Fronczak Hanna - Deszczowe lato.rtf

(57 KB) Pobierz

 

Hanna Fronczak

 

Deszczowe lato

 

 

O wiszącą nad stołem żarówkę, osłoniętą od góry metalowym kloszem, obijała się ćma. Za okna­mi z każdą chwilą gęstniał mrok. Gospodyni sprzątnęła ze stołu talerze, włożyła je do miednicy i za­lała wodą.

– Zostaw te gary. – Stary mężczyzna o twarzy wygar­bowanej przez słońce na brąz poluzował za ciasny kołnie­rzyk koszuli. – Chodź tu. Bożena zaraz wróci.

Kobieta posłusznie podreptała ku stołowi, do męża.

– I co?

– I jak ci się widzi nasz przyszły zięć? Ten Kazik? – W oczach ani w głosie gospodarza nie było ciekawości, jakby opinia żony w istocie niewiele go obchodziła.

– Młody jest. – Wzruszyła ramionami. – Chce się że­nić. To chłopak z domu dziecka, a tu razem z naszą córecz­ką jest gospodarka do wzięcia. Będzie się starał.

Ja myślę! – Rozparty na krześle chłop spojrzał z więk­szym ożywieniem. – Gospodarstwo jest pierwsza klasa, cztery krowy, osiem hektarów pola, dwa hektary łąki! Wy­żyją z tego obydwoje. Ech... – skrzywił się – nie takiego dziedzica dla mojej ziemi chciałem. Przeklęta wojna!

– Cicho, stary, cicho – wymruczała współczująco go­spodyni. – Nie czas teraz na wspominki. Syna nam życie nie wróci, ale może i zięć nie będzie taki najgorszy.

Mężczyzna pochylił łysą głowę, wpatrzony w swe koś­ciste kolana.

– Pobiorą się, będziemy mieli wnuki... zobaczysz – ciągnęła kobieta. – My już starzy, wiosną stuknęła mi siedemdziesiątka, ty też nie młodzik, latek masz sześć­dziesiąt sześć. Ale jeszcze zaświeci nam słoneczko. Chło­pak jest obrotny, pomysłowy, przed ciężką robotą się nie wzbrania. Bałam się – spojrzała nerwowo w bok, w stronę odgrodzonego zasłoną alkierza – co Kazik powie, jak zo­baczy Stukacza. I czy Stukacz na jego widok nie wpadnie w szał, nie rzuci się na niego... sam najlepiej wiesz, jaki on jest, zdolny do wszystkiego. Ale było dobrze – westchnęła z ulgą. – Siedział spokojnie, biedny półgłupek, oczy po­stawił w słup, minę miał, jakby był gdzieś daleko. Potem wyszedł na podwórze i rysował kijem po ziemi te swoje za­wijasy. A Kaziczek tylko spojrzał i chrząknął... oni w tych bidulach pewno nie takie rzeczy widzą.

Skrzypnęły drzwi. Gospodarze w identyczny, wypra­cowany przez dziesięciolecia wspólnego życia sposób ob­rócili głowy. W progu stała niska, pucułowata dziewczy­na.

– Pojechał? – dopytał się stary.

– Pojechał – przytaknęła panna. – Wsadziłam go do autobusu. O dziesiątej musi być w jednostce.

Uśmiechnęła się radośnie.

– No to jestem zaręczona! – Rzuciła się matce na szy­ję.

– Ano jesteś. – Gospodarz przechylił się nad stołem, sięgając po fajkę. –Jesienią, jak tylko wyjdzie z wojska, bę­dzie wesele. A po sianokosach zaczniemy stawiać dla was dobudówkę.

– Zamknij drzwi – nakazała matka, oswobadzając się z uścisku córki. – Wiatr duje, jakby się kto powiesił. Zim­ny ten maj i ciągle leje a leje. Bierz się za zmywanie.

Bożena, wciąż zarumieniona i uśmiechnięta, dolała do miednicy gorącej wody i zakasała rękawy.

 

* * *

 

Poranek. Mgła.

Oprócz Małego, Starego i Ryżego nigdy nie przyszedł tutaj żaden z nich. Sam nie wiem, czy chciałbym widzieć ich więcej.

Nie chcę dziś wychodzić z domu. Kiedy wyglądam przez okno, widzę, że świat kończy się za stodołą, jego resztę pochłania biały opar, zimny i gęsty jak kwaśne mle­ko. Ciotka śmieje się ze mnie i mówi, że to tylko mgła. Boję się mgły, boję się, że nie jest taka zwyczajna. Jeśli w niej zanurkuję, przejdę na drugą stronę. Do tego miejsca, skąd przychodzą Stary i Mały, i gdzie znika Ryży, kie­dy nie ma ochoty wygrzewać się pod moją kołdrą.

Widziałem go dopiero co – tym razem nie uciekł, gdy spałem. Leżał na poduszce, poruszał przez sen wąsikami, oparty kudłatym grzbietem o moją twarz. Obudziłem się z ustami pełnymi kłaków. Cieszę się ogromnie, że kiedy pojawia się w domu, idzie właśnie do mnie. Lubię go, jest taki miły, miękki i puszysty i malutki – siada mi na dłoni. Nic się nie zmienił od czasu, kiedy ja byłem ludzkim ko­ciakiem. Teraz już wiem, że nie ma do mnie żalu, że wtedy mu nie pomogłem. Żeby jeszcze odezwał się po swojemu – zaczął miauczeć albo mruczeć, jak to zwykłe robią koty. Ale nie. Jest cichy jak cień.

Ryży wchodzi czasami na łóżko mojej siostry, Bożenki, ale ona zachowuje się tak, jakby go nie widziała. A Ryży ją lubi. Ona też lubi zwierzęta, ale od mojego Ryżego woli Burasa, który jest wielki, wredny i ciągle bije się z innymi kocurami, syczy na Ryżego. A przecież Ryży to dziecko. Kocie dziecko.

Bożenka przychodzi do mnie, kiedy tylko ma czas. A nie ma go wiele. Ciotka jest stara i pokręcona. Nie ru­sza się z domu bez laski, ciągle popłakuje, patrzy w okno i ogląda jakieś stare zdjęcia. Bożenka sprząta, przygoto­wuje jedzenie, doi krowy, dba o kaczki i kury. Jest taka ładna, niewysoka, okrąglutka. Kiedy czasami zagląda do mojego alkierza i zagaduje do mnie, jej słowa są jak po­ziomki zrywane latem na porębie: słodkie, ciepłe i nigdy nie mam ich dość.

Po zjedzeniu śniadania zaciągam zasłony w alkierzu i kładę się do łóżka. Nie mam ochoty chodzić we mgle. Zwyczajna czy niezwyczajna, i tak w nią nie wejdę. Nie chcę na nią nawet patrzeć. Ryży wbiega za mną w podsko­kach i lokuje się na ulubionym miejscu – na mojej podusz­ce. Kładę się obok niego i zamykam oczy.

Może kiedy zasnę, mgła zniknie. Przyjdzie jasny dzień, słońce przedziurawi chmury i połaskocze mnie w nos swo­imi promieniami. Wtedy będę mógł wyjść z domu, po­móc na obejściu. Zawsze karmię kury i zabieram im jajka. Dziś Bożenka nie wypuściła ich na dwór, siedzą zamk­nięte w kurniku.

I dobrze. Niech nie pogubią się w tej strasznej mgle.

 

* * *

 

Wieczór. Księżyc i burza.

Jestem zmęczony, tak strasznie zmęczony.

Wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Bożenka robiła śniadanie, a wuj szykował wóz. Pojechałem z nim nad rzekę, nosiliśmy razem ciężkie kamienie. Wuj chwa­lił mnie, mówił, że silny ze mnie chłop, opowiadał, że z kamieni będzie podmurówka, bo dom ma zostać rozbu­dowany. Mnie tam wszystko jedno, co zrobią z tymi ka­mieniami. Przyjemnie było wyrywać je z brzegów rzeki. Podważane żelaznym drągiem wysuwały się powolutku ze zbitego piachu, obłe i ciemne jak bochny chleba.

Mógłbym zamieszkać nad rzeką. Patrzenie na jej bieg nigdy mi się nie znudzi. Nurt przecina pole, krojąc je na połowy, unosi ze sobą piasek i drobne kamyki. Odcina skórkę ziemi jak nóż, którym obiera się jabłko. Zawsze je­stem ciekaw, co woda wypłucze spod dna. To znad rzeki przynoszę gładkie, okrągłe kamyki przydatne do wyty­czania tras. Teraz też nazbierałem ich pełne kieszenie.

Lubię zanurzać ręce w wodzie, patrzeć, jak przepły­wa między palcami. Jest wtedy tak, jakbym się z nią witał, jakby podawała mi dłoń. Kiedyś mogłem wymknąć się, by poleżeć na brzegu, ile razy chciałem. Teraz już nie. Teraz zawsze ktoś idzie krok w krok za mną.

Ciotka czekała na nas z obiadem, kiedy przyprowa­dziliśmy do obejścia naładowany wóz. Poruszała się po­wolutku, cała zgięta, trzymała się za krzyż, posykiwała z cicha. Obiad robiła sama; Bożenka poszła do wsi po za­kupy.

Pomógłbym jej, gdyby mi na to pozwoliła. Dawniej chodziłem z ciotką do sklepu we wsi i w powrotnej dro­dze pomagałem jej dźwigać, ale ona już tego nie chce. Nie chce mnie ze sobą zabierać. „Zostań w domu, Stukacz”, mówi. „Znowu narobisz mi wstydu”.

A przecież robię tylko to, co muszę.

Wuj prawie w ogóle się do mnie nie odzywa. Przycho­dzi, kiedy chce, bym pomógł mu na gospodarstwie. Ale nawet wtedy, kiedy spędzamy cały dzień tylko we dwóch, na polu albo w stajni, straszny z niego milczek. Nie mówi za wiele... zresztą po co miałby mówić cokolwiek? Ja sam wiem, co mam robić. Kamienie są po to, by je ładować na wóz. Gnój jest po to, by go wyrzucić ze stajni. Siano leży na łące po to, by je grabić. Kiedy wuj na mnie spoglą­da, mam wrażenie, że jest mróz, a ja przewróciłem się na zamarzniętej kałuży i upadłem na lód gołym brzuchem. I nie lubię jego słów, wypadają mu z ust jak grudy błota: mokre, brudne i zimne.

Ryży poszedł sobie, kiedy spałem. Trudno. Czasem nie ma go nawet kilka dni, ale wraca. Zawsze wraca. Kiedyś bałem się, że ciotka zobaczy go i wyrzuci na dwór, ale na szczęście nigdy tego nie zrobiła. Zachowuje się tak, jakby go nie było. Mój kociaczek włazi na stół, wskakuje jej na kolana, a ona ani go pogłaszcze, ani zgoni... zupełnie jakby był przezroczysty. Tylko Buras syczy na niego i ze zjeżoną sierścią i ogonem nastroszonym jak szczotka do mycia butelek chowa się pod szafę. Czyżby się go bał? Przecież Ryży jest dzieckiem, a Buras to zajadły, bojowy kocur, któ­rego omijają z daleka nawet wielkie psy.

Podciągam koc pod brodę i odwracam się twarzą do ściany. Księżyc toczy się po niebie jak żółtko jajka. Nie podobają mi się cienie, jakie przez niego rysują się na pod­łodze. Są ostre i bardziej czarne niż potrzeba. Nigdy nie wiadomo, co może z nich wypełznąć.

Jestem zupełnie sam. Nie ma Ryżego, nie ma kto mnie obronić przed tym, co może wyjść z księżycowych cieni. Tęsknię za nim strasznie. Niech już przyjdzie, niech wraca szybko. Kiedy się obudzę, niech przy mnie będzie.

 

* * *

 

Południe. Ulewa.

Nie boję się aż tak bardzo, by nie być ciekawym, skąd oni przychodzą.

Ileż to razy śledziłem Małego, gdy przerywał zabawę, zamierał w pół gestu, odwracał się i odchodził bez pożeg­nania. Zawsze, kiedy poczuł, że czas do domu, zamierał, a potem odwracał się i po chwili już go nie było. Im dalej odchodził, tym bardziej jego sylwetka stawała się bled­sza, przezroczystsza, a w końcu kompletnie się rozmywała. Za każdym razem, kiedy wpatrywałem się w jej niknący kontur, robiło mi się smutno. Mały nie przychodzi czę­sto, lecz przez te wszystkie minione wiosny, lata, jesienie i zimy złożył mi sporo wizyt.

Wyglądało to tak, jakby zagłębiał się pomiędzy kolejne mgliste, półprzezroczyste zasłony. Teraz nauczyłem się na nie patrzeć, widzę je prawie wyraźnie. Są wszędzie. Raz zwisają z sufitu, kiedy indziej łopoczą jak firanki na wie­trze. Zdarza się też, że skręcają się jak korkociągi, tworzą mgliste spirale, albo, falując, przybierają kształt lejków jak ogromne kwiaty powoju. Stary, Mały i Ryży odcho­dzą między te mgły – nie zawsze stąpając po ziemi. Cza­sem unoszą się w powietrze, lecz nawet wtedy stąpają tak pewnie, jakby czuli pod nogami twardy grunt.

Mały... jest po prostu mały. Zaprowadziłem go kiedyś nad rzekę, przeszliśmy się po lesie, mijając zrujnowane ziemianki, w których dawno temu ktoś się ukrywał. By­łem wtedy niewiele większy od Małego. Wydaje mi się, że coś z tamtych czasów zostało mi w pamięci – roje wściek­łych żelaznych os, ze świstem atakujących kępę drzew na wzgórzu, u podnóża którego ukryliśmy się razem z mamą. Wrzaski dobiegające zza krzaków. Kiedy wszystko się skończyło, a metalowe owady przestały brzęczeć w po­wietrzu, mama pociągnęła mnie ku wsi.

Za kępą zarośli znaleźliśmy mężczyznę leżącego na plecach i wpatrującego się w niebo rozbieganymi oczyma. Skądś go znałem – ale skąd? Widziałem, że pogryzły go te brzęczące, żelazne osy, musiało ich być dużo, wyjadły mu prawy bok; pożarły mięso i dobrały się do wnętrzności. Całe jego ciało spowijały cieniutkie, świetliste, jaskrawo-błękitne nici, otulając go szczelnie jak mięciutka kołdra. Po chwili westchnął, wywrócił oczyma i znieruchomiał, iskry buchnęły oślepiającym płomieniem, a w następnej chwili zniknęły bez śladu. Mama zaczęła płakać, zakryła mi twarz i pociągnęła dalej.

Już wtedy widziałem, że w jej prawej piersi zagnieź­dziła się podobna niedobra, niebieska iskierka, która rosła dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zamieniając się w mi­gotliwy płomyczek ogarniający połowę ciała. Nie zdawa­łem sobie jeszcze sprawy, że dopóki jest niewielka i sła­bo umocowana, mogę wystukać ją z mamy. Wystarczyło ująć ją za ramiona, mocno potrząsnąć, uderzyć kilka razy w plecy i po ramieniu. Szarpnąć za rękę – raz, drugi, trzeci. Świeże iskierki są jeszcze bardzo słabe, łatwo się ich po­zbyć. Teraz już to wiem, lecz wtedy nie wiedziałem. Zresz­tą... czy umiałbym uderzyć moją mamę?

Jak wystukiwać iskierki, powiedział mi chyba Stary, później. A może sam się tego domyśliłem? Mama odeszła już wtedy między mgły, a ja mieszkałem u ciotki. Kiedy byłem dzieciakiem, ciotka zabierała mnie do wsi po zaku­py. Trzymała mocno za rękę i szliśmy razem. Kiedy napeł­niła już koszyk sprawunkami, siadała przed sklepem na ławeczce, a ja bawiłem się z innymi dziećmi. Łapaliśmy żuczki i sprawdzaliśmy, co mają w środku. Dzieci pokazy­wały mi swoje skarby: kolorowe kamienie, powykręcane korzenie, koraliki. Lubiłem je dotykać. Zawsze wiedziałem, kto wcześniej trzymał je w ręce. Każdy ma swoje przyro­dzone ciepło, inne od wszystkich, tak jak inne są twarze.

To właśnie którejś wiosny przed sklepem po raz pierw­szy zobaczyłem Starego. Tego dnia ciotka zabrała nas ze sobą obydwoje – mnie i Bożenkę. Zajęty przyglądaniem się, jak słoneczne światło odbarwia się, przemykając między bezlistnymi jeszcze gałęziami drzewa, usłyszałem turkot kół po bruku. Po chwili na pobliskim placyku zatrzymał się wóz zaprzężony w kościstego kasztana. Z kozła zsiadł obcy, rzucił wodze staremu mężczyźnie siedzącemu na miejscu furmana, skinął głową ciotce i innym kobietom plotkują­cym przed sklepem i szparkim krokiem ruszył w kierunku domu wójta. Spojrzałem w stronę wozu. I zamarłem.

Ten, który trzymał lejce, cały był w niebieskich iskier­kach. Szczególnie gęsto gromadziły mu się w piersi i brzu­chu; wyglądał prawie tak samo jak tamten człowiek w lesie, pokąsany przez metalowe osy. Siedział na koźle zgarbio­ny, głowa zwisała mu z chudej szyi, czapka zsunęła się do przodu i wyglądało na to, że zaraz spadnie. Iskierki uga­niały mu się w środku, lśniąc bezgłośnie, nie zatrzymując nawet na moment. Gapiłem się z rozdziawioną buzią, do­póki nie otworzył oczu i nie popatrzył mi prosto w twarz.

Zrozumiałem, że on wie. Wie, że je widzę. Spoglądał na mnie takim wzrokiem, jaki ma ksiądz w kościele, gdy unosi w górę białą hostię. A ja nie mogłem się ruszyć. I jed­nocześnie wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, wydarzy się coś strasznego.

Jego towarzysz wrócił po chwili. Wsiadł na wóz, strze­lił lejcami, cmoknął na konia i odjechali. Kiedy zniknęli za zakrętem, odetchnąłem i wyrwałem przed siebie, do domu, nie czekając na ciotkę ani na Bożenkę.

Przyszedł do mnie niedługo potem. Liście niedawno zdążyły się rozwinąć, a nadgryziony księżyc dziurawił nie­bo jak paskudna, żółtawa, zaropiała rana. Stary wynurzył się spośród mgieł, tych mgieł, które snują się nad światem nawet wtedy, kiedy w samo południe z nieba leje się żar, a na niebie nie widać ani jednej chmurki. Przyszedł tak, jak odtąd przychodził zawsze – pojawiając się powoli, wy­pełniając się cielesnością, coraz lepiej widzialny, jak mleko wlewane cieniutką strużką do szklanki z wodą.

Nie było już w nim iskierek. Był zwykłym starym czło­wiekiem w grubej koszuli i spodniach wiszących jak worek. Patrzyłem, a strach, który zwalił się na mnie przed sklepem, tym razem się nie pojawił. Stary podszedł do mnie i poło­żył mi ręce na ramionach. Czułem, jak oddycha, spojrza­łem mu w oczy, a on roześmiał się bezgłośnie. Dłonie miał twarde, kościste i bardzo gorące. Pod jego dotykiem prąd popłynął mi po skórze, w górę, po ramionach, ku głowie. Nie wiem, jak długo staliśmy tak obok siebie. Kiedy mnie puścił i odszedł, myślałem, że nie wróci już nigdy.

A jednak wracał. Rzadko. Nie tak często jak Mały.

Zresztą, Mały to Mały. Ja nie jestem już takim dziecia­kiem jak on, ale rozumiemy się doskonale. Bez słów. My­ślę, że Mały chciałby mi pokazać, jak mieszka, ale ja nie potrafię przestać się bać.

Wejście między mgły wydaje mi się straszne, ale prze­cież nie ma takieg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin