Robert Ludlum -- Tajne archiwa 5 - Zemsta Łazarza.pdf

(1868 KB) Pobierz
Microsoft Word - ZEMSTA ŁAZARZA
ROBERT LUDLUM
otwiera tajne archiwa
ZEMSTA ŁAZARZA
ROBERT LUDLUM & PATRICK LARKIN
Przekład JAN KRASKO
Tytuł oryginału The Lazarus Vendetta
Prolog
Sobota, 25 września, Dolina rzeki Tuli, Zimbabwe
Zgasły ostatnie promienie słońca i wysoko na ciemnym niebie zamigotały tysiące bladych
gwiazd. Krajobraz był surowy, niemal martwy, a ziemia jałowa, nawet według skromnych
standardów obowiązujących w tym targanym konfliktami kraju. Elektryczne światło należało tu
do rzadkości, a zapadłe wsie południowego Matabele łączyło ze światem zaledwie kilka bitych
dróg.
W mroku rozbłysły nagle dwa reflektory, omiatając światłem artretyczne gałęzie
karłowatych drzew, kępy kolczastych zarośli i nieliczne połacie wątłej trawy. Zgrzytając
biegami, krętą, zrytą koleinami drogą jechała zdezelowana toyota. O jej brudną, zakurzoną
przednią szybę rozbijały się chmary zwabionych migotliwym światłem owadów.
– Merde! – zaklął pod nosem Gilles Ferrand, zmagając się z kierownicą.
Ze zmarszczonym czołem pochylił się do przodu, próbując zobaczyć coś w skłębionej
chmurze pyłu i owadów. Grube okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Oderwał rękę od
kierownicy, żeby je poprawić, i znowu zaklął, bo samochód omal nie wypadł z drogi.
– Trzeba było wcześniej wyjechać – mruknął, zerkając na siedzącą obok szczupłą,
siwowłosą kobietę. – Na tych wertepach można się zabić nawet za dnia, a nocą to prawdziwy
koszmar. – Potarł gęstą brodę. – Wszystko przez ten cholerny samolot. Gdyby się nie spóźnił...
Susan Kendall wzruszyła ramionami.
– Gilles, gdybyśmy mieli mniej szczęścia, już dawno zatrulibyśmy się rtęcią. Musieliśmy
odebrać ziarno i nowe narzędzia, to wszystko. Nie zapominaj, że służysz Matce, a służąc Matce,
trzeba pogodzić się z niewygodami.
Ferrand aż się skrzywił, po raz tysięczny przeklinając tę sztywną, nadętą babę, która
ciągle go pouczała. Oboje byli starymi weteranami, doświadczonymi działaczami
ogólnoświatowego Ruchu Łazarza, który postawił sobie za cel uratowanie Ziemi przed obłąkaną
zachłannością nieokiełznanego kapitalizmu, i Susan nie musiała traktować go jak uczniaka.
Z ciemności wychynął znajomy skalny występ przy drodze i Francuz głośno westchnął.
Co za ulga. Cel ich podróży, maleńka wioska, którą zaadaptowali do swoich potrzeb przed
trzema miesiącami, był już niedaleko. Nie pamiętał nawet, jak się tak naprawdę nazywała, bo od
razu przechrzcili ją na Kusasa, co w dialekcie ndebele oznaczało „Jutrzenka”. Nazwa była bardzo
adekwatna, tak przynajmniej uważali. Mieszkańcy wioski wyrazili na nią zgodę, zgodzili się
również powrócić do naturalnych, ekologicznych metod uprawy roli i przyjęli ich pomoc.
Zarówno on, jak i Susan głęboko wierzyli, że ich praca przyczyni się do odrodzenia organicznego
rolnictwa w całej Afryce, rolnictwa wolnego od toksycznych pestycydów, nawozów sztucznych
i genetycznie zmodyfikowanych upraw, tak popularnych na Zachodzie. Susan była przekonana,
że zaufanie tutejszej starszyzny zdobyła swymi żarliwymi przemowami i apelami. Natomiast
cyniczny Ferrand podejrzewał, że znacznie bardziej przyczyniły się do tego hojne dotacje
w gotówce. Cóż, cel uświęca środki – nie tylko on tak uważał.
Skręcił, zjechali zgłównej drogi iruszyli powoli wkierunku małego skupiska
kolorowych chat, krytych blachą szop, rozpadających się zagród i chlewików. Otoczona
płachetkami pól Kusasa leżała w cienistej dolinie u podnóża usłanych głazami wzgórz, na skraju
wysokiego buszu. Ferrand zatrzymał samochód i krótko zatrąbił klaksonem.
Nikt nie wyszedł im na spotkanie.
Francuz wyłączył silnik. Chciał zgasić i reflektory, ale nie zrobił tego. Znieruchomiał za
kierownicą i wytężył słuch. Psy. Wyły wiejskie psy. Poczuł, że jeżą mu się włosy na karku.
Susan zmarszczyła czoło.
– Gdzie oni są?
– Nie wiem. – Ferrand ostrożnie wysiadł. Już dawno powinien otoczyć ich tłum
podekscytowanych kobiet, mężczyzn i dzieci uśmiechających się radośnie na widok pękatych
worków z ziarnem, nowiuteńkich szpadli, grabi i motyk na pace samochodu. Tymczasem między
ciemnymi chatami panował całkowity bezruch. – Halo!? – zawołał. – Jest tam kto? – Przeszedł
na ndebele, chociaż znał w tym dialekcie ledwie kilka słów. – Litshone Njani. Dobry wieczór.
Psy zawyły jeszcze głośniej. Zawyły i zaczęły ujadać.
Ferrand zadrżał. Nachylił się i wetknął głowę do szoferki.
– Coś jest nie tak – powiedział. – Dzwoń do naszych. Tak na wszelki wypadek. Szybko.
Susan drgnęła. Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, kiwnęła głową, wysiadła
i włączyła telefon satelitarny, który zawsze zabierali ze sobą w teren. Dzięki niemu mogli
utrzymywać łączność z kwaterą w Paryżu, chociaż najczęściej używali go do przekazywania
zdjęć i aktualnych doniesień, które następnie zamieszczano na stronie internetowej Ruchu
Łazarza.
Ferrand obserwował ją w milczeniu. Susan często doprowadzała go do pasji, ale musiał
przyznać, że była odważna, może nawet odważniejsza od niego. Westchnął, sięgnął pod fotel po
latarkę, a po chwili namysłu wziął też cyfrowy aparat fotograficzny.
– Co ty robisz? – spytała Susan, wystukując kierunkowy do Paryża.
– Pójdę się rozejrzeć – odparł sztywno i niepewnie.
– Dobrze, ale zaczekaj najpierw, aż się połączę. – Przytknęła telefon do ucha,
zmarszczyła brwi i zacisnęła cienkie usta. – Nic z tego, już wyszli. Nikt nie odbiera.
Ferrand zerknął na zegarek. Różnica czasu była niewielka, zaledwie godzinna, ale zaczął
się weekend. Musieli sobie radzić sami.
– Spróbuj przez Internet – rzucił.
Susan bez słowa kiwnęła głową.
Ferrand nogi miał jak z ołowiu i z trudem zrobił pierwszy krok. Wyprostował się, włączył
latarkę i ruszył w kierunku chat. Szedł powoli, zataczając ręką szeroki łuk, by przebić się przez
ciemność. Pięć kroków, sześć... Przed nogami przemknęła mu jaszczurka. Gilles struchlał, cicho
zaklął i poszedł dalej.
Zlany potem mimo nocnego chłodu, dotarł wreszcie do niewielkiego placyku pośrodku
wsi. Była tu studnia, gdzie o zmierzchu lubili przychodzić i młodzi, i starzy, żeby postać,
posiedzieć, poplotkować czy się pobawić. Powiódł latarką po twardej, spalonej słońcem ziemi i...
zamarł.
Mieszkańcy Kusasa nie ucieszą się już z ziarna i narzędzi, które im przywieźli. Nie staną
na czele ruchu odrodzenia afrykańskiego rolnictwa. Mieszkańcy Kusasa nie żyli. Umarli.
Wszyscy.
Przerażony Ferrand nie mógł zrobić ani kroku. Nie wierzył własnym oczom.
Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział trupy, sterty trupów mężczyzn, kobiet i dzieci. Ciała
były w większości nienaruszone, chociaż nienaturalnie skurczone i zdeformowane, jakby ci
ludzie umierali w potwornych męczarniach. Niektóre zwłoki były upiornie zapadnięte, jakby coś
wyjadło je od środka. Z kilku pozostały jedynie pokryte krwawymi ochłapami kości w kałuży
oślizgłej, krzepnącej już brei. Nad placykiem unosiły się chmary wielkich, czarnych much,
leniwie ucztujących na ludzkich szczątkach. Stojący przy studni pies trącał pyskiem
makabrycznie wykrzywione ciało małego chłopca, na próżno zachęcając go do zabawy.
Ferrand z trudem przełknął ślinę, czując, że zaraz zwymiotuje. Trzęsącymi się rękami
położył latarkę na ziemi, zdjął zramienia aparat izaczął robić zdjęcia. Ktoś musiał
udokumentować tę potworną zbrodnię. Ktoś musiał opowiedzieć światu o masakrze niewinnych
ludzi – ludzi, których jedynym przestępstwem było to, że stanęli po stronie Ruchu Łazarza.
Na usłanym głazami wzgórzu leżało czterech mężczyzn w pustynnych mundurach
polowych i kuloodpornych kamizelkach. Dzięki lornetkom noktowizyjnym mieli stamtąd
doskonały widok na wioskę, a dzięki czułym mikrofonom słyszeli każde wypowiedziane na
placyku słowo.
Jeden z mężczyzn, olbrzym o kasztanowych włosach i jasnozielonych oczach, wykrzywił
usta w lekkim uśmiechu.
– Dobra. – Nachylił się nad ekranem monitora, który pokazywał makabryczne zdjęcia
ładujące się powoli na stronę internetową Ruchu Łazarza, zdjęcia, które zrobił przed chwilą
Gilles Ferrand. Przyglądał się im uważnie przez kilka sekund, wreszcie kiwnął głową. –
Wystarczy. Przerwij łączność.
Palce technika zatańczyły na klawiaturze laptopa, wysyłając serię zakodowanych poleceń
do wiszącego nad nimi satelity. Cyfrowe obrazy z Kusasa zamarły, zamigotały i zniknęły.
Zielonooki olbrzym zerknął na leżących obok niego mężczyzn. Obaj byli uzbrojeni
w przystosowane do tajnych operacji karabiny snajperskie typu PSG–1 Heckler & Koch.
– Zabijcie ich.
Podniósł do oczu lornetkę i poprawił ostrość. Brodaty Francuz i szczupła Amerykanka
gapili się z niedowierzaniem na telefon satelitarny.
– Cel namierzony – szepnął jeden ze snajperów i łagodnym ruchem palca pociągnął za
spust. Pocisk kaliber 7.62 milimetra trafił w sam środek czoła.
Gilles Ferrand szarpnięty do tyłu, uderzył o drzwi toyoty i osunął się na ziemię,
pozostawiając na nich wymieszaną z mózgiem krew. – Cel zneutralizowany.
Drugi snajper wypalił chwilę później. Jego kula trafiła w kark Susan Kendall – kobieta
upadła bezwładnie obok swojego kolegi.
Zielonooki olbrzym wstał. Ze wzgórza schodzili już jego ludzie w maskach i szczelnych
kombinezonach, niosąc sprzęt i niezbędne urządzenia badawcze. Zielonooki poprawił mikrofon
i zameldował:
– Tu Prima. Pierwsza faza operacji zakończona. Przystępujemy do pobierania próbek, ich
analizy i oceny. – Spojrzał na martwych działaczy Ruchu Łazarza. – Zgodnie z rozkazem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin