King Stephen - Gzyms.pdf

(85 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
STEPHEN KING
GZYMS
(The Ledge)
(Przełożył Michał Wroczyński)
- Proszę, niech pan zajrzy do torby - powiedział Cressner.
Znajdowaliśmy się w wytwornym apartamencie, mieszczącym się na dachu
czterdziestodwupiętrowego drapacza chmur. Dywan był puszysty, ciemnowiśniowy.
Pośrodku, między baskijskim plecionym krzesłem, na którym siedział Cressner, a kanapką
obitą prawdziwą skórą, na której w ogóle nigdy nikt nie siadał, stała brązowa, plastikowa
reklamówka.
-Jeśli to ma być ekwiwalent pieniężny, to proszę dać sobie z tym spokój - zaoponowałem. -
Kocham ją.
-Tak, to są pieniądze, ale nie żaden ekwiwalent. Proszę, niech pan zajrzy do środka.
Palił tureckiego papierosa, osadzonego w onyksowej lufce. Wspaniała klimatyzacja
pomieszczenia sprawiała, że docierał do mnie wyłącznie nikły zapach tytoniowego dymu.
Cressner miał na sobie ozdobny jedwabny szlafrok z wyhaftowanym wizerunkiem smoka.
Patrzył na mnie zza okularów spokojnymi, inteligentnymi oczyma. Wyglądał dokładnie na
tego, kim był: tip-top, super-duper, pięćsetkaratowy farbowany dupek. Kochałem jego żonę,
a ona była zakochana we mnie. Spodziewałem się zatem licznych kłopotów z jego strony,
ale nie wiedziałem, jaki numer mi wykręci.
Podszedłem do reklamówki i odwróciłem ją dnem do góry. Na dywan wysypały się pliki
banknotów w bankowych banderolach. Dwudziestodolarówki. Podniosłem jedną paczkę i
przeliczyłem. W paczce było dziesięć banknotów. A paczek było bardzo dużo.
- Dwadzieścia tysięcy dolarów - oświadczył i wypuścił z płuc dym papierosowy.
Wyprostowałem się.
- W porządku.
- Należą do pana.
- Nie chcę ich.
- To pomysł mojej żony.
Nic nie odpowiedziałem. Marcia ostrzegała mnie, że tak właśnie będzie. Powiedziała: "Jest
jak kot. Stary nikczemny kocur. Będzie chciał zrobić z ciebie mysz".
- Więc jest pan zawodowym tenisistą - ciągnął. - Nigdy dotąd nie widziałem na oczy
tenisisty.
-Twierdzi pan, że detektywi nie dostarczyli panu żadnych zdjęć?
- Wręcz przeciwnie. - Niedbale machnął fifką. - Przynieśli nawet film nakręcony w motelu
Bayside, uwieczniający was oboje. Kamera była umieszczona za lustrem. Ale zdjęcia to nie
to samo.
- Skoro pan tak mówi.
"Nieustannie lawiruje i zmienia taktykę", mówiła Marcia. "Spycha ludzi do defensywy.
Natychmiast wyczuje, że domyślasz się, dokąd zmierza, i ani się obejrzysz, a zaprowadzi cię
zupełnie gdzie indziej. Jak najmniej mów, Stan. I pamiętaj, że cię kocham".
- Zaprosiłem pana tutaj, panie Norris, ponieważ pomyślałem sobie, że powinniśmy odbyć
taką męską, szczerą rozmowę w cztery oczy. Sympatyczną pogawędkę dwóch
cywilizowanych istot ludzkich, z których jedna ukradła drugiej żonę.
Chciałem w pierwszej chwili coś odpowiedzieć, ale ugryzłem się w język.
- Podoba się panu San Quentin? - zapytał Cressner, puszczając leniwie kółka dymu z
papierosa.
- Nieszczególnie.
- Jeśli się nie mylę, dostał pan trzy lata za kradzież z włamaniem.
Marcia o tym wie - odparłem i natychmiast pożałowałem swoich słów. Jak ostrzegała
Marcia, grałem jak mi zagrał. Posyłałem mu miękkie loby, a on odpowiadał ostrą piłką.
-Pozwoliłem sobie przestawić pański samochód - powiedział wyglądając przez okno
znajdujące się po drugiej stronie pokoju. Tak naprawdę to wcale nie było okno, lecz cala
ściana ze szkła. W środku znajdowały się suwane, szklane drzwi, a za nimi balkonik
rozmiarów pocztowego znaczka. Dalej już tylko bardzo dużo świeżego powietrza. W
samych drzwiach było coś bardzo dziwnego. Ale nie wiedziałem co.
- To bardzo przyjemny budynek - kontynuował Cressner. -Dobrze strzeżony. Ukryte kamery
i te rzeczy. Kiedy dowiedziałem się, że jest pan już w westybulu, wykonałem telefon.
Pracownik uruchomił pański samochód za pomocą krótkiego spięcia i odstawił wóz na
parking publiczny, kilka przecznic dalej. -Spojrzał na modernistyczny zegar z tarczą w
kształcie słońca, wiszący nad kanapką. - O dwudziestej dwadzieścia ten sam pracownik
zadzwoni z budki na policję i powie o pańskim samochodzie. Najpóźniej o dwudziestej
trzydzieści przedstawiciele prawa odkryją w zapasowej oponie w bagażniku pańskiego auta
ponad sto osiemdziesiąt gramów heroiny. I od tej chwili będzie pan, panie Norris, kimś
cholernie poszukiwanym.
Zrobił mnie na szaro. Choć starałem się zachowywać maksymalną ostrożność, stałem się dla
niego zwykłą zabawką.
- Tak właśnie będzie, jeśli nie powiem mojemu pracownikowi, żeby zapomniał o tym
telefonie.
- A ja muszę tylko poinformować pana, gdzie przebywa Mar-cia - domyśliłem się. - Ale to
na nic, panie Cressner. Po prostu nie wiem. Zaaranżowaliśmy to tylko ze względu na pana.
- Moi ludzie ją śledzili.
- Nie sądzę. Zgubiliśmy ich na lotnisku.
Cressner westchnął, wyciągnął z lufki tlący się niedopałek i wrzucił go do krytej,
chromowanej popielniczki. Niedopałek i Stan Norris zostali potraktowani jednakowo.
- Cóż, ma pan rację - powiedział. - Stara sztuczka ze znikaniem w damskiej toalecie. Moich
ludzi bardzo zirytował taki oklepany chwyt. Podejrzewam, że nie spodziewali się tak starego
i prymitywnego grepsu.
Milczałem. Kiedy Marcia wymknęła się ludziom Cressnera na lotnisku, wsiadła w
wahadłowy autobus jadący do miasta, a następnie udała się na dworzec autobusowy; to był
nasz plan. Wzięła ze sobą dwieście dolarów, wszystkie pieniądze, jakie miałem na koncie.
W tym kraju za dwieście dolarów autobus Greyhounda zawiezie człowieka wszędzie.
- Czy zawsze jest pan tak mało komunikatywny? - spytał z niekłamanym zainteresowaniem
Cressner.
- Tak mi radziła Marcia.
- Sądzę, że będzie się pan domagał swoich praw, kiedy policja pana zgarnie - odparł trochę
ostrzej. - Zobaczy pan moją żonę, kiedy będzie babcią przesiadującą w fotelu na biegunach.
Czy taka myśl zaświtała panu w głowie? Myślę, że za posiadanie stu osiemdziesięciu
gramów heroiny można dostać nawet czterdzieści lat.
- Ale Marcii i tak pan nie odzyska.
- Czy tu właśnie, zdaniem pana, leży pies pogrzebany? -Uśmiechnął się lekko. -
Prześledźmy całą sprawę. Pan i moja żona zakochaliście się w sobie. Mieliście ze sobą
romans... jeśli romansem nazwie pan noce spędzane w tanich motelach. Żona rzuciła mnie.
Ale ja mam pana. I jest pan, jak to się mówi, w kropce. Czy właściwie nakreśliłem obraz
sytuacji?
- Teraz już rozumiem, dlaczego była tak panem zmęczona -odparłem.
Ku memu zdziwieniu, zadarł głowę i wybuchnął śmiechem.
- Wie pan, panie Norris, nawet pana lubię. Jest pan wulgarny, pozbawiony fantazji, ale ma
pan serce. Tak w każdym razie twierdziła Marcia. Nie dowierzałem jej. Nie umie oceniać
ludzi. Ale widzę, że nie jest pan pozbawiony pewnego... wigoru. I dlatego przygotowałem
wszystko tak, jak przygotowałem.
Z pewnością Marcia wspomniała panu, że mam bzika na punkcie stawiania ludziom
wyzwań.
- Owszem.
Teraz już wiedziałem, co jest nie w porządku z drzwiami w szklanej ścianie. Był środek
zimy i nikt nie palił się do picia herbaty pod gołym niebem na dachu
czterdziestodwupiętrowego wieżowca. Z balkonu wyniesiono wszystkie meble, ale drzwi nie
osłonięte. Dlaczego?
- Nie przepadam za swoją żoną - zakomunikował Cressner z namaszczeniem osadzając w
lufce następnego papierosa. - To żadna tajemnica. Myślę, że nieraz panu o tym mówiła. I
sądzę, że mężczyzna z... pańskim doświadczeniem doskonale sobie zdaje sprawę, że
kochające i zadowolone żony nie wdają się w miłostki z lokalnym gwiazdorem tenisa na
jedno jego skinienie rakiety. Moim zdaniem Marcia jest sztuczna, pruderyjna, marud-na,
beksa, plotkara...
- Wystarczy - przerwałem mu. Uśmiechnął się chłodno.
- Och, bardzo przepraszam. Ciągle zapominam, że rozmawiamy o pańskiej ukochanej. Ale,
ale... jest już dwudziesta szesnaście. Czy nie puszczają panu nerwy?
Wzruszyłem ramionami.
- No cóż, wróćmy do tematu - powiedział i zapalił papierosa. - Tak czy owak, jest pan
zapewne ciekaw, dlaczego, jeśli tak bardzo nie lubię Marcii, nie chcę dać jej wolnej ręki i...
- Zupełnie mnie nie interesuje.
Rzucił mi spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
- Jest z pana kawał egoistycznego, zaborczego, egocentrycznego sukinkota. Dokładnie tak.
Nie da pan nikomu tknąć żadnej swojej rzeczy; nawet jeśli już panu na niej nie zależy.
Poczerwieniał, po czym wybuchnął śmiechem.
- Jeden zero dla pana, panie Norris. Bardzo dobrze. Znów wzruszyłem ramionami.
- Zamierzam rzucić panu wyzwanie. Jeśli pan mu sprosta, odejdzie stąd pan wolny, z
pieniędzmi i z kobietą. W wypadku przegranej, umrze pan.
Popatrzyłem na zegar. Nie miałem wiele do gadania. Była dwudziesta dziewiętnaście.
- W porządku - powiedziałem.
Cóż więcej mogłem zrobić? Grałem na zwłokę. Musiałem mieć czas, żeby obmyśleć sposób,
jak się stąd wydostać - nieważne, z pieniędzmi czy bez.
Cressner podniósł słuchawkę stojącego obok niego telefonu i wykręcił numer.
- Tony? Wariant drugi. Tak. Odłożył słuchawkę.
- Cóż to za wariant drugi? - spytałem.
- Zadzwonię do Tony'ego za kwadrans i wtedy usunie ... , kompromitujący towar z
bagażnika pańskiego samochodu, a sam pojazd znów podstawi tutaj. Jeśli nie zatelefonuję,
połączy się z policją.
- Nie należy pan do ludzi ufnych, prawda?
- Niech pan będzie rozsądny, panie Norris. Na dywanie leży dwadzieścia tysięcy dolarów. W
tym mieście mordują dla dwudziestu centów.
- O jaki zakład panu chodzi?
Na twarzy odmalował mu się wyraz niekłamanego bólu.
-Wyzwanie, panie Norris, wyzwanie. Dżentelmeni rzucają wyzwanie. Zakłada się
pospólstwo.
- Skoro pan tak mówi...
-Wspaniale. Zauważyłem, że zainteresował się pan moim balkonem.
- Zdjął pan osłony.
- Tak. Po południu często tak robię. Moja propozycja brzmi: obejdzie pan cały budynek po
gzymsie, który biegnie tuż pod okapem dachu. Jeśli uda się panu ta sztuka, zgarnia pan całą
pulę.
- Zwariował pan.
- Przeciwnie. W ciągu dwunastu lat, przez które zajmuję ten apartament, podobną
propozycję złożyłem sześciu osobom. Trzy z nich były zawodowymi sportowcami, jak pan.
Jeden to kapitan drużyny piłkarskiej, bardziej znany z występów w telewizji komercyjnej niż
ze swojej gry, drugi to baseballista, a trzeci -słynny dżokej, który choć rocznie zarabiał sumy
bajońskie, musiał również płacić olbrzymie alimenty. Pozostała trójka składała się ze
zwykłych obywateli, których łączyła wspólna cecha: byli wspaniale zbudowani i niezwykle
łasi na pieniądze. - Umilkł i przez chwilę w zadumie palił papierosa. - W pięciu przypadkach
moja propozycja została odrzucona natychmiast. W jednym została przyjęta. Stawką było
dwadzieścia tysięcy dolarów przeciw sześciu miesiącom służby u mnie. Wygrałem. Facet
wyjrzał z balkonu i prawie zemdlał. - Cressner był nadęty i wyraźnie rozbawiony. -
Oświadczył, że na dole wszystko jest takie malutkie. To odebrało mu całą odwagę.
- Dlaczego pan myśli...
Przerwał mi pełnym zniecierpliwienia machnięciem ręki.
- Niech pan nie marudzi, panie Norris. Wiem, że przyjmie pan wyzwanie, bo nie pan innego
wyjścia. Na tym właśnie polega cały figiel: albo dwadzieścia tysięcy dolarów, albo
czterdzieści lat przymusowego pobytu w San Quentin. Pieniądze i kobieta stanowią jedynie
zachętę, co świadczy dobrze o moim charakterze i intencjach.
- Jakie mam gwarancje, że nie nabija mnie pan w butelkę? A jeśli dokonam tego, a pan
zadzwoni do Tony'ego, żeby i tak swoje zrobił?
Westchnął.
- Jest pan chodzącym przypadkiem paranoi, panie Norris. Nie kocham swojej żony. Jej
obecność niebywale rani moje potężne ego. Dla mnie dwadzieścia tysięcy dolarów to psie
pieniądze. Co tydzień płacę policji cztery razy wyższą łapówkę. Ale wracając do mego
wyzwania... - Oczy mu rozbłysły. - To dla mnie nie ma ceny.
Zastanawiałem się, a on mi nie przeszkadzał. Zapewne zdawał sobie sprawę z tego, że
prawdziwa klasa nie wymaga reklamy. Miałem trzydzieści sześć lat i byłem starym tenisistą-
wyrobnikiem i klub pod lekkim naciskiem Marcii skłonny był rozwiązać ze mną kontrakt.
Tenis to jedyna rzecz, na której się znałem i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie
dostałbym innej pracy, nawet stróża nocnego - zwłaszcza że miałem zapaskudzoną
kartotekę. Był to wprawdzie młodzieńczy wybryk, ale pracodawców to nie obchodziło.
A najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że naprawdę kochałem Marcie Cressner.
Zakochałem się, ze wzajemnością zresztą, już po drugiej lekcji tenisa, którą dawałem jej o
godzinie dziewiątej rano. Cóż, Stan Norris takie już miał szczęście. Po trzydziestu sześciu
latach kawalerstwa zakochałem się w niej jak worek listów w żonie naczelnika poczty.
Stary kocur, który z niezmąconym spokojem siedział i palił importowanego, tureckiego
papierosa, oczywiście dobrze o tym wszystkim wiedział. I jeszcze coś. Nie miałem żadnych
gwarancji, że dotrzyma warunków, jeśli nawet przyjmę wyzwanie i wygram, ale również
wiedziałem, że o dwudziestej drugiej Cressner będzie jeszcze mniej skłonny do dotrzymania
warunków umowy. A ja wyjdę na wolność na przełomie stuleci.
- Chcę wiedzieć jedno - odezwałem się w końcu.
- Co pan chce wiedzieć, panie Norris?
- Proszę spojrzeć mi głęboko w oczy i powiedzieć, czy jest pan kanciarzem czy nie?
Popatrzył mi prosto w oczy.
- Panie Norris - oświadczył cicho. - Ja nigdy nie kantuję.
- W porządku - skinąłem głową. Czyż miałem inny wybór? Rozpromienił się i wstał.
- Cudownie! Cudownie! Proszę, niech pan się zbliży ze mną do drzwi balkonowych, panie
Norris.
Podeszliśmy do szklanej ściany. Na twarzy malował mu się taki wyraz, jaki ma człowiek,
który scenę tę przeżywał we śnie setki razy i wreszcie ziściły się jego marzenia.
- Gzyms ma dokładnie trzynaście centymetrów szerokości -odezwał się z rozmarzeniem. -
Osobiście mierzyłem. Nawet stanąłem na tym występie; oczywiście trzymałem się poręczy
balkonu. Musi pan przejść przez balustradę na drugą stronę. Wtedy poręcz będzie panu
sięgać do piersi. Potem chwyty się skończą. Będzie pan pełznął do przodu centymetr po
centymetrze uważając, żeby nie stracić równowagi.
Utkwiłem wzrok w czymś za oknem... w czymś, czego widok zmroził mnie do szpiku kości.
Wiatromierz. Apartament Cres-snera znajdował się w bezpośredniej bliskości jeziora i z całą
pewnością tego budynku nie chroniły przed uderzeniami wichury drapacze chmur. Wiały tu
z pewnością zimne wiatry, tnące niczym nóż. Wskazówka przyrządu stała wprawdzie
nieruchomo na dziesiątce, ale w każdej chwili mógł przyjść potężny podmuch wiatru, który
pchnąłby ją na dwadzieścia pięć, żeby po kilku sekundach ponownie wróciła na dziesiątkę.
- Proszę, widzę, że zauważył pan mój wiatromierz - skonstatował jowialnie Cressner. - Po
drugiej stronie wieją dużo silniejsze wiatry. Tak naprawdę dzisiejszy wieczór jest
wyjątkowo spokojny. Były tu wieczory, kiedy strzałka dochodziła do osiemdziesięciu
pięciu... wtedy cały budynek kołysał się. Zupełnie jakby człowiek siedział na okręcie na
bocianim gnieździe. Jak na obecną porę roku, jest wyjątkowo ciepło.
Wskazał wieżowiec będący siedzibą banku. Na jego dachu widniała świetlna tablica,
pokazująca aktualną temperaturę i czas. Termometr wskazywał dziewięć stopni ciepła. Ale
przy silnym jednak wietrze temperatura mogła spaść do minus siedmiu.
- Czy ma pan jakiś płaszcz? - spytałem. Miałem na sobie jedynie cienką kurtkę.
- Niestety, nie. - Cyfry na bankowym wieżowcu wskazywały teraz godzinę. Była dwudziesta
trzydzieści dwie. - No, myślę, panie Norris, że czas na pana. Proszę zaczynać, bo w
przeciwnym wypadku zadzwonię do Tony'ego i zaczniemy realizować wariant trzeci. Tony
to dobry chłopiec, choć czasami bywa impulsywny. Rozumie pan, o co mi chodzi?
Rozumiałem. Aż za dobrze.
Ale myśl o wspólnym życiu z Marcią, z dala od macek Cres-snera i z wystarczającą ilością
pieniędzy, żeby zacząć coś od nowa, skłoniła mnie do rozsunięcia szklanych drzwi i wyjścia
na balkon. Było zimno i wilgotno; rozwiane włosy przesłoniły mi oczy.
- Bon soir - usłyszałem za plecami głos Cressnera, ale nawet nie pofatygowałem się, by
zerknąć w jego stronę. Zbliżyłem się do balustrady, ale nie spojrzałem na dół. Jeszcze nie.
Zacząłem głęboko oddychać.
Nie było to żadne ćwiczenie, a po prostu próba autohipnozy. Z każdym wdechem-wydechem
człowiek wyrzuca z siebie jakiś fragment swojej jaźni, aż zostaje jedynie świadomość
czekającego zadania. Za pierwszym oddechem wyrzuciłem z siebie pieniądze, a za drugim
Cessnera. Marcią zajęła mi dużo więcej czasu - przed oczyma duszy bez przerwy jawiła mi
się jej twarz mówiąca, żebym nie był głupcem, żebym nie podejmował tej gry, że Cressner
może nie oszukuje, ale zawsze ma jakiegoś asa w rękawie. Nie słuchałem przestróg. Nie
było mnie na to stać. Jeśli przegram, nigdy już nie kupię sobie piwa ani nie sprawdzę
naciągu rakiety. Zamienię się w czerwoną miazgę, rozchlapaną na wszystkie strony na
Deakman Street.
Pod wpływem tej refleksji popatrzyłem w dół.
Ściana budynku uciekała zawrotnie w dół niczym gładkie, wapienne urwisko, kończące się
na poziomie ulicy. Zaparkowane samochody wyglądały jak matchboxy, warte pięć dolarów
dziesięć centów za sztukę. Te, które przejeżdżały właśnie obok budynku, sprawiały wrażenie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin