trzeba się jak najszybciej zbierać, żeby się nie rozczarować. W Chocimiu było o wiele ciekawiej. Czas zatem iśc dalej. Schodzimy z mostu prowadzącego do twierdzy pionowymi schodami na sam dół wąwozu Smotryczy, którym następnie idziemy aż pod Most Nowego Planu. Ten pomysł mogę polecić z czystym sumieniem. Dno wąwozu warte jest spaceru. Jeszcze chwila na pozostałe atrakcje strasznie zabiedzonej starówki i można ruszać dalej. Odbieramy plecaki z plebanii, dziękujemy zakonnicy i prosimy o przekazanie tego samego proboszczowi. Czas na Mołdawię.
5. Granica ukraińsko-mołdawska
Około godziny zajmuje przejście ze starówki na wylot z miasta w kierunku południowym. Na szczęscie na Ukrainie nie ma kłopotu z autostopem. Po 15 minutach łapiemy furę do Chocimia. No i znowu jedziemy tą samą drogą (tyle, że tym razem w drugą stronę), przejeżdżamy most na Dniestrze i mijamy pobocze, gdzie dzień wcześniej stopowaliśmy. Uprzejmy kierowca przewozi nas przez cały Chocim na dworzec autobusowy po południowej stronie miasta. Tuż za dworcem (obok kapliczki) odbija podrzędna droga w kierunku przejścia granicznego z Mołdawią w miejscowości Mamałyga (około 25 km od Chocimia). Stoimy i czekamy. Po chwili zatrzymuje się minibus - kierowca mówi żeby wsiadać. W środu 50 skrzynek z chlebem. Jedziemy przez kolejne wiochy. Wymijamy stada krów przechodzące przez szosę oraz dziadków w kaloszach i kapeluszach pędzących swoimi rowerami wzdłuż pobocza. Do tego bezkres otaczających nas pól widzianych przez zabrudzone szyby furgonetki. W połowie drogi do granicy leży miejscowość Jariwka. Tam kierowca nas wysadził i zażądał kosmicznej opłaty. Kłótnia. Stoimy i łapiemy kolejnego stopa – slado portfela bez zmian. Mija godzina, potem druga. Na tym zadupiu nic nie jeździ ! Za to widoki wspaniałe. Ciepło, lekki wiatr i atmosfera wakacji. Nie zależy nam na niczym. Obok typowy postradziecki przystanek autobusowy ozdobiony mozaiką wykonaną z małych kawałków szkła w socrealistycznym tonie. Chłop pędzący krowę informuje, że może za godzinę, a może za dwie, będzie autobus. Dobre. Zatrzymuje się jakieś auto, a z niego wysiada trójka odświętnie ubranych ludzi. Okazuje się, że jadą autostopem z Chocimia na urodziny do jednej z pobliskich wiosek. Teraz czekamy na okazję już w piątkę. Na szczęście po chwili łapiemy rozpadającą się Ładę. W środku wyelegantowany koleś i panna – facet postanowił zrobić na niej wrażenie i okazać autostopowiczom serce. Oświadczył, że zabierze nas, gdzie tylko zechcemy. No to na granicę do Mamałygi proszę ! Siedzimy na tylnym siedzeniu przywaleni plecakami. Niewiele rozumieliśmy z rozmowy kierowcy z tą dziewczyną, bo mówili po mołdawsku, ale tyle mogę powiedzieć, że “bajerowanie” panienki w każdym języku jest podobne. Z piskiem opon zajeżdżamy pod szlaban. To już granica. Kierowca nawet się z nami nie pożegnał – tak był zaaferowany podrywem, który uskuteczniał. Nieważne.
Chwilę odpoczywamy w cieniu na poboczu. Dochodziła godzina 18, ale gorąc był jeszcze okrutny. Po chwili postanawiamy ruszać. Od razu zatrzymuje nas mundurowy oświadczając, że innostrańcy granicę przekraczać tu mogą tylko na maszynie (odpoczywając w cieniu widzieliśmy wcześniej, że kiloro miejscowych po prostu przeszło ją na piechotę, więc myśleliśmy, że my też możemy). No to klops. Trzeba łapać stopa. Problem w tym, że ruch samochodów przez granicę żaden. Za to sporo aut osobowych i minibusów dowozi ludzi do samego szlabanu, a następnie zawraca – tyle, że ich pasażarowie mogą przekraczać tu granicę, a my nie. Siedzimy i jemy krówki. Nic cholera się nie dzieje. Żołnierz uprzejmie informuje, że wieczorem będzie jechał autobus do Kiszyniowa to się zabierzemy – powiedział tak : “waspokojnis towariszcz turista !”. Wreszcie pod szlaban podjeżdża czarne BMW na mołdawskich blachach – w środku “Mafiozo” w czarnej skórze, z łysym i opalonym łbem oraz okularami przeciwsłonecznymi na czole. Do tego - na siedzeniu obok - wymalowana, anorektyczna panna z niezwykłymi tipsami długości 10 cm zamontowymi chyba na cyjanopan. To nasza szansa. Idę się zapytać, czy weźmie nas na “salon” (po rosyjsku to wnętrze samochodu). Popatrzał badawczo i zapytał skąd jesteśmy. Gdy dowiedział się, że z Polski, to się zgodził – zgodził się dlatego, że babcia jego kobiety (tej z siedzenia obok) była Polką. Plecaki do bagażnika, a my na skóry w klimatyzowanym “salonie” jego BMW. Podjeżdżamy na ukraińską odprawę. Mafiozo z dodatkiem zostali szybko odprawieni, z nami gorzej. Zleciała się cała zmiana celników i żołnierzy żeby oglądąć “trzepanie” Polaków – nudno im było, na tej granicy nic się przecież nie dzieje. Mafiozo denerwuje się i chce nas wysadzać, bo zabieramy mu cenny czas i jeszcze możemy kłopoty na głowę ściągnąć. Jego panna nalega, aby nie zostawiał Polaków. Chcąc nie chcąc zgodził się i ustawił z boku, aby oglądać całą akcję. Dają nam deklaracje celne po polsku (!) i każą wypisywać co mamy. W tym czasie baba w mundurze grzebie w naszych plecakach. Wpisaliśmy w te formularze skrupulatnie nazwę i ilość każdej waluty, jaką przy sobie mieliśmy (było trochę złotówek, dolarów, euro, hrywien, lei rumuńskich), jednocześnie zaznaczając haczykami (“v”), że nie mamy materiałów rozszczepialnych, ani ikon z XIX w. Ten z mundurowych, który trzymał w ręku nasze paszporty powiedział, że nie mamy stempli tranzytowych. A co to za gówno – pytam się go uprzejmie ? Okazuje się, że każdy kto przejeżdża Ukrainę tranzytem musi przy wjeździe zadeklarować do jakiego państwa się udaje i jakim przejściem opuści Ukrainę. Gdy to zrobi, to obok normalnego stempla granicznego przybijany jest drugi z napisem “Tranzyt” i wpisanymi długopisem nazwą docelowego kraju i przejścia granicznego. No faktycznie nie wiedzieliśmy, że coś takiego trzeba mieć. Ten od paszportów - z rozbrajającą szczerością - stawia nas przed wyborem : albo wracamy do Polski przez Szegini, albo płacimy “sztraf” (mandat) w wysokości 53 USD (po przeliczeniu z hrywien). Wygląda na to, że jesteśmy w dupie. Po chwili dorzuca jeszcze, że nie jest dla nas uprzejmy, bo nasi celnicy traktują Ukraińców “kak sabaki” – tu cytat. Rzeczywiście jesteśmy w dupie. Pozostali mundurowi mu wtórują. Pomyślałem sobie, że mamy poważne kłopoty. Patrzę na Izę, a ta się uśmiecha, bo nic po rosyjsku nie rozumie. To w sumie fakt z tymi stosunkami na naszej wschodniej granicy, ale wcale nie chciałem z tego powodu wracać do domu, ani płacić 53 USD sztrafu. Ten od paszportów schował się w budce. To chyba znak, że mam iść za nim. Idę zagadać. Na osobności ciekawa rozmowa. Musiałem skurczybyka przepraszać za to, że w 1018 roku Bolesław Chrobry zdobył Kijów, potem utwierdzać go w przekonaniu, że Bohdan Chmilenicki słusznie podniósł powstanie przeciwko polskim okupantom, a na koniec wytłumaczyć, że naprawdę nie mamy kasy na łapówkę dla niego, bo jesteśmy “biednymi studentami na wakacjach”, chociaż już dawno pracujemy. On kręcił łbem trochę ogłupiały, potem rzucił we mnie paszportami i powiedział “paszoł won !”. Otwieram paszporty...uff, są stemple wyjazdowe (click) 14 kB. Kawał drania. Wracam do auta. Mafiozo wita mnie pytaniem : “Wsio, charaszo ?”. Mówię, że charaszo. Wsiadamy do auta i ruszamy. Iza ciągle nic nie kuma z tego co się działo. Jeszcze jeden żołnierz sprawdza stemple w paszportach i podnosi szlaban. Opuszczamy Ukrainę. Może 100 m dalej odprawa mołdawska. Tutaj pełna kultura. Przyszła kobieta w śmiesznym mundurze i zabrała paszporty do baraku. Czekamy. Mafiozo pyta się ile musiałem dać łapówki. Odpowiadam, że jakoś obeszło się bez tego. Mafiozo mówi, że nie wierzy, bo “Dlinnyj” (“Długi”) nikomu nie przepuści. Dobre kurde. Wraca kobieta z paszportami. W środku wbite stemple wjazdowe informujące o tym, że to przejście nazywa się Criva (click) 15 kB. Jeszcze jedna kontrola przy szlabanie i jesteśmy w Mołdawii ! Mafiozo ciągle powtarza, że przez nas jest spóźniony i musi się spieszyć. W sumie to poczciwe z niego chłopisko. 4litrowe BMW pędzi przez Mołdawię. Muchy rozpieprzają się o przednią szybę. Pierwsze spojrzenia na ten kraj. Szeroka droga bez namalowanych pasów, po bokach jeden rząd drzew z każdej strony, a za nimi morze pól uprawnych. Co kilka kilometrów, prostopadle od głównej drogi (raz w lewo, raz w prawo), odchodzą mniejsze prowadzące do widocznych na horyzoncie wiosek. Ciekawe jest to, że te wioski nie leżą przy głównej trasie, tylko właśnie o 2-3 km dalej. Mafiozo zauważył nasze zainteresowanie tym faktem i sam potwierdził, że w Polsce to inaczej wygląda. Potem zaczął się chwalić, że był w Krakowie, Poznaniu i jeszcze w kilku innych miastach, gdzie ma „samych dobrych przyjaciół”. Nie pytałem, czy w Wołominie lub Pruszkowie też. Na drodze zupełnie pusto. Chociaż godzina była może 19, a pogoda znakomita, to na dystansie 100 km widzieliśmy nie więcej jak 20 samochodów. Mafiozo powiedział, że to normalne w Mołdawii. W jedynym chyba miasteczku, przez które przejeżdżaliśmy i które wyglądało na zupełnie wymarłe, zatrzymała nas policja do kontroli. Do Mafioza odnosili się z wyraźnym respektem, a odnośnie nas ograniczyli się jedynie to miłego poinformowania, że mamy 3 dni na dopełnienie obowiązku meldunkowego w Mołdawii. Czarne BMW szybko pokonało 120 km z granicy do Bielc (mołdawska nazwa Bălti). Mafiozo wysadził nas na obwodnicy, a sam spiesznie ruszył do Kiszyniowa.
6. Mołdawia - Bielce
Kilka kilometrów dalej widać było gęstą zabudowę centrum miasta. Nadchodził już wieczór i wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć ze znalezieniem noclegu. Miałem adres koścoła katolickiego (Str. Hotinului nr 39), w którym proboszczem miał być Polak. Postanowiliśmy poprosić go o nocleg. Niedaleko miejsca, gdzie nas wysadzono był postój minibusów. Tyle, że my nie mieliśmy lokalnej waluty. Niedaleko też dostrzegłem bar i z braku lepszych pomysłów postanowiłem pójść spróbować wymienić tam trochę dolarów lub hrywien na mołdawskie leje. Iza została z plecakami na drodze. Zanim wszedłem do środka przechwyciły mnie dwie moczymordy, które kłóciły się przy stoliku pod parasolem nad jednym kuflem piwa. Pytają się czego potrzebuję. Tłumaczę im o co mi chodzi. Wtedy jeden pyta się skąd jestem – ja na to, że z Polski. “Rodaku kochany, mój nadroższy !” – skoczył tedy na mnie i uwiesił mi się czule na szyji. Potem było jeszcze sporo uścisków, aż musiałem krajana na obczyźnie cucić, bo omdlał z tej egzaltacji. Momentalnie skończyła się kłótnia między nimi o ten kufel piwa, który przypadł nikomu innemu, jak właśnie mnie. Ja uprzejmie podziękowałem i poprosiłem tylko o pomoc w wymianie kasy na minibus. O wymianie mowy być nie mogło. “Rodak” stwierdził, że mi i mojej pani funduje przejazd do centrum i w tym celu wyasygnował 3 leje (1/4 USD) na bilety dla nas. Chciałem się jakoś gościowi odwdzięczyć i wręczyłem mu na pamiątkę kilka drobnych polskich monet, które akurat miałem w kieszeni. Popłakał się ze szczęscia. I widzicie taką miałem pierwszą – jakże miłą - przygodę w Mołdawii.
Wsiadamy z Izą do minibusu. Cena przejazdu rzeczywiście 1,5 leja od osoby. Kierowcę po rosyjsku proszę o podwiezienie pod “katoliczeskij kostioł”. Skumał o co mi chodzi. Jedziemy sobie przez miasto. Bloki z wielkiej płyty lub z białych cegieł (nie wyższe jak 4 piętra), sporo reklam i ludzi na ulicach. Kierowca wysadza nas przy jakimś skwerze i pokazuje kierunek, w którym musimy iść. Pytając się jeszcze kilku ludzi trafiamy pod kościół. Tutaj rada : najlepiej pytać się o Hotel „Basarabia” – kościół jest 100 m dalej. Mały i ładny, w stylu przypomina świątynie ormiańskie. Opieramy plecaki o ścianę i idziemy szukać księdza dobrodzieja. Niestety klamka stawiła bierny opór. Rozglądamy się wokoło szukając czegoś, co by wyglądało na parafię, ale nic nie widać. Obok kościoła dostrzegliśmy za to kobietę, która plewiła mały kwietnik. Zapytaliśy się jej o to, gdzie można znaleźć księdza i wytłumaczyliśmy o co nam chodzi. Powiedziała, że jest parafianką i postara się nam pomóc. Zaprowadziła nas do sąsiedniego bloku i okazała “Starszej Pani” tam mieszkającej z prośbą o kontakt z księdzem. Potem była rozmowa dla nas niezrozumiała, z której tylko tyle wywnioskowaliśmy, iż Starsza Pani uznała, że nasza sprawa nie dojrzała do tego, by księdzu zawracać dupę. Pomocna parafianka wróciła i oznajmiła nam, że jednak nie zginiemy w Bielcach, bo zapraszna nas do domu na nocleg. Pomogliśmy Nataszy – bo tak miała na imię – dokończyć plewienie grządki i ruszyliśmy przez miasto do jej domu. Blokowisko typowe chyba dla całego byłego Sojuza. Bloki - całe obwieszone antenami satelitarnymi i suszącym się praniem na sznurkach - owszem stoją, ale najwyraźniej zapomniano o chodnikach (zamiast nich kałuże), trawnikach, ławkach, placach zabaw dla dzieci i całej infrastrukturze socjalnej. Klatka schodowa też średnio czysta. Gdy zobaczyłem wsyp na śmieci (bardzo charkaterystyczny), to zrozumiałem dlaczego ten blok wydawał mi się taki znajomy – w dokładnie takim samym typie mieścił się hostel, w którym spałem w Ułan Bator w Mongolii. Natasza i jej rodzinka przyjęli nas po królewsku. Było oglądanie fotek rodzinnych i zajebista kolacja, na której my zajadaliśmy się czymś, co przypominało suchy bigos z grzankami (kto wie, jak to się nazywa niech da znać), a nasi gospodarze przywiezionymi z Polski kiełbaskami “Krakus” z plecakowych zapasów Izy. Na koniec zadzwonił proboszcz z kościoła, który już dowiedział się o naszym przybyciu i zaprosił na poranną mszę. Tak się zakończył nasz pierwszy dzień w Mołdawii.
Dlaczego poranne msze muszą być tak wcześnie ? Wstajemy przed siódmą i punkt ósma meldujemy się z Nataszą w kościele. Msza bardzo kameralna. Może kilkanaście osób, wśród nich Starsza Pani, którą poznaliśmy dzień wcześniej, a która okazała się być w tej chwili zakonnicą. Msza półgodzinna; po mołdawsku, rosyjsku i po polsku. Po jej zakończeniu poznaliśmy księdza Jacka Pucia – proboszcza. Ksiądz powiedział, że musimy być nieźle walnięci, skoro przyjechaliśmy tutaj autostopem. Chwilę sympatycznej rozmowy na pewno zapamiętamy. Przed kościołem żegnamy się z Nataszą, która idzie do pracy, a my lecimy załatwić meldunek w Mołdawii. Ładny ciepły poranek. Pod pachą mamy przewodnik, który niestety Bielce traktuje jedynie kilkoma zdaniami. Można się z niego dowiedzieć jedynie tego, że jest to miasto przemysłowe, z liczbą mieszkańców 186 000, co daje mu 4 miejsce w kraju – i tyle, nic więcej. Nie ma mapki, nie ma żadnych informacji o tym, co można tutaj zobaczyć. Musimy sobie radzić sami. Mijamy Hotel „Basarabia” i wchodzimy na duży rynek. Naokoło bloki, jedną stronę placu zamyka duży dom towarowy, a drugą Kino “Patria”. Do tego kilka bud, w których sprzedaje się kasety i płyty CD z muzyką, kilka stranganów z artykułami spożywczymi i bezmiar płyt chodnikowych, którymi plac jest wyłożony. Jest tu także kantor. Walutą w Mołdawii jes lei mołdawski (MDL). Kursy walut : 1 USD = 11,90 MDL, 1 Euro = 14,40 MDL, 1 UAH = 2,20 MDL. Wymieniamy trochę kasy. A tutaj kwitek na pamiątkę chwili (click) 19 kB. Mołdawska forsa wygląda tak (click). Idziemy sobie dalej pytając się ludzi o biuro paszportowe (po rosyjsku spokojnie można się dogadać). Szeroki deptak prowadzi w kierunku budowanego właśnie nowego kościoła katolickiego i Placu Stefana Wielkiego. Na placu okazały pomnik faceta, po jego drugiej stronie ładna cerkiew. Szkoda, że przewodnik nic nie mógł podpowiedzieć o historii tych miejsc. Idziemy dalej pytając się o to biuro paszportowe. Mieści się ono w 4piętrowym bloku z wielkiej płyty wyglądającym jak typowy polski hotel robotniczy z lat PRLu. Podaję adres : Str. Nicolaev nr 5. Tabliczka na drzwiach informuje, że ta instytucja nazywa się “Sectia Evidenta Si Documentare a Populatiei”, a druga, że otwarte od 8.00 do 14.00 w dni powszednie, a w soboty od 9.00 do 14.00. Wchodzimy do środka. Masa ludzi w ciasnych korytarzach, którzy albo składają podania o wydanie paszportu, albo je właśnie odbierają. Uprzejmie pukam do jednego pokoju i pytam się grubej baby (znaczy się urzędniczki) o to, jak się sprawy mają. Wytłumaczyła nawet przejrzyście. Każdy, kto przyjeżdża do Mołdawii musi się zameldować w ciągu 3 dni. Aby to zrobić trzeba stawić do takiego właśnie urzędu z Mołdawianinem, który będzie chciał nas zameldować u siebie. Oczywiście zarówno Mołdawianin, jak i “przybysz” muszą mieć przy sobie paszporty (w Mołdawii paszport równocześnie jest tym, czym u nas dowód osobisty). No to mamy problem. Skąd weźmiemy Mołdawianina ? Stoimy z Izą przed tym urzędem i dumamy. Trzeba działać. Idę zagadać z dwoma chłopami, którzy stali na schodach przy wejściu do budynku. Jak wytłumaczyć obcemu facetowi w Mołdawii, żeby nas u siebie zameldował ? Użyłem chyba słów należących do 20 języków oraz rozbudowanego zestawu gestów mimiczno-ręcznych. Szczęście, że facet był po porannym kielichu, bo by chyba nie pokumał. Ważne, że się zgodził. Teraz można ruszać w bój z mołdawską biurokracją. Najpierw pokój nr 8, gdzie mieści się kasa – tu płaci się po 41 MDL od jednej meldowanej osoby. Potem – z kwitkiem z kasy (click) 17 kB - pokój ...
polclimber