White James 03 - Trudna operacja.rtf

(410 KB) Pobierz


 

James White

Trudna operacja

Trzeci tom cyklu o Szpitalu Kosmicznym sektora Dwunastego

 

Przekład: Radosław Kot

Wydanie oryginalne: 1971

Wydanie polskie: 2002


NAJEŹDŹCA

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni już poza dyskiem galaktyki, gdzie nie było prawie żadnych gwiazd i ciemności panowały niemal absolutne. Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach tej olbrzymiej konstrukcji odtworzono środowiska życia wszystkich znanych w Federacji istot inteligentnych, począwszy od szczególnie kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno- i chlorodysznych, po stworzenia, które żywią się twardym promieniowaniem. Poza zmieniającą się nieustannie liczbą pacjentów w Szpitalu przebywało także kilka tysięcy członków personelu medycznego i technicznego reprezentujących sześćdziesiąt gatunków, które różniły się nie tylko wyglądem, zachowaniem i wydzielanymi zapachami, ale również filozofią życiową.

Wysoko wykwalifikowany personel traktował poważnie swą pracę i chociaż nie zawsze zachowywał powagę, tolerancję wobec różnych, niekiedy znaczących odmienności traktował jako sprawę absolutnie, bezwzględnie wręcz priorytetową. Brak skłonności do ksenofobii był zresztą podstawowym warunkiem stawianym kandydatom do pracy w Szpitalu, którzy potem z dumą deklarowali, że dla nich wszyscy pacjenci zawsze są i będą równi. Cieszyli się więc zawodową reputacją najwyższej klasy. Było nie do pomyślenia, aby którykolwiek z nich mógł przez zwykłą beztroskę zagrozić życiu pacjenta.

— Nie do pomyślenia? W żadnym razie — rzucił oschle O’Mara, naczelny psycholog Szpitala. — Potrafię sobie to wyobrazić. Niechętnie, ale potrafię. Podobnie jak pan, nawet jeśli próbuje pan temu zaprzeczać. Co gorsza, Mannon sam jest przekonany o swojej winie. W tej sytuacji nie mam wyboru...

— Nie! — krzyknął Conway, u którego wzburzenie przeważyło nad zwykłym szacunkiem dla przełożonego. — Mannon to jeden z naszych najlepszych starszych lekarzy. Dobrze pan o tym wie! Nie zrobiłby... To nie ktoś, kto... On...

— Jest pańskim przyjacielem — dokończył za niego O’Mara z uśmiechem. Poczekał chwilę, a gdy Conway się nie odezwał, sam podjął wątek: — Prywatnie zapewne nie cenię go tak jak pan, ale wiem o nim więcej od strony czysto profesjonalnej. Jestem też bardziej obiektywny. Na tyle obiektywny, że dwa dni temu nie uwierzyłbym, by mógł się dopuścić czegoś podobnego. To nietypowe zachowanie bardzo mnie niepokoi...

Conway rozumiał problem. Jako naczelny psycholog O’Mara odpowiadał przede wszystkim za tłumienie konfliktów wśród personelu, ten jednak był tak liczny i zróżnicowany, że mimo wzajemnej tolerancji i szacunku tarcia co pewien czas i tak się zdarzały.

Najgroźniejsze były konflikty wynikające z ignorancji albo zwykłych nieporozumień. Zdarzały się też przypadki neurozy ksenofobicznej wpływające na sprawność zawodową albo równowagę psychiczną personelu. Na przykład ziemski lekarz, który cierpiał na arachnofobię, nie był w stanie należycie zajmować się pająkowatymi cinrussańskimi pacjentami. Zadaniem O’Mary było rozpoznać i zażegnać takie niebezpieczeństwo. W drastycznych przypadkach miał prawo usunąć potencjalnie groźną jednostkę ze Szpitala. Walkę ze złem i nietolerancją toczył z takim zapałem, że Conway nieraz słyszał, jak co niektórzy porównywali go do niesławnej pamięci Torquemady.

Teraz jednak wydawało się, że czujność go zawiodła. Psychologia nie zna objawów, które pojawiałyby się bez przyczyn i zwiastunów zmian, tak więc O’Mara najpewniej zastanawiał się, co takiego przeoczył w zachowaniu starszego lekarza. Jakieś przypadkiem rzucone słowo, gest albo przelotna zmiana zachowania powinny wcześniej ostrzec o kłopotach Mannona...

Rozparł się w fotelu i zmierzył Conwaya szarymi oczami, które wiele już widziały i tak łatwo zaglądały innym do głów, że O’Mara wydawał się dzięki nim wręcz telepatą.

— Bez wątpienia uważa pan, że coś przeoczyłem — rzekł. — Jest pan pewien, że problem Mannona jest psychologicznej natury i że wszystko da się wyjaśnić czymś innym niż tylko zwykłym zaniedbaniem. Być może wiąże to pan z niedawną śmiercią jego psa, którego odejście głęboko i szczerze przeżył. Zapewne szuka pan też jeszcze innych, równie prostych i absurdalnych powodów. Moim zdaniem jednak poszukiwanie psychologicznych wyjaśnień zachowania doktora Mannona to strata czasu. Został poddany drobiazgowym testom i jest równie zdrowy na umyśle jak my. W każdy razie jak ja...

— Dziękuję — wtrącił Conway.

— Wspominałem już panu, doktorze, że jestem tu od upuszczania pary, a nie od podbijania bębenka. Pański udział w całej sprawie jest czysto nieoficjalny, skoro jednak profil osobowościowy Mannona nie podsuwa wyjaśnienia, chciałbym, aby poszukał pan innych przyczyn, na przykład zewnętrznych, których istnienia sam zainteresowany nie podejrzewa. Doktor Prilicla był świadkiem zajścia, może więc zdoła jakoś panu pomóc. Ma pan szczególny umysł, doktorze, i zwykł pan podchodzić do problemów na swój sposób — powiedział O’Mara, wstając. — Nie chcemy stracić Mannona, niemniej uprzedzam, że jeśli uda się panu oczyścić go z zarzutów, zdziwienie chyba mnie zabije. Wspominam o tym, żeby wzmocnić pańską motywację...

Nieco wzburzony Conway wyszedł z gabinetu. O’Mara zawsze rzucał mu prosto w twarz uwagi o jego rzekomo niezwykłym umyśle, podczas gdy na początku pobytu w Szpitalu Conway był tak nieśmiały, szczególnie wobec pielęgniarek z własnego gatunku, że znacznie swobodniej czuł się w towarzystwie nieziemców. Nieśmiałość już mu przeszła, ale nadal więcej przyjaciół miał wśród Tralthańczyków, Illensańczyków czy tuzina innych jeszcze obcych niż wśród pobratymców. Może to i dziwne, przyznał w duchu, ale dla lekarza pracującego w tak wielośrodowiskowym szpitalu to duży plus.

Conway skontaktował się z pracującym na sąsiednim oddziale Priliclą, dowiedział się, że mały empata jest akurat wolny, i umówił się z nim na poziomie czterdziestym szóstym, gdzie mieściła się sala operacyjna Hudlarian. Potem oddał się rozmyślaniom nad przypadkiem Mannona, nie bez reszty wszelako, gdyż nieco uwagi musiał poświęcać temu, by nikt nie stratował go po drodze.

Widoczna na ramieniu opaska starszego lekarza sprawiała, że pielęgniarki i młodsi stażem lekarze ustępowali mu, ale co rusz spotykał wyniosłych i nieobecnych duchem Diagnostyków, którzy zwykli maszerować przed siebie prawie na oślep. Trafiali się też mniej rozgarnięci stażyści, którzy dysponowali jednak znaczną masą spoczynkową. Byli wśród nich Tralthańczycy klasy FGLI — ciepłokrwiści tlenodyszni przypominający niskie sześcionogie słonie, oraz Kelgianie z klasy DBLF — wielkie gąsienice o srebrnych futrach, które potrącone pohukiwały niczym syrena mgielna niezależnie od tego, czy przechodzący był niższy czy wyższy od nich rangą. I jeszcze krabowaci ELNT z planety Melf IV...

Większość inteligentnych gatunków Federacji należała do tlenodysznych, chociaż reprezentowały one najróżniejsze, czasem bardzo odległe typy fizjologiczne. Najbardziej jednak trzeba się było mieć na baczności przed tymi, którzy poruszali się w ubiorach ochronnych, jak TLTU, istoty oddychające przegrzaną parą i nawykłe do ciążenia oraz ciśnienia atmosferycznego trzykrotnie większych niż ziemskie. Na poziomach tlenowców pojawiali się zawsze w ciężkim, klekoczącym niczym zbroja kombinezonie. Ich należało omijać za wszelką cenę.

Przy następnej śluzie włożył lekki kombinezon i zanurzył się w pełen żółtawej mgły świat chlorodysznych Illensańczyków. Pośród smukłych i delikatnych mieszkańców Illensy to Ziemianie, Tralthańczycy oraz Kelgianie musieli nosić ubiory ochronne, a czasem nawet ciężkie samobieżne kombinezony. Następny odcinek prowadził przez zbiornik dwunastometrowych, skrzelodysznych istot z Chalderescola II. Woda była ciepła, zielonkawa. Conway miał wciąż ten sam skafander, ale chociaż ruch był tu mniejszy, zwolnił znacznie, gdyż musiał płynąć. Mimo to dotarł na galerię obserwacyjną czterdziestego szóstego poziomu ledwie kwadrans po opuszczeniu gabinetu O’Mary. Jego mokry skafander nie zdążył jeszcze wyschnąć, gdy obok zjawił się Prilicla.

— Dzień dobry, przyjacielu Conway — przywitał go mały empata, zwieszając się z sufitu na sześciu wyposażonych w przyssawki kończynach. Melodyjna mowa Cinrussańczyka trafiała do autotranslatora, który za pomocą centralnego komputera przekształcalną w bez namiętną angielszczyznę i przesyłał do słuchawki w uchu Conwaya. — Wyczuwam, że potrzebujesz pomocy, doktorze — dodał Prilicla z przejęciem.

— Zaiste — odparł Conway, a jego komunikat pokonał tę samą drogę, by pająkowaty mógł usłyszeć go w równie beznamiętnym cinrussańskim. — Chodzi o Mannona. Nie miałem wcześniej czasu wyjaśnić wszystkiego...

— Nie ma takiej potrzeby, przyjacielu. Słyszałem już dość pogłosek. Chcesz wiedzieć, co widziałem i czułem, gdy to się stało...

— Jeśli nie masz nic przeciwko — mruknął Conway przepraszającym tonem.

Prilicla oczywiście nie miał nic przeciwko. Niemniej należało pamiętać, że Cinrussańczyk był nie tylko najbardziej uprzejmą istotą w całym Szpitalu, ale także największym w nim kłamcą.

Fizjologicznie należał do klasy GLNO — zewnętrznoszkieletowych, przypominających owady stworzeń o sześciu cienkich odnóżach, parze przezroczystych, nieco już zredukowanych skrzydeł i wysoko rozwiniętym zmyśle empatii. Na jego rodzimej planecie panowało ciążenie równe jednej ósmej ziemskiego, co pozwoliło tej rasie owadów nie tylko osiągnąć wielkie rozmiary, ale też dało jej czas na rozwinięcie inteligencji i cywilizacji. Jednak z tego samego powodu Prilicla nie mógł się czuć w Szpitalu w pełni bezpiecznie. Poza kwaterą musiał nosić degrawitatory, gdyż panujące na korytarzach ciążenie natychmiast by go zmiażdżyło, a podczas rozmowy z innymi istotami odsuwał się na bezpieczną odległość, by przypadkowe trącenie gestykulującą ręką czy macką nie złamało mu nogi albo nie wgniotło chitynowej okrywy. Gdy szedł z kimś korytarzem, wolał więc raczej wędrować po ścianie albo po suficie.

Oczywiście nikt nie chciał zrobić mu krzywdy — za bardzo go lubiano. Dzięki szczególnym cechom umysłu zawsze wiedział, jak odnosić się do innych. Czynił to dla własnego dobra — jak każdy empata cierpiał, czując cudze cierpienie, pragnął zatem oszczędzić sobie bólu. Dlatego musiał nieustannie kłamać, żeby uniknąć nieuprzejmości i odbierania nieprzyjemnych bodźców z otoczenia.

Wyjątkiem były te chwile, gdy w ramach obowiązków zawodowych musiał znosić ból i gwałtowne emocje pacjentów. Albo gdy chciał pomóc przyjacielowi.

— Sam nie wiem, czego szukam. Jeśli jednak było coś niezwykłego w zachowaniach albo odczuciach Mannona czy towarzyszącego mu personelu... — rzekł Conway i zamilkł, czekając na relację.

Drżąc od wspomnień emocjonalnej zawiei, która dwa dni wcześniej przetoczyła się przez widoczną w dole salę operacyjną Hudlarian, Prilicla opisał, jak to wyglądało na początku. Nie przyjął hipnotaśmy fizjologicznej FROB-ów, nie mógł więc dogłębnie śledzić stanu pacjenta, jednak ten był znieczulony i nie przejawiał prawie żadnej aktywności umysłowej. Mannon i jego personel byli skoncentrowani na swoim zadaniu i nie myśleli prawie o niczym innym. A potem nagle starszy lekarz Mannon miał ten... wypadek. Właściwie zaś było to pięć osobnych incydentów.

Prilicla zaczął drżeć gwałtownie.

— Przykro mi... — mruknął Conway.

— Nie wątpię — odparł pająkowaty i podjął opowieść.

Pacjenta poddano częściowej dekompresji, żeby ułatwić dostęp do poła operacyjnego. Wiązało się to z ryzykiem zaburzeń tętna i ciśnienia krwi Hudlarianina, ale Mannon udoskonalił całą procedurę, aby maksymalnie zmniejszyć niebezpieczeństwo. Choć musiał pracować o wiele szybciej, z początku wszystko szło jak należy. Wyciął otwór w elastycznym pancerzu, który zastępował tym istotom skórę, i hamował właśnie drobne krwawienie, gdy popełnił pierwszy błąd. Zaraz po nim popełnił dwa następne. Na podstawie obserwacji Prilicla nie potrafił orzec, że były to błędy, mimo że pacjent obficie krwawił. To reakcja emocjonalna Mannona naprowadziła go na ślad. Rzadko zdarzało mu się odbierać równie intensywne i gwałtowne sygnały od operującego chirurga. Od razu pojął, że lekarz popełnił poważny, choć głupi błąd.

Następne dwa zdarzyły się później, gdyż od tamtej chwili Mannon pracował znacznie wolniej. Również jego technika przypominała bardziej niezdarne pierwsze próby praktykanta, całkiem jakby nie był jednym z najbardziej doświadczonych chirurgów w Szpitalu. Działał tak ślamazarnie, że sens operacji stanął pod znakiem zapytania, ledwie też zdążył skończyć i przywrócić właściwe ciśnienie krwi, zanim zmiany w organizmie pacjenta stałyby się nieodwracalne.

— To było takie... trudne do zniesienia — powiedział Prilicla, nie przestając drżeć. — Chciał pracować szybko, ale wcześniejsze błędy odarły go z pewności siebie. Dwa razy zastanawiał się nad najprostszym nawet cięciem, które chirurg z jego doświadczeniem powinien wykonać odruchowo.

Conway milczał chwilę, rozmyślając o grozie sytuacji, w jakiej znalazł się Mannon.

— A czy w jego odczuciach pojawiło się coś niezwykłego? — spytał w końcu. — Albo w odczuciach personelu?

Prilicla zawahał się.

— Trudno wyizolować cokolwiek, gdy główne źródło jest tak silne, ale odebrałem coś... ciężko to opisać... jakby słabe emocjonalne echo zaburzeń poczucia upływu czasu...

— To mógł być skutek oddziaływania hipnotaśmy. Często miałem po nich wrażenie rozdwojonego odbioru rzeczywistości.

— Owszem, to byłoby możliwe — odparł Prilicla, co u istoty, która zawsze i wszędzie zwykła żywiołowo zgadzać się z innymi, było najdrastyczniejszą formą zaprzeczenia.

Conway pomyślał, że może trafili na coś istotnego.

— A jak było z innymi?

— W dwóch przypadkach wyczułem połączenie strachu i niepokoju z lekkim szokiem. Chodziło o łagodnie traumatyczne przeżycie. Niedawne przeżycie. Byłem na galerii, gdy doszło do obu zdarzeń. Jedno z nich bardzo mnie zaskoczyło...

Najpierw kelgiańska pielęgniarka omal nie doprowadziła do poważnego wypadku, sięgając po tacę z instrumentami. Długi i ciężki hudlariański skalpel numer sześć, używany do rozcinania nad wyraz twardej skóry tych istot, ześliznął się z tacy. Trudno powiedzieć dlaczego. Dla Kelgian nawet najmniejsza rana jest zawsze bardzo groźna, toteż pielęgniarka przeraziła się, widząc ostrze spadające na jej odsłonięty bok. Jakoś zdołała je wszakże odbić, chociaż nie było to łatwe, jeśli wziąć pod uwagę kształt i brak wyważenia narzędzia. Nie została draśnięta, nawet jej futro nie ucierpiało. Kelgiance ulżyło i podziękowała dobremu losowi, ale napięcie pozostało.

— Wyobrażam sobie — mruknął Conway. — Zapewne siostra przełożona czytała im regulamin. Na sali operacyjnej nawet drobny błąd może zostać uznany za poważne uchybienie...

Kończyny Prilicli znowu zadrżały, co znaczyło, że w zasadzie niezbyt jest skłonny zgodzić się z tym zdaniem.

— To właśnie była siostra przełożona. I dlatego, gdy chwilę później inna siostra nie mogła się doliczyć narzędzi, bo wciąż jednego jej brakło albo było o jedno za dużo, otrzymała tylko łagodne upomnienie. W obu przypadkach wyczułem łagodną emanację emocjonalną Mannona, chociaż wtedy akurat było to echo odczuć pielęgniarek.

— Być może coś mamy! — krzyknął Conway. — Czy pielęgniarki miały jakikolwiek kontakt z Mannonem?

— Asystowały mu w ubiorach ochronnych. Nie wiem, jak mieliby sobie przekazać pasożyta czy bakterię, jeśli taką ewentualność właśnie dopuszczasz. Przykro mi, przyjacielu, ale to echo, chociaż osobliwe, nie wydaje mi się szczególnie ważne.

— Ale to coś, co ich łączy.

— Owszem. Jednak to nie samoistny byt. To tylko słabe odbicie emocjonalne stanów osób towarzyszących, nic więcej.

— I tak...

Dwa dni wcześniej trzy istoty popełniły w tej sali błędy albo doprowadziły do wypadku, a wszystkie otaczało w trakcie zdarzeń to samo osobliwe emocjonalne halo, które wszakże Prilicla uznał za mało istotne. Conway wykluczył już swoiste czynniki zaburzające, gdyż wyniki dokładnych badań O’Mary nie budziły wątpliwości. Może zatem Prilicla się mylił? Może coś jednak dostało się do tej sali albo i do całego Szpitala? Na przykład jakaś nowa, trudna do wykrycia forma życia, z którą nikt jeszcze się tu nie zetknął. Praktyka dowodziła, że przyczyna dziwnych zdarzeń w Szpitalu leżała zazwyczaj poza jego granicami. Na razie wszak Conway nie miał podstaw do snucia podobnych teorii. W ogóle nie wiedział, co o tym myśleć, obawiał się wręcz, że nawet gdyby potknął się o wyjaśnienie, i tak by go nie zauważył...

— Jestem głodny, na dodatek najwyższa pora pomówić z zainteresowanym — rzekł nagle. — Poszukajmy go i zaprośmy na lunch.

* * *

Jadalnia dla tlenodysznych członków personelu medycznego i pomocniczego zajmowała cały poziom. Z początku podzielono ją nisko zawieszonymi linami na sekcje przeznaczone dla poszczególnych typów fizjologicznych, ale rozwiązanie się nie sprawdziło. Stołujący się często mieli ochotę pogadać ze sobą niezależnie od przynależności gatunkowej albo siadali tam, gdzie akurat były wolne miejsca. Lekarze nie zdumieli się więc, dostrzegłszy, że mogą wybierać tylko pomiędzy wielkim stołem Tralthańczyków z ławami ustawionymi o wiele za daleko od blatu a stolikiem w sekcji Melfian, który był wygodniejszy, lecz otaczały go krzesła w kształcie surrealistycznych koszy na śmieci. Wcisnęli się zatem w dziwne meble i zaczęli ceremonię zamawiania dań.

— Dziś jestem sobą — odparł Prilicla na pytanie Conwaya. — To co zwykle, jeśli można.

Conway wybrał numer tego co zwykle, czyli potrójnej porcji zwykłego, ziemskiego spaghetti, i spojrzał na Mannona.

— Mnie zżerają demony FROB i MSVK — mruknął starszy lekarz. — Hudlarianie nie przywiązują wprawdzie większej wagi do jedzenia, ale ci upiorni MSVK nie cierpią wszystkiego, co nie przypomina karmy dla ptaków. Zamów po prostu coś pożywnego, tylko nie mów mi, co to będzie, i jeszcze włóż w trzy kanapki, żebym przypadkiem nie podejrzał...

Czekając na jedzenie, Mannon rozmawiał z nimi w zasadzie spokojnie, jednak Prilicla aż dygotał od bijących od niego emocji.

— Mówią, że zamierzacie wyciągnąć mnie z tego bagna, w którym tkwię po uszy. Miło z waszej strony, ale marnujecie czas.

— My tak nie uważamy. O’Mara zresztą też nie — odparł Conway dyplomatycznie, nie przyznając się do niczego. — On ręczy za twój dobry stan, również psychiczny. Twierdzi, że twoje zachowanie było wybitnie nietypowe. Musi być jednak jakieś wyjaśnienie, może wpływ środowiska, czyjaś obecność lub nieobecność, która zmieniła chwilowo twoje reakcje...

Conway streścił, co udało im się dotąd ustalić. Starał się przedstawiać sprawę optymistyczniej, niż był ją skłonny widzieć, ale Mannon nie dał się oszukać.

— Nie wiem, czy powinienem być wam bardziej wdzięczny za te wysiłki, czy raczej zatroskany waszym stanem psychicznym — powiedział, gdy Conway skończył. — Te trudno uchwytne osobliwości emocjonalne to... hm... Ryzykując obrazę naszego drogiego długonogiego, powiem, że chyba coś się wam uroiło. Te próby usprawiedliwienia mnie brzmią wręcz niepoważnie!

— Teraz ty twierdzisz, że mi głowa szwankuje — zauważył Conway.

Mannon zaśmiał się cicho, ale Prilicla drżał jak nigdy.

— Może to kwestia okoliczności... A może istoty czy rzeczy, która mogłaby przez swoją obecność albo nieobecność spowodować...

— Bogowie! — wybuchnął Mannon. — Chyba nie myślisz o moim psie?!

Conway zaiste myślał o psie lekarza, ale zabrakło mu cywilnej odwagi, by się do tego przyznać.

— A myślałeś o nim podczas operacji?

— Nie!

Zapadła dłuższa chwila niezręcznej ciszy zakończona uchyleniem się podajników. Zamówione dania wyjechały na blat. W końcu to Mannon się odezwał.

— Uwielbiałem tego psa, gdy byłem sobą — zaczął z namysłem. — Jednak przez ostatnie cztery lata nieustannie nosiłem zapisy MSVK i LSVO. Były potrzebne w pracy dydaktycznej. A ostatnio, gdy Thornnastor zaprosił mnie do badań w ramach swojego programu, przyjmowałem jeszcze hipnotaśmy Hudlarian i Melfian. No i byłem ciągle zajęty. Poza pracą też myślałem jak pięć różnych istot. Bardzo odmiennych istot... Wiecie sami, jak to jest...

Conway i Prilicla znali te problemy aż za dobrze.

Szpital wyposażony był w sprzęt pozwalający leczyć przedstawicieli wszystkich inteligentnych gatunków, jednak nikt nie był w stanie przyswoić sobie nawet ułamka potrzebnej do tego wiedzy. Same umiejętności chirurgiczne wynikały ze sprawności i wprawy, jednak komplet informacji o anatomii i fizjologii pacjenta uzyskiwano każdorazowo dzięki hipnotaśmom edukacyjnym. Były to zapisy pamięci wielkich talentów medycznych należących do tego samego gatunku co pacjent. Jeśli zatem ziemski lekarz miał leczyć Kelgianina, przyjmował zapis klasy DBLF i korzystał z niego aż do zakończenia kuracji. Potem obca treść była usuwana z jego głowy. Jedynie prowadzący szkolenia starsi lekarze oraz Diagnostycy zatrzymywali te zapisy.

Diagnostycy tworzyli elitę Szpitala. Rekrutowali się spośród lekarzy o wystarczająco zrównoważonych osobowościach, by mogli przechowywać w pamięci równocześnie sześć, siedem albo nawet dziesięć zapisów. Ich zadaniem była praca badawcza w zakresie ksenomedycyny oraz leczenie nowych chorób gnębiących dopiero co poznane formy życia.

Jednak zapisy nie obejmowały wyłącznie danych medycznych. Były to kompletne kopie pamięci oraz struktur osobowościowych dawcy, przez co Diagnostycy narażali się dobrowolnie na rozwój najdrastyczniejszej postaci schizofrenii. Istoty zamieszkujące ich umysły bywały niemiłe w obejściu i agresywne, jak to geniusze. Cierpiały też na liczne słabości i fobie, które ujawniały się częściej niż tylko w czasie posiłków. Najgorzej było zwykle, gdy Diagnostyk próbował się zrelaksować przed snem.

Same sny także potrafiły dokuczyć. Były pełne całkiem obcych upiorów, a pojawiające się w ich trakcie fantazje seksualne niekiedy pozbawiały wręcz chęci do życia. Gdyby taka osoba potrafiła sprecyzować jakiekolwiek pragnienie, zapewne zaczęłaby szukać sposobu, by ze sobą skończyć.

— W ciągu paru minut widziałem go całkiem odmiennie — kontynuował tymczasem Mannon. — Jako groźną futrzastą bestię próbującą wyrwać mi pióra z brzucha albo bezmyślnego kudłacza, którego zaraz zmiażdżę jedną z moich sześciu masywnych nóg, jeśli nie uda mi się go jakoś odsunąć. A po chwili widziałem znowu tylko zwykłą suczkę, która chciała się bawić. To nie było łatwe... Pod koniec była już bardzo zdezorientowana i jej odejście przyniosło mi raczej ulgę, niż zasmuciło. Może na razie porozmawiajmy o czymś innym, bo w przeciwnym razie Prilicla nie tknie swojego lunchu — zaproponował czym prędzej.

Z ulgą skupili się na plotkach dotyczących pewnych zdarzeń na metanowym oddziale dla klasy SNLU. Conwaya ciekawiło, jakim cudem mogło dojść do czegoś równie skandalicznego między dwojgiem krystalicznych istot żyjących w temperaturze minus stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Intrygowało go ponadto, dlaczego właściwie ciepłokrwiści tlenodyszni tak przejęli się kodeksem moralnym całkiem odmiennych od nich stworzeń. I czy miało to jakiś związek z powodami, dla których Mannon był tak dobrym materiałem na Diagnostyka...

Choć właściwie już nie był...

Żeby zostać asystentem Thornnastora, naczelnego Diagnostyka patologii (i tym samym przełożonego Diagnostyków w Szpitalu), Mannon musiał się cieszyć absolutnie doskonałym zdrowiem. Diagnostycy byli niesamowicie wyczuleni na kondycję swoich asystentów. To samo podkreślał też zresztą O’Mara. Tylko jak ustalić, co właściwie opętało Mannona dwa dni wcześniej?

Nie wsłuchując się w rozmowę przyjaciół, Conway zastanawiał się, czy zdoła w ogóle zebrać jakieś użyteczne dowody. Aby zadać różnym osobom stosowne pytania, musiał zachować wiele taktu i ułożyć jeszcze jakąś spójną teorię uzasadniającą przyjętą linię dochodzenia. Wciąż był bardzo daleko myślami, gdy Mannon i Prilicla wstali od stołu. Gdy wychodzili, Conway zbliżył się do małego empaty.

— Wyczułeś jakieś echo?- spytał cicho.

— Nie, żadnego.

Ich miejsca zajęło zaraz troje Kelgian, którzy ułożyli długie, srebrzyste ciała na krzesłach ELNT tak, że ich przednie kończyny znalazły się w stosownej odległości od blatu. Była wśród nich Naydrad, siostra przełożona, która asystowała dwa dni wcześniej Mannonowi. Conway przeprosił przyjaciół i wrócił szybko do stolika.

— Chętnie bym pomogła, doktorze, ale to dość niezwykła prośba — powiedziała Naydrad, gdy wyjawił, o co mu chodzi. — Musiałabym się sprzeniewierzyć tajemnicy lekarskiej...

— Nie chcę żadnych nazwisk — wtrącił szybko Conway. — Potrzebuję informacji o błędach tylko do celów statystycznych i nie zamierzam wszczynać postępowania dyscyplinarnego. To nieoficjalne dochodzenie, mój pomysł. Chcę jedynie pomóc doktorowi Mannonowi.

Wszyscy oczywiście chętnie pomogliby szefowi, popatrzyli więc na Conwaya, czekając na dalsze wyjaśnienia.

— W skrócie chodzi o to, że jeśli nie jesteśmy skłonni wiązać błędów Mannona ze spadkiem jego umiejętności, pozostaje przyjąć, że odpowiedzialne są za to jakieś przyczyny zewnętrzne. Dysponujemy zresztą mocnymi dowodami na to, że doktor był i jest w pełni władz umysłowych i sił fizycznych, i to też każe szukać przyczyn poza nim. Przyczyn, a raczej przesłanek sugerujących, że takie zjawisko zaszło. Niekoniecznie w wymiarze czysto fizycznym. Pomyłki osób na stanowiskach zawsze bardziej rzucają się w oczy niż błędy ich podwładnych, jednak gdyby w grę wchodził jakiś czynnik zewnętrzny, nie dotyczyłyby one wyłącznie starszego personelu. Dlatego właśnie potrzebuję jak najpełniejszych danych o wszelkich wypadkach, nawet drobnych, jakie zdarzyły się ostatnio w Szpitalu. Również wśród stażystów. Musimy ustalić, czy podobne zdarzenia ostatnio się nasiliły, a jeśli tak, to gdzie i kiedy.

— Powinniśmy zachować to w sekrecie? — spytał inny Kelgianin.

Conway omal nie prychnął na myśl, że cokolwiek mogłoby pozostać tajemnicą w takim miejscu, ale gdy się odezwał, beznamiętny autotranslator odarł jego głos z sarkazmu.

— Im więcej osób będzie zbierać dane, tym lepiej. Zdaję się na was z wyborem współpracowników...

Parę minut później powtórzył niemal to samo przy innym stoliku, a potem jeszcze przy kilku. Wiedział, że spóźni się przez to na oddział, ale szczęśliwie ostatnio trafili mu się ambitni asystenci, którzy tylko czekali na szansę, żeby pokazać, co potrafią bez ciągłego nadzoru starszego lekarza.

Tego dnia nie doczekał się szczególnego odzewu, wcale go zresztą nie oczekiwał, niemniej nazajutrz personel pielęgniarski wszelkich gatunków i klasyfikacji zaczął znosić mu w wielkiej tajemnicy informacje o rozmaitych wypadkach. Dziwnym trafem wszystkie relacje dotyczyły osób trzecich, jednak Conway wysłuchiwał ich z powagą i zapisywał dokładnie, gdzie i kiedy co się zdarzyło. Nie wykazywał też przy tym najmniejszego zainteresowania personaliami osób, o których mu opowiadano. Trzeciego dnia akcji Mannon odszukał go podczas obchodu.

— Widzę, że naprawdę wziąłeś się do pracy, doktorze — rzucił mało serdecznymi tonem. — Owszem, jestem wdzięczny. Lojalność to cenna cecha, nawet jeśli ktoś opacznie ją rozumie. Wolałbym jednak, abyś dał sobie spokój. Możesz się wpakować w poważne kłopoty.

— To ty masz kłopoty, nie ja — odparł Conway.

— Tylko tak ci się zdaje — mruknął Mannon. — Wracam od O’Mary. Masz się stawić w jego gabinecie. Natychmiast.

Kilka minut później jeden z asystentów O’Mary zaprosił Conwaya do psychologicznej jaskini. Próbował przy tym ostrzec delikwenta spojrzeniem przed nadciągającym kataklizmem, a sądząc po grymasie ust, z góry już mu współczuł. Conwaya zdumiała ta ekspresja tak bardzo, że nie zauważył, jak stanął z głupawą miną przed gniewnym obliczem O’Mary.

Psycholog wskazał palcem najmniej wygodne krzesło.

— Co pana napadło, żeby organizować sobie w Szpitalu własny wywiad?! — spytał.

— Co...?

— Niech pan nie udaje głupca — warknął O’Mara. — I proszę nie robić głupca ze mnie. Nie przerywać! Owszem, jest pan najmłodszym starszym lekarzem i pańscy koledzy, z których jednak żaden nie para się psychologią kliniczną, mają o panu wysokie mniemanie. Ale tak nieodpowiedzialne, idiotyczne wręcz zachowanie kwalifikuje pana na pacjenta oddziału psychiatrycznego! Za pana sprawą dyscyplina młodszego personelu z wolna upada — podjął nieco spokojniej. — Popełnianie błędów stało się modne! Niemal wszystkie siostry przełożone mówią mi ciągle, mi, że trzeba z tym skończyć! Muszę wysłuchiwać za pana, bo to pan wymyślił tego niewidzialnego, niematerialnego potwora. Niemniej jako naczelny psycholog muszę się tym zająć! — O’Mara przerwał, żeby zaczerpnąć oddechu, a gdy znowu się odezwał, był już tak opanowany, że niemal uprzejmy. — Jeśli oczekiwał pan, że ktoś da się na to nabrać, grubo się pan pomylił. Mówiąc jak najprościej, miał pan nadzieję, że w powodzi cudzych potknięć błędy pańskiego przyjaciela stracą znaczenie. Proszę przestać otwierać nieustannie usta, zaraz będzie pańska kolej. Najbardziej martwi mnie jednak, że sam przyczyniłem się do tego: podrzuciłem panu nierozwiązywalny problem w nadziei, że spojrzy pan na niego z nowej perspektywy i podsunie jakieś, choćby częściowe, rozwiązanie, które da szansę naszemu przyjacielowi. Pan zaś tylko przysporzył nam zmartwień! Może trochę przesadzam, ale chyba łatwo zrozumieć moje wzburzenie, doktorze. Takie pomysły mogą wpędzić pana w poważne kłopoty. Nie wierzę wprawdzie, aby personel pielęgniarski chciał umyślnie popełniać błędy, w każdym razie nie takie, które zagrażałyby zdrowiu pacjentów, ale każde rozluźnienie dyscypliny jest groźne. Zaczyna pan pojmować, do czego doprowadził?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin