Jan Dobraczyński - Listy Nikodema.pdf

(1040 KB) Pobierz
Jan Dobraczyński
Jan Dobraczyński
Listy Nikodema
Przedruk z wydawnictwa "PAX", Warszawa 1978
Wstęp
"Listy Nikodema" pisane były w latach 1948-1951, przy łóżku umierającej na nieuleczalną
chorobę córeczki pisarza. Elżunia zmarła w sierpniu 1950 roku.
Książka była wielokrotnie wznawiana i tłumaczona na wiele języków obcych. Jest ciągle
potrzebna, ciągle poszukiwana, ciągle znajduje nowych czytelników. Co jest tajemnicą tej
popularności?
Powieść jest rodzajem komentarza ewangelicznego. Autor szuka wyjaśnienia dla każdej
sytuacji życiowej w słowach Jezusa w Ewangelii. To pozwoliło mu zrozumieć tajemniczy
sens bolesnej choroby i śmierci dziecka, sens wszystkich wojennych doświadczeń, prawdę
naszego czasu. Autor dzieli się z czytelnikiem swoimi odkryciami, pokazuje na jakiej drodze
można spotkać Chrystusa.
Elżuni
"...Panie, mówiłem, tam na gałęzi drzewa siedzi kruk. Rozumiem, że Twój majestat nie może
się zniżać do mówiącego. Lecz ja potrzebuję znaku. Gdy skończę moją modlitwę, spraw, aby
ten kruk odleciał. To będzie jakby skinienie w moją stronę na znak, że nie jestem zupełnie sam
na świecie...
I patrzyłem na ptaka. Ale on siedział nieruchomo na gałęzi. Wtedy znowu zwróciłem się do
kamienia.
Panie, mówiłem, masz słuszność. Twój majestat nie może się zniżać do moich żądań. Gdyby
kruk odleciał, byłbym jeszcze smutniejszy. Bo taki znak byłby znakiem danym mi przez kogoś
równego - a więc znowu przeze mnie samego, znowu byłby odbiciem moich pragnień. I ciągle
tkwiłbym w swojej samotności.
I oddawszy cześć wróciłem.
Lecz wtedy właśnie moja rozpacz ustąpiła miejsca nieoczekiwanej radości..."
Antoine de Saint Exupery
"Citadelle"
118990467.001.png
List I
Drogi Justusie!
Ta choroba, Justusie, zniszczyła mnie zupełnie! Dawniej byłem człowiekiem pełnym sił,
który otaczającym ludziom umiał okazać łagodność i wyrozumiałość. Wolny byłem od
wiecznego rozdrażnienia, niecierpliwości i od nieznośnej potrzeby ciągłego skarżenia się
drugim. Dopiero teraz odkrywam w sobie te obrzydliwe cechy zgonionej istoty, która niby
dzika winorośl na każdy płot gotowa się wspiąć i do każdego płotu ma żal, że ją nie dość
wysoko ku słońcu podnosi. Tylu rzeczy potrafiłem sobie dawniej odmówić. Dziś ledwo
dopełniam przepisanych postów! Przyznaję także: nie mam dziś dla nikogo wyrozumiałości.
Coraz bardziej są mi obcy moi chaberim z Wielkiej Rady. Nudzą mnie śmiertelnie ich nie
kończące się spory na temat oczyszczeń i dyskusje nad nowymi halakkami. Te sprawy stają
mi się każdego dnia obojętniejsze. Można przez całe życie wypełniać najskrupulatniej
wszystkie przepisy, a przecież nie mieć za to nic... Dlaczego ta choroba przyszła właśnie na
nią? Cały Zakon streszcza się w słowach psalmu: "Rób, człowieku, co ci Najwyższy każe - a
On cię nigdy nie opuści". Nigdy... Niewielu jest ludzi, którzy by równie uparcie jak ja pościli,
dbali o czystość, składali ofiary, rozważali halakki i haggady. Tutaj coś zawodzi. Nie mam na
pewno tylu grzechów, by Najwyższy miał mnie za nie karać tak strasznym nieszczęściem.
Wprawdzie istnieje w Pismach historia Hioba... Ale ten Idumejczyk po pierwsze nie był
wiernym, po wtóre nie wiedział, czym się służy wszechmocnemu Szekinah; uparcie nie chciał
uznać, że każdy człowiek grzeszy, jeśli ciągle, bez przerwy, nie dba o czystość swych myśli i
uczynków. A wreszcie - Najwyższy jego samego dotknął cierpieniem, a nie kogoś, kto by mu
był tak drogi, jak mnie Rut! Straszną jest rzeczą choroba: widuję przecież te odrażające,
pokrzywione stwory, które żyją w szczelinach starego muru pod bramą Gnojną. Ale patrzeć
bezsilnie, jak choroba pożera ciało najukochańszej istoty - to jest coś, z czym pogodzić się
niepodobna!
Z kimkolwiek rozmawiam - muszę o tym mówić! Niedługo ludzie będą ode mnie uciekali
niby od kogoś, kto zaraża smutkiem jak inny trądem czy egipską chorobą oczu. Jeszcze mi
tylko jedno zostało, co mnie ratuje: moja praca. Tworząc haggady, mówiąc w nich o
wielkości Nienazwanego - odurzam się tym niby winem. Wiem, że mówi się o nich z coraz
większym uznaniem. Szepty te, które aż do mnie dochodzą, są mi pewną pociechą. Chociaż
obok pochwał spotykają mnie także nagany, te zaś ranią mnie wyjątkowo dotkliwie. Ludzie
zdają się nie rozumieć, że przeżywając chorobę Rut zdolny jestem mówić jedynie twardymi
słowami, które nie znoszą obróbki. Jeżeli trafiam czasami w niewłaściwe, nie dość mocne
słowo - to trudno... Coraz częściej zdarza mi się mówić: "to trudno" - i tym powiedzeniem
osłaniam niby tarczą swoje rozkrwawione serce. Czuję się wtedy jak żółw, który wciągnął
pod skorupę głowę i nogi i woli raczej nigdzie nie iść niż narazić się na bolesne dotknięcie.
Kiedy dawniej mówiłem "to trudno", znaczyło to, że sprawa jest ważna i że żadna ofiara nie
będzie dla niej zbyt duża. Dziś moje "to trudno" znaczy: lepiej, aby najważniejsze sprawy
zamilkły, niżbym miał jeszcze więcej cierpieć. Choć właściwie jak można jeszcze więcej
cierpieć? Czy ten, kto z lęku przed dalszym cierpieniem stał się niezdolny do bronienia
czegokolwiek, nie wypił już całej miary ludzkiego bólu?
I to także mnie przygnębia, że moje cierpienie przyszło na mnie w chwili, gdy cały świat
znalazł się na tym kłopotliwym zakręcie. Nie tylko ty to odczuwasz. U nas także jakby jakaś
gorączka wstąpiła ludziom w krew. Nigdy w Wielkiej Radzie i w Sanhedrynie nie wybuchały
tak zawzięte spory. Kłótnie przenoszą się potem pod portyk, na Xystos, zamieniają się w
bójki, w których niestety biorą udział nawet mądrzy i szanowani doktorzy. Najzawziętsze
konflikty kończą sikkaryści; rzecz ohydna - ta sekta najgorliwszych wynajmuje się po prostu,
by za pieniądze mordować tych, których śmierci ktoś zapragnął. Ludzie starsi i doświadczeni
mówią, że podobne podniecenie i nienawiść panowały przed dwudziestu kilku laty, gdy z
Galilei raz po raz nadciągały bandy buntowników. Rządy Rzymian doprowadziły do
uspokojenia kraju i trzeba przyznać, że są znośniejsze niż tyrania Heroda i jego synów. Ale
czy ten względny spokój potrwa jeszcze długo? Coś się unosi w powietrzu niby niepokojący
podmuch burzy, która kryje się jeszcze za wzgórzami, ale już jest blisko. Wszyscy są
przeciwko wszystkim. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że legat rzymski w Syrii nienawidzi
prokuratora rzymskiego w Judei, że prokurator i tetrarchowie gryzą się ze sobą jak psy o
kość; że potomkowie Heroda są sobie największymi wrogami, gotowymi się wzajemnie truć i
mordować. Nad wszystkim zaś niby rudy cień khamsimu wisi pamięć o dalekim cesarzu,
okrutniku i szaleńcu. Wieści o krwawych proskrypcjach, jakie on każe zarządzać w Rzymie,
sprawiają, że w słuchających o tym zaczyna się odzywać dziki, niepohamowany instynkt
nienawiści. W Cezarei Grecy już kilkakrotnie rzucili się na naszych. Podobno doszło do walk
w Aleksandrii i w Antiochii. W Rzymie, jak słyszałem, na wiadomość, że pretorianie zabrali
Sejanusa, tłum napadł na naszą dzielnicę. Wszędzie wojna, krew i mordy. A tak niedawno
jeszcze rzymscy pismacy wieścili "złotą erę" i czasy "wiecznego pokoju"!
Mam przeczucie, jakby się coś niedobrego gotowało. W takich chwilach - prawda? -
człowiek wolałby się czuć swobodny, by móc czujnie uważać, z której strony nadejdzie
niebezpieczeństwo. Zamiast tego całą moją uwagę przyszpila do siebie ta choroba. Może
jutro czy pojutrze nadejdą wydarzenia o znaczeniu przełomowym, a ja ich nadejścia nawet nie
spostrzegę. Jestem jak człowiek, który niesie tak duży ciężar, że zaledwie zdolny jest widzieć,
gdzie ma postawić nogę.
Nadchodzi coś, coś się zbliża... Co to może być, jak sądzisz, Justusie? Odpowiedz mi: czy
ty naprawdę spodziewasz się, że kiedyś pojawi się Ten, którego nazywamy Mesjaszem?
Saduceusze od dawna w Jego przyjście nie wierzą. Nałykawszy się filozofii greckiej uważają
Go po prostu za symbol. śmieją się pogardliwie, gdy im ktoś mówi o Człowieku_Mesjaszu.
Zresztą - po co im Mesjasz? Im zależy tylko na tym, by istniała świątynia, by w tej świątyni
cały Izrael składał ofiary, by tylko oni byli pośrednikami między człowiekiem a ołtarzem
Pańskim, i na koniec, by Rzymianie nie sprzeciwiali się takiemu stanowi rzeczy. My jesteśmy
dalecy od odbierania ludziom wiary w Mesjasza. Mówimy o Nim często, opowiadamy w
licznych haggadach, jak będzie wyglądało Jego przyjście. Ale choć pisałem o tym i mówiłem
tyle razy, nie mogę, przyznam ci się, pozbyć się niespokojnej myśli, że te wszystkie obietnice
brzmią nieco za pięknie. Malki Massiah, Zwycięzca Edomu, Pan świata i natury, która wraz z
Jego pojawieniem się ma się stać tak płodna, jaka nie była nigdy - czyż to jednak wygląda
prawdopodobnie? Kim my jesteśmy? Małym narodem, otoczonym dziesiątkiem innych i wraz
z nimi przykutym do rydwanu barbarzyńskiego Rzymu. Skłóceni sami ze sobą... Kim
musiałby być ów Syn Dawida, aby potrafił odmienić ten stan? Zwyczajnym człowiekiem -
czy raczej półbogiem? Ale półbogowie chodzą po ziemi tylko w greckich bajkach. Ja wierzę,
że Najwyższy czynił niegdyś rzeczy cudowne. Ale dziś wszystko stało się zupełnie
zwyczajne... Opowiada się, że gdzieś za morzami leży ziemia cudów. Tylko że ci, którzy tak
mówią, są nałogowymi kłamcami. Ja rzeczy niezwykłych nie oglądałem nigdy. świat, który
mnie otacza, jest daleki od cudowności. Wiem, co w nim rządzi: złość, nienawiść, duma,
pycha, namiętność... Aby ten świat zwyciężyć, trzeba by być bardziej złym, bardziej
nienawidzącym, dumnym i namiętnym niż wszyscy inni. Na tym świecie tylko wojna
przynosi zwycięstwo... Mesjasz musiałby być wodzem, który by zdołał poprowadzić nas na
wszystkich naszych wrogów - a tych są legiony! Może to budzi w tobie oburzenie, ale takiego
Mesjasza nie wyobrażam sobie. Nie potrafię się oderwać od tego, co widzę, słyszę, czuję...
Czy ktoś, kto by z garstką naszej młodzieży porwał się na cały świat i zdołał go zwyciężyć,
mógłby być uważany za człowieka z krwi i kości? Niestety - choć nienawidzę wszystkiego,
co pochodzi od saduceuszy, czuję, że zaczynam myśleć podobnie jak i oni. Mesjasz wydaje
mi się tylko jakimś idealnym wzorem wszystkich cnót, który nam został podany, i gdybyśmy
go choć w części zdołali naśladować, uczynilibyśmy nasze życie lepszym, milszym,
piękniejszym. I wydaje mi się, że nie ja jeden tak myślę. Są faryzeusze, którzy, gdy ktoś przy
nich wspomni o przepowiedni dotyczącej powrotu Eliasza, mówią: "Czekajcie, czekajcie na
niego", tak jednak, jak się powiada o rzeczy nie mającej się nigdy spełnić. Ale głośno nikt nie
chce wyjawić takich myśli. Ja również nie wypowiadam ich. Piszę o tym tylko do ciebie,
Justusie, i rozmawiam o tym z Józefem. On, jak wiesz, nie jest ani faryzeuszem, ani
saduceuszem, wyznaje zaś filozofię, która mówi, że uczciwie zarobione złoto stanowi
najistotniejszy sens ludzkiego życia. Moi chaberim mają mi za złe, że przyjaźnię się z nim, że
wspólnie prowadzimy handel. Ze względu na jego stosunki z goimami uważają go za
zanieczyszczonego. W gruncie rzeczy Józef jest wielkim grzesznikiem... Mam jednak do
niego słabość. On jeden, mimo tylu swoich spraw, które mu nie dają dłużej wysiedzieć na
miejscu ani w Jerozolimie, ani w Arymatei, interesuje się zdrowiem Rut, znajduje czas, by ją
odwiedzić, porozmawiać z nią, zabawić, przynieść jej jakiś podarunek. Dla mnie jest rzeczą
niezrozumiałą, jak człowiek nie zachowujący przepisów Zakonu - jestem pewny, że gdyby
nie jego bogactwa, byłby ogłoszony jednym z minim - może posiadać tyle dobroci. Zawsze
oceniałem ludzi według ich pobożności i nigdy bym nie przypuścił, że właśnie między mną a
Józefem zawiąże się bliższy stosunek. Nawet przyjaźń. Gdyby nie on... Przeżywałem już
chwile całkowitego załamania. Chciałem bluźnić, kląć, szukać zapomnienia w grzechach. W
takich dniach wielkie a nieszczere słowa pociechy, jakimi mnie obdarzali moi chaberim,
wywoływały we mnie mdłości. Natomiast proste odezwanie się Józefa, jakiś żart, którym,
czuję to, chce mnie oderwać od mojej rozpaczy, sprawiają, że odzyskuję równowagę. Nigdy
bardziej niż teraz nie było mi potrzeba przyjaźni ludzkiej i nigdy nie dobijałem się o nią
natarczywiej. Jakaż to jednak trudna do znalezienia perła, zwłaszcza wtedy, gdy się jej szuka!
Dzięki spółce z Józefem, choć niczym się teraz do tego nie przykładam, mój majątek rośnie
i pomnaża się. Stałem się prawie równie bogaty jak Józef. Uważają nas za najmajętniejszych
ludzi w całej Judei. Ileż radości dzięki temu bogactwu byłbym w stanie sprawić Rut, gdyby
była zdrowa! Ale ona patrzy obojętnie na wszystko, co jej przynoszę. Czasami kładę na jej
posłaniu cenne klejnoty przywiezione z dalekich krajów. Ona nie chce mnie urazić - jest w
niej dziwna wrażliwość - więc przekłada przez chwilę pierścienie i naramienniki swymi
małymi dłońmi, tak zręcznymi do wszelkiego szycia, a potem mówi: "Tak, to bardzo ładne..."
Choć stara się to ukryć, słyszę w jej głosie zniechęcenie. "Zabierz to..." - powiada. Wyciąga
się, lekkim ruchem głowy daje znak, żeby się od niej oddalić, przymyka oczy... Kurcz ściska
mi gardło, gdy to widzę, i teraz, gdy piszę...
Zawsze sądziłem, że bogactwa, które Najwyższy pozwolił mi zebrać, były mi dane na znak
pochwały z Jego strony. I nieraz, gdy przeglądam którąś z moich haggad przed przeczytaniem
jej ludziom, myślę, że musiałem się Odwiecznemu spodobać, skoro pozwala mi tak o sobie
pisać. Dlaczegóż więc przyszła ta choroba jak cierń wbity w rękę pracującego? Czemu On
mnie przygina do ziemi, gdy tylu grzeszników obok chodzi bezkarnie? Czasami wydaje mi
się, jakbym siedział w jakimś okrutnym więzieniu, gdzie się doświadcza ciężkich tortur, a
jednocześnie widział tuż za kratą domy, w których ludzie żyją zwyczajnie, kochają się,
doznają małych codziennych radości, nie docenianych dawniej, a tak nagle pożądanych w
zamknięciu. Któż z nas pojmuje, czym jest zdrowie - przedtem, zanim choroba zagości w jego
domu? Kto wie, jak miłość potrafi wyssać wszystkie siły z człowieka, kiedy nagle tracimy
możność pomocy temu, kogo kochamy?
Wydaje mi się, że ból dotyka mię bardziej niż kogokolwiek innego. A przecież muszę
przyznać, że cały świat jest pełen okrutnych cierpień, które obejmują wszystkich, i wszyscy w
jakimś stopniu są godni współczucia. Może to jest tak, że każdy z nas żyje w więzieniu i gdy
patrzy na dom drugiego myśląc z zazdrością o jego szczęściu, w rzeczywistości widzi tylko
drugie więzienie? Jeśli to, co przychodzi na świat, ma wywołać naprawdę przewrót, musi
przynieść odpowiedź na bezsens życia. Napisałem "bezsens" i choć czuję niewłaściwość tego
słowa, nie potrafię go już przekreślić. Ty mnie znasz, Justusie, i wiesz, że pozostanę zawsze
wyznawcą Najwyższego. Nie potrafiłbym się wyrzec nadziei, że On przecież zechce mi w
końcu pomóc. Wreszcie - nawet bez względu na tę nadzieję - nie śmiałbym Go opuścić. Cóż
by mi wtedy zostało? Jestem prawdziwym Izraelitą - jednym z tych, którzy są skazani, by o
Nim świadczyć. Moje życie tak się układa, że wszystko, czymkolwiek się zajmuję, jest służbą
dla Niego - albo też zaczyna mnie odpychać swoją bezsensownością. Nie ucieknę przed Nim
jak Jonasz. Więc dlaczego On mnie przywalił tą chorobą?
Oto masz, drogi nauczycielu stan mego ducha, o który pytałeś. Zmienił się, jak widzisz, od
czasu gdy siadywałem u twych stóp i słuchałem twego nauczania. Czasami wydaje mi się, że
się wielce zestarzałem, choć wiem, że nie powinienem tak mówić wobec twojej dostojnej
starości. Odpisz mi - a ja ci napiszę znowu o sobie - i o Rut... Obym ci mógł wtedy donieść:
"Jest zdrowa"!
List II
Drogi Justusie!
Kiedy widzę cierpienia Rut, na wszelkie sposoby staram się coś czynić, działać. Być może,
iż w ten sposób szukam tylko ratunku przed rozpaczą. Niech i tak będzie. Lepiej na próżno
wyobrażać sobie, że jej w jakiś sposób pomagam, niż z opuszczonymi rękami bezradnie
patrzeć na jej twarz coraz bledszą, na przezroczyste powieki przetkane fioletowymi żyłkami
lub słuchać oddechu, który brzmi jak jęk. O Adonaj! To ponad siły człowieka! Hiob stracił
swe dzieci, nie jest jednak powiedziane, że patrzył na ich męczarnie. Ból drugich stwarza
zamknięty świat - świat, w którym nie sposób żyć i z którego nie można uciec, nawet przez
śmierć. Zresztą gdy się ma do wybierania między bólem a śmiercią, nie wybiera się niczego.
Kiedy więc Chuz, Eleazar i Samuel zostali przez Wielką Radę Faryzejską wysłani dla
przyjrzenia się bliżej działalności Jana bar Zachariasza, poszedłem z nimi i ja. Nie prowadziła
mnie do niego tylko ciekawość. Mocno wrosły w nas zapisane w księgach historie o
prorokach, którzy leczą i wskrzeszają. Stanął mi w pamięci syn wdowy z Sarepty
sydońskiej... Tamta była poganką, litościwą wprawdzie, ale kobietą obcą naszej krwi i naszej
wierze. Ja zaś jestem Judejczykiem, wiernym wyznawcą Zakonu, faryzeuszem, "pożywaczem
terumy". Służę Bogu całym swym życiem. Nie żałuję jałmużny, nie zadaję się z poganami,
dbam o czystość, odprawiam posty i modły. Nie chcę się chwalić... Gdy chwalę siebie lub
ktoś mnie darzy pochwałą, odczuwam z początku zadowolenie i radość, ale one szybko
znikają... To tak, jakby się zjadło figę, która jest smaczna, ale po niej inne będą już mniej
smakowały. Znasz mnie zresztą. Nie chcę się chwalić, ale wydaje mi się, że moja praca ma
swoją wartość. Nauczam - i wiem, że jestem słuchany. Haggady, które napisałem, mówią w
sposób przystępny o wielkości, mocy i chwale Przedwiecznego. Jedną z nich, świeżo
napisaną, opowiem ci: Pewien rabbi idąc drogą spotkał anioła, który niósł łuk. Gdy zeszli się
w wąskim przejściu, jeden drugiemu nie chciał ustąpić z drogi. "Ustąp mi - rzecze rabbi. -
Jestem zajęty myślami o Nim... Odejdź..." Ale anioł nie zeszedł mu z drogi. "Czemu mnie
zatrzymujesz?" - zniecierpliwił się nauczyciel (a był to bardzo mądry rabbi, znający wszystkie
tajemnice nieba i ziemi - gdy pisałem tę haggadę, myślałem o tobie, Justusie). Wtedy anioł
rzekł: "Ustąpię ci, gdy mi powiesz, jaki On jest". Rabbi uśmiechnął się. "Dobrze trafiłeś -
powiedział - tylko ja mogę ci to wyjaśnić. On jest jak piorun: spada z grzmotem na grzesznika
i przybija go do ziemi..." "A co czyni ze sprawiedliwym?" - pytał anioł. "Nosisz Jego łuk -
rzekł rabbi - a nie wiesz tego? Zdarza Mu się, że i w niego szyje swoimi strzałami..." "Po cóż
jednak?" "Czyni to, gdy człowiek zbytnio wyrośnie. Pamiętasz, jak nie mogąc przemóc
Jakuba w walce poraził wreszcie jego biodro?" "Więc sądzisz, czcigodny, że On boi się
człowieka?" "Tss! Tak nie mów, to by było bluźnierstwo. Trzeba powiedzieć inaczej: Jest w
Nim tajemna słabość i gdy ją człowiek odkryje - staje się Mu równy siłą. Ale ten sekret znają
tylko najmędrsi..." I anioł zszedł z drogi mądremu nauczycielowi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin