Jesse Bullington
SMUTNA HISTORIA
BRACI GROSSBART
Sad Tale of the Brothers Grossbart
Przełożyła
Małgorzata Strzelec
Dedykuję:
Raechel Davidowi
Molly Travisowi
Johnowi Jonathanowi
Historia braci Grossbart nie zaczyna się od odkrycia pięćset lat temu iluminowanych stronic zawierających Die Tragödie der Brüder Große Bärte, które wsunięto między karty na poły skopiowanej Biblii w niemieckim klasztorze, ani nie kończy się wraz ze spłonięciem tych bezcennych skarbów podczas bombardowania Drezna w ubiegłym stuleciu. Nawet niezliczone ustne przekazy, spisane ostatecznie w wyżej wspomnianym manuskrypcie przez mnicha, który odszedł w zapomnienie, z trudem można uznać za prawdziwy początek historii, a w dodatku, jak wskazują najnowsze badania naukowe, przygody Grossbartów jeszcze nie dobiegły końca. Permanencja i obecność w różnych kulturach tej średniowiecznej opowieści czyni jeszcze bardziej zaskakującym brak jej ostatecznego współczesnego tłumaczenia, zważywszy, że jedynymi tekstami dostępnymi dla obecnego odbiorcy jest garść ocalałych dziewiętnastowiecznych reprintów oryginalnych dokumentów i - na całe szczęście - wyczerpany już nakład tłumaczenia Trevora Caleba Walkera. Fakt, że Walker był lepszym badaczem niż poetą, nigdzie nie uwidocznił się bardziej niż w tej publikacji wydanej na koszt autora; stąd impuls do opowiedzenia od nowa Die Tragödie w sposób, który ukazałby historię w kształcie podobnym temu, z jakim stykali się jej oryginalni słuchacze.
Rozróżnienie między „historiami” a „historią” to prawdopodobnie coś, czego po raz pierwszy dokonano na tym polu - zamiast traktować Die Tragödie jak zbiór niezależnych fragmentów, porównywalnych do pochodzącej z tego samego okresu „Powieści o Lisie”, skupiłem się na nieustannie podejmowanych przez Grossbartów poszukiwaniach, by dzięki temu sklecić spójną i linearną opowieść. Przekształcenie tego dzieła w jednorodną relację pozwoliło połączyć oderwane dotychczas historie i pogodzić rozbieżności, które rzucają światło na rozmaite aspekty motywu przewodniego, nawet jeśli w pierwszej chwili wydają się całkiem sprzeczne, a zgadza się jedynie czas i miejsca akcji. Z takiego podejścia do tematu wynika również to, że czasem w podróży pojawiają się drobne przeskoki, gdy opuszczono nadmiernie powtarzalne przygody.
Badacze zaciekawieni tym, czy pokorny autor opowiada się za takimi apologetami jak Dunn i Ardanuy, czy też za rewizjonistami, jak Rahimi i Tanzer, rozczarują się - opowieść jest przeznaczona dla tych członków społeczności, którzy nie zetknęli się wcześniej z Grossbartami, i w związku z tym została ogołocona z akademickich popisów. Z tego powodu, oraz dla uniknięcia nadmiernego rozpraszania przeciętnego czytelnika, na następnych stronach zabraknie przypisów. A tam, gdzie tradycja odnotowuje rozbieżne wersje historii, pojawiają się najpopularniejsze interpretacje danego incydentu. Jak już zostało wspomniane, przygody Grossbartów często są zadziwiająco podobne, a różnią się jedynie miejscem akcji - co odzwierciedla jedynie regionalne zróżnicowanie wśród gawędziarzy - i wobec tego podkreślanie tych odstępstw zniweczyłoby cel, jaki przyświecał temu projektowi: a mianowicie przekazanie opowieści w kształcie jak najbardziej zbliżonym do oryginalnego. W końcu przeciętny niemiecki chłop nie byłby świadomy tego, że holenderski sąsiad obwinia jego ojczysty region za spłodzenie Grossbartów, tak samo jak kupiec z Dordrechtu nie wiedziałby, że w Bad Endorf Niemcy upierają się, że to w jego rodzinnym mieście urodzili się bliźniacy.
To wskazuje na przepaść dzielącą współczesnego Czytelnika od pierwotnych odbiorców - odbiorców tak nam obcych, że omal niezrozumiałych. Dawni gawędziarze i słuchacze mogli na przykład traktować fantastyczne i pełne przemocy elementy o wiele poważniej, gdy tylko palenisko albo ognisko odgradzało ich od grozy nocy. Czternasty wiek, w którym to przygody Grossbartów się rozgrywały i w którym je opowiadano, był, jak mówi we wstępie do swojej pracy na temat tej epoki Barbara Tuchman, „czasem gwałtownym, udręczonym, zdumionym, pełnym cierpienia i rozpadu; epoką, jak wielu myślało, Szatana triumfującego”.
Jednakże nie przypadkiem Tuchman zatytułowała swoją książkę „Odległe zwierciadło”. Tragedie i potworności z natury rzeczy mogą się wydawać gorsze, kiedy ocenia się je na długo po tym, gdy się wydarzyły, ale niezależnie od tego, czego wszyscy do tej pory dokonaliśmy, wojny szaleją, szlachetne powstania są brutalnie dławione, prześladowania religijne kwitną, głód i zarazy dziesiątkują niewinnych. To nie jest usprawiedliwienie ani przeprosiny za wszelkie okrucieństwa, którymi naszpikowane są następne stronice - dostarczam jedynie szkieł, przez które można na nie spojrzeć, o ile Czytelnik takowych potrzebuje.
Nigdy się nie dowiemy, czy Grossbartowie byli bohaterami, czy złoczyńcami, ponieważ jak zauważa Margaret Atwood w swojej powieści „Opowieść podręcznej”: „Możemy tę Eurydykę przywołać ze świata cieni, ale nie możemy jej kazać mówić. A kiedy zwrócimy oczy, by na nią spojrzeć, jej obraz będzie niby ulotne mgnienie”*[1]. To, że sami Grossbartowie poczuliby się urażeni powiązaniem ich z czarami orfeuszowej wyprawy do świata podziemnego i poniższą relacją z ich wyczynów, wydaje się wysoce prawdopodobne, ale to, czy przypadłaby do gustu średniowiecznej widowni, na zawsze pozostanie zagadką. Opowieść tę ekshumowano dla naszego oświecenia, i chociaż nieco przykroiłem ją do naszej współczesnej wrażliwości, duch Grossbartów pozostał nietknięty i - jako taki - nienasycony. „Jak wiedzą historycy” - kończy swój wywód Atwood - „przeszłość to jeden wielki mrok wypełniony echami. Dobiegają nas nawet i głosy, ale to co chcą nam przekazać, spowija ciemność, z której pochodzą, i mimo usilnych starań nie zawsze możemy je rozszyfrować w jaśniejszym świetle naszego dnia”. Nie zapominając o tej mądrości, nadstawmy uszu i zmrużmy oczy, zwracając się w stronę braci Grossbart i początku opowieści w Bad Endorf.
Stwierdzić, że bracia Grossbart byli okrutnymi i samolubnymi zbójami, to obrazić nawet najwstrętniejszego rozbójnika, a nazwać ich krwiożerczymi świniami, to zniesławić nawet najpaskudniejszego wieprza. Byli Grossbartami do szpiku kości, i na wielu ziemiach ten tytuł po dziś dzień nie stracił nic ze swojego ciężaru gatunkowego. Chociaż nie byli tak odrażający jak ich ojciec, ani tak przebiegli jak ojciec ich ojca, okazali się znacznie gorsi od tych dwóch niewątpliwie potwornych mężczyzn. Krew potrafi się zepsuć na przestrzeni jednego pokolenia, ale może też, destylowana w ciągu stuleci, zamienić się w coś naprawdę najpodlejszego, i tak właśnie się stało w przypadku straszliwych braci-bliźniaków, Hegla i Manfrieda.
Obaj byli średniego wzrostu, acz mizernej budowy. Manfried miał nieproporcjonalnie wielkie uszy, z kolei nos Hegla przyćmiewał rozmiarem i guzowatym kształtem niejedną rzepę. Miedziane włosy i krzaczaste brwi Hegla kontrastowały ze zmierzwionym srebrem na czaszce brata; obaj mieli policzki zapadnięte i dziobate od ospy. Przeżyli dopiero dwadzieścia pięć wiosen, ale wyhodowali brody tak wybitnej długości, że często nawet z niewielkiej odległości omyłkowo brano ich za starców. To zaś, który ma dłuższego, stanowiło przedmiot niekończącego się sporu między braćmi.
Zanim został złapany i powieszony w jakiejś ponurej wiosce daleko na północy, ojciec przekazał im tajniki rodzinnego fachu - zakładając, że rabowanie grobów można uznać za dochodowe zajęcie. Na długo przed czasami ich dziadka nazwisko Grossbart było synonimem najbardziej szemranych machlojek, ale dopiero kiedy cmentarze stały się czymś więcej niż nędznymi mogiłkami, ród odnalazł swoje prawdziwe powołanie. Ojciec porzucił rodzinę, zostawiając synów z matką, kiedy byli dość duzi, by unieść łom, i ruszył na poszukiwanie bogactw, tak samo jak zniknął jego ojciec, kiedy on sam był ledwie raczkującym złodziejaszkiem.
Wieść niesie, że stary Grossbart zmarł bogatszy od króla w pustynnym kraju na południu, gdzie grobowce przewyższają najwspanialsze zamki świętego cesarstwa rzymskiego, zarówno pod względem rozmiarów jak i dostatków. To właśnie powiedział swoim synom młodszy Grossbart, ale wątpliwe, czy w tej paplaninie kryło się choćby najbardziej zasuszone ziarnko prawdy. Bracia głęboko wierzyli, że tatko dołączył do dziadka w Gipcie, a ich zostawił, żeby kiśli razem z zapitą i brutalną matką. Gdyby wiedzieli, że skończył bez grosza przy duszy jako karma dla kruków, wątpliwe, czy obraliby inną drogę życiową, ale może mniej przeklinaliby jego imię... albo bardziej, trudno orzec.
Stryj wątpliwego pochodzenia i kierujący się równie wątpliwymi motywami uratował ich przed obłąkaną matką i wziął pod swoje skrzydła w kluczowym okresie dla kształtowania ich charakterów. Niezależnie od rzeczywistego pokrewieństwa łączącego go z chłopcami, brodę miał niewątpliwie długą, i z gorliwością typową dla każdego Grossbarta rwał się do otwierania grobowców i kradzieży ponurych skarbów, jakie oferowały. Po kilku zbyt dramatycznych ucieczkach przed lokalnymi władzami, zbiegł nocą z całym dobytkiem, zostawiając braci bez środków do życia. Powrócili więc do matki z postanowieniem, że ukradną wszystko, czego pomarszczona stara pijaczka nie zgubiła albo nie sprzedała w czasie ich nieobecności.
Chałupa, w której się urodzili, postarzała się gorzej niż oni; omszały dach dołączył do klepiska, kiedy oni ze stryjem plądrowali przykościelne cmentarze wzdłuż Dunaju. W zatęchłej budzie mieszkał tylko borsuk, którego Grossbartowie spożyli, odniósłszy uprzednio jedynie powierzchowne rany od pazurów zaspanego zwierza. Rozpytali się w stajniach dworskich i dowiedzieli, że ich matka wyzionęła ducha zimą i leży wraz z pozostałymi w kurhanie na końcu miasteczka. Plując na kopiec w strugach ulewy, bracia Grossbart poprzysięgli sobie, że spoczną we wspaniałych grobowcach niewiernych albo nie spoczną w ogóle.
Mając jedynie kapelusze z szerokim rondem, cuchnące odzienie i narzędzia pracy, ale ukontentowani widokiem zbiorowej mogiły, w której gniła ich nieszczęsna matka, podjęli przygotowania do podróży na południe. Taka ekspedycja wymagała czegoś więcej niż pary łomów i małego kawałka metalu, który kiedyś mógł być monetą, wyruszyli więc wyrównać stare porachunki. Błoto wciągało ich buty w próżnym wysiłku pokrzyżowania im nikczemnych zamiarów.
Gospodarz Heinrich przez całe życie hodował rzepę na poletku kawałek za murami miejskimi, a do jego niedoli przyczyniała się niewdzięczna uprawa i niskiej jakości żywopłot wokół pola. Jako chłopcy, bracia często podkradali mu niedojrzałe warzywa, dopóki pewnej nocy Heinrich nie zasadził się na nich. Nie ukontentowało go użycie witki czy własnych rąk - słusznie rozgniewany, sprał obu łopatą. Wgnieciony nos Manfrieda nigdy nie odzyskał normalnego kształtu, a lewy pośladek Hegla zawsze już nosił wcięte piętno hańby.
Kiedy chłopcy zniknęli, dla Heinricha nadeszły lata urodzaju, zarówno na roli, jak i w łożu, które dzielił z żoną i dziećmi. Dwie młodsze córki dołączyły do starszej siostry i brata, a starzejący się gospodarz nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł wykorzystać do pracy kolejne ręce. Zaoszczędził dość, żeby kupić zdrowego konia na miejsce starej szkapy i zwrócił prawie całą sumę swojemu przyjacielowi Egonowi za wóz, który ten dla nich zbudował.
Bracia Grossbart brnęli przez pole w stronę ciemnego domu, a deszcz przesłaniał wszelkie resztki księżycowego światła skrytego za chmurami. Jednakże ich oczy od dawien dawna nawykły do nocy i widzieli jak na dłoni, że gospodarz wzniósł małą stajenkę obok domu. Zgodnie splunęli na drzwi i szczerząc do siebie zęby w uśmiechu, zaczęli walić pięściami w deski.
- Gore! - wrzasnął Manfried.
- Gore! - powtórzył Hegel.
- Heinrich, pali się w mieście!
- Zbierz wszystkich do pomocy, Heinrich!
Śpiesząc sąsiadom na pomoc, Heinrich wyturlał się z łóżka, nieświadomy deszczu bębniącego o dach, i z impetem otworzył drzwi. Trzaskający płomyk ogarka z knotem z sitowia w jego ręce oświetlił nie twarze zatroskanych mieszczan, lecz pożłobione bliznami oblicza braci Grossbart. Heinrich natychmiast ich rozpoznał, z krzykiem wypuścił świeczkę, i spróbował zatrzasnąć drzwi.
Grossbartowie byli za szybcy i wywlekli go na ulewę. Gospodarz zaatakował Hegla, ale Manfried kopnął go w tył kolana, zanim tamten zdążył wymierzyć cios. Heinrich obrócił się, upadając, i próbował złapać Manfrieda, ale wtedy Hegel zadał mu potężny cios w szyję. Heinrich miotał się w błocie, a bracia go katowali, ale kiedy już tracił nadzieję, gdy krwawił z ust i nosa, z domu wyszła jego żona Gertie z siekierą.
Gdyby nos Manfrieda nie był aż tak płaski, ostrze by go rozłupało, kiedy kobieta poślizgnęła się na błocie. Hegel rzucił się na nią i oboje tarzali się w błocku, gdy Heinrich jęczał, a Manfried przechwycił siekierę. Gertie ugryzła Hegla w twarz i rozorała mu paznokciami ucho, ale wtedy on zobaczył, że brat unosi siekierę, więc odturlał się, a ostrze spadło na plecy kobiety. Przez cienką warstewkę błota na twarzy Heinrich patrzył, jak żona kopie konwulsyjnie nogami i sika pod siebie; deszcz przechodził w mżawkę, kiedy wykrwawiała się w błocie.
Obaj bracia nigdy dotąd nikogo nie zabili, mimo to żaden nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu ohydnej zbrodni. Heinrich podpełzł do Gertie, Hegel poszedł do stajenki, a Manfried wszedł do domu tonącego w łzach dzieci. Hegel zaprzągł konia do wozu, do którego wrzucił łopatę Heinricha i poręczny worek rzepy, po czym wyprowadził zwierzę przed dom.
Tymczasem w ciemnym domu najstarsza córka Heinricha rzuciła się na Manfrieda z nożem, ale on przerwał jej szarżę siekierą. Co prawda zdecydował się miłosiernie przyłożyć jej obuchem, ale metal strzaskał jej czaszkę i dziewczyna padła. Dwa maluchy płakały w łóżku, jedyny syn Heinricha kulił się za leżącą siostrą. Manfried przyuważył łojówkę obok stosiku świec z knotem z sitowia, schował ten rarytas do kieszeni i od węgielków na palenisku zapalił jedną z pokrytych tłuszczem świec. Rozejrzał się po wnętrzu.
Ściągnął koce z łóżka i dzieci, dorzucił ogarki, kilka znalezionych noży i bulwy piekące się na palenisku, po czym związał tobół sznurkiem. Zgasił świeczkę, schował do kieszeni i przeszedł ponad płaczącym chłopcem. Koń i furmanka już czekały, ale nigdzie nie było widać Hegla i Heinricha.
Manfried rzucił skradzione koce na furę i rozejrzał się; jego wzrok natychmiast przystosował się do mżawki i ciemności. Wypatrzył Heinricha pięćdziesiąt kroków dalej. Ślizgał się, uciekając przed ścigającym go w milczeniu Heglem. Hegel skoczył, żeby złapać go za nogi, ale nie trafił i wylądował twarzą w błocie, a Heinrich popędził w stronę miasteczka.
Składając dłonie przy ustach Manfried ryknął:
- Mam tu maluchy, Heinrich! Wracaj! Ucieknij, to już po nich!
Heinrich przebiegł jeszcze kilka kroków, zanim zwolnił; znalazł się na granicy pola widzenia Manfrieda. Hegel wstał i spojrzał wilkiem na chłopa, ale wiedział swoje i nie ryzykował, że go spłoszy, rzucając się znowu do pogoni. Wrócił pośpiesznie do brata i mruknął mu coś do ogromnego ucha. Heinrich brnął z powrotem w stronę gospodarstwa.
- Ma za to zapłacić - mruknął Hegel. - Nieodwołalnie.
- Ściągnąłby na nas całe miasteczko - przytaknął mu brat. - Nieładnie, i to po tym, jak jego żona próbowała nas zamordować. - Manfried dotknął dawno zagojonego nosa.
- My żeśmy tylko wyrównywali rachunki, po co mieszała do tego siekierę? - Hegel pomasował pośladek z blizną.
Heinrich podszedł do braci, pojmując ich słowa ledwie na podświadomym poziomie. Każdy dobry gospodarz kocha syna bardziej nawet niż żonę, a Heinrich wiedział, że Grossbartowie zamordowaliby małego Brennena bez chwili wahania. Wyszczerzył zęby w maniakalnym uśmiechu, myśląc o tym, jak nazajutrz całe miasteczko zjednoczy się wobec jego straty, jak odnajdą te psy i powieszą na szubienicy.
Rzucił Heglowi pogardliwe spojrzenie, ale ten odwzajemnił się tym samym i uderzył go prosto w nos. Heinrichowi w głowie się zakręciło, gdy poczuł, że obwiązują go jak zbuntowaną maciorę i sznur wgryza mu się w kostki i nadgarstki. Dotarło do niego jak przez mgłę, że Manfried wrócił do domu, ale zaraz oprzytomniał, gdy wejście do domu rozbłysło światłem. To Manfried rzucił kilka węgielków na słomę na łóżku. Płacz małych dziewczynek przybrał na sile, kiedy łóżko stanęło w płomieniach. Manfried wyszedł z domu z pogrążonym w katatonicznym stuporze Brennenem w jednej ręce i z rzepą w drugiej.
- To nie musiało tak się skończyć - powiedział. - Sam żeś nas do tego przymusił.
- Drugi raz żeś nas pokrzywdził - poparł brata Hegel.
- Błagam. - Heinrich strzelał przekrwionymi oczami, patrząc to na drzwi, to na syna. - Przepraszam was chłopcy, naprawdę. Puśćcie go i oszczędźcie maluchy. - Dzieci krzyczały coraz głośniej. - Na Boga, okażcie miłosierdzie!
- Miłosierdzie to cnota, jak należy - powiedział Hegel, pocierając drewniany wizerunek Najświętszej Panienki, który zerwał ze sznurka na szyi Gertie. - Okaż miłosierdzie, bracie.
- Słuszne słowa, w rzeczy samej - zgodził się Manfried, delikatnie stawiając chłopca na ziemi przed ojcem.
- Tak - wykrztusił z siebie Heinrich, a łzy zmywały błoto z jego dumnych policzków. - I dziewczynki, proszę, wypuście je!
- One są już w drodze - powiedział Manfried, patrząc na kłęby dymu bijące z dachu, i poderżnął chłopcu gardło.
Jeżeli Hegel uznał jego wyrok za surowy, nie zdradził się słowem. Noc okradła krew z sakramentalnej barwy - czarny płyn zbryzgał twarz Heinrichowi. Brennen upadł przed siebie. Jego pomieszany wzrok łamał ojcu serce, a usta poruszały się bezgłośnie w błocie.
- Błogosławiona Maryja - zaintonował Hegel, całując skradziony wisiorek.
- I my razem z nią - dokończył Manfried, pogryzając ciepłą bulwę.
Dzieci w płonącym domu ucichły, kiedy Grossbartowie wyjeżdżali z podwórza, Hegel konno, a Manfried na furze. Wbili Heinrichowi rzepę w usta, pozbawiając go nawet możliwości modlitwy. Skręcili na ścieżkę prowadzącą w góry, na południe. Deszcz ustał, gdy bracia jakby nigdy nic uciekli z miejsca zbrodni.
O świcie zgliszcza domu Heinricha tliły się i buchającymi w niebo kłębami dymu przyzywały krzepkich mieszkańców miasteczka. Godzinę później większość z nich odzyskała pewność siebie, którą utraciła na widok jatki. Mimo jego protestów, Heinricha odesłano do miasteczka, by rozgrzał kości i brzuch, jeśli nie duszę, a pół tuzina mężczyzn, tworzących lokalny sąd przysięgłych, ruszyło na południe. Pożyczyli konie różnej wartości, wzięli jedzenie na dwa dni, a rządca Gunter przyprowadził swoje trzy najlepsze ogary. Przekonał także swojego pana, że trzeba pożyczyć ławnikom kilka kusz i miecz, a pozostali zabrali wszelką broń, jaka im wpadła w ręce, chociaż wszyscy zgodzili się, że zbiegów należy przyprowadzić żywych, żeby Heinrich mógł zobaczyć, jak ich wieszają.
Gunter dobrze znał nazwisko Grossbart i przeklinał siebie za to, że nie przeczuł kłopotów, kiedy poprzedniej nocy bracia zjawili się w rezydencji. Pocieszał się świadomością, że żaden dobry człowiek nie mógł przewidzieć takiego zła. Miał jednak żonę i trzech synów, i chociaż nie zaliczał Heinricha do grona najbliższych przyjaciół, uważał, że żaden człowiek nie zasługuje na taką stratę. Podeśle swoich chłopców, żeby pomogli Heinrichowi w następnej porze siewu, wiedział jednak, że to marny substytut własnego potomka.
Jechali tak szybko, jak pozwalały im szkapy, całkiem sprawnie pokonując pola i przedgórze. Wiatr chłodził ławników, ale słońce wypaliło ponure chmury i wysuszyło błoto, a pozostawione w nim koleiny współpracowały z psami, gwarantując im, że nie zgubią tropu. Nawet gdyby zabójcy uciekali bez chwili spoczynku, Gunter wiedział, że nadal mają szansę dogonić ich przed zachodem słońca. Modlił się, by widząc ich przewagę liczebną, bracia się poddali, ale wątpił w taki rozwój wypadków. W końcu byli Grossbartami.
I jako Grossbartowie, Hegel i Manfried wiedzieli swoje i nie odpoczywali, tylko niemal całkowicie zajeździli konia i zatrzymali się dopiero przed świtem. Nawet gdyby chcieli jechać dalej, ścieżka znikała wśród ciemnych drzew i pozostała niewidzialna aż do piania kogutów. Dotarli do gęstego lasu, który oddzielał prawdziwe góry od pofalowanych wzgórz ich dzieciństwa. Manfried znalazł strumień, gdzie napoił okrytego pianą konia. Otarł go, kiedy brat już spał, i hojnym gestem zaoferował mu rzepę. Koń jednak pokręcił na nią nosem i zamiast tego poskubał nieliczne źdźbła trawy rosnące na skraju lasu, zanim także zamknął oczy.
Manfried obudził obu, kiedy słońce wstało. Hegel zaprzągł konia, a jego brat wystrugał sobie grzebień do brody z gałęzi olchy. Wkrótce jechali krętą, kamienistą ścieżką, nie nadającą się dla chłopskiego wozu. Obaj szarpali i czochrali sobie brody, jadąc przed siebie powoli, a ich umysły zaprzątała jedna kwestia.
- Może być, że pojechali na wschód - powiedział Hegel po paru godzinach.
- A tam - prychnął Manfried, zatrzymując wóz, żeby ściągnąć ze ścieżki odłamany konar. - Domyślą się, żeśmy ruszyli prosto na południe, toć w okolicy nie ma innych miasteczek.
- No to pewnie właśnie nas doganiają - burknął Hegel.
- O ile ten psubrat nie uwolnił się pierwej, do tej pory ani chybi ktoś już go znalazł. Musi być, darł się całą noc. Byłbym jemu też poderżnął gardło, to nie wrzeszczałby o pomoc.
- A pewnie, ale wtedy nie zostałby nikt, komu moglibyśmy udzielić nauki, a poza tym żeśmy mu zostawili kawał rzepy do zgryzienia.
- Co racja, to racja - zgodził się Manfried.
- Zatem ani chybi jadą naszym tropem.
- A pewnie - powiedział Manfried - a że mają tylko konie, dogonią nas na odwieczerz.
- O ile nie szybciej. - Hegel splunął na zdyszanego konia.
- Trza było nie brać wozu - zauważył Manfried.
- Chcesz sam ponieść te koce? I wszystkie rzepy? Pięknie dziękuję. Wóz to jedyny pożytek z konia. Bo ma go kto ciągnąć.
Hegel nigdy właściwie tego nie wyjaśnił, ale zawsze podchodził nieufnie do czworonogów. Po prostu miały za dużo nóg, uznał.
- A pewnie, i jak myślisz, co będziemy jedli, gdy już skończą się rzepy?
- Racja, racja.
Bracia zaśmiali się, ale Manfried zaraz spoważniał.
- Czyli mamy przewagę i możemy ją wykorzystać, bo my są z przodu, a oni z tyłu. Co powiesz na to, cobyśmy podjechali wozem kawałek naprzód, przywiązali konia do drzewa i wycięli sobie drogę przez las? Mo...
science-fiction