W zimowy wieczór - E. Orzeszkowa.txt

(93 KB) Pobierz
Eliza Orzeszkowa

W zimowy wieczór

Wieczor był niepóny, ale bardzo ciemny; na niebie usłanym chmurami nie wieciła ani jedna gwiazda, wiatr posuwicie hasał, wirujšcymi słupy wzbijał się
w górę, gamami szumów. jęków, gwizdań piewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał równy, szeroki, od niegu biały szlak zamarzłej rzeki. Rzeka,
wšskie jej wybrzeża, wysokie ciany kotliny majaczyły w grubych ciemnociach mętnš białociš okrywajšcego je niegu. Z jednej strony, na górze, panowała
zupełna pustka, tu i ówdzie tylko przerywana czarnymi, cienkimi liniami drzew, młodych sosen może, po wyciętym borze pozostałych. Z drugiej strony, wyżej
jeszcze, wiejskie domostwa rzebiły na tle ciemnoci łańcuch grubych, czarniejszych niż ona punktów. Połyskiwały też one rzędem drobnych wiatełek, podobnych
do czerwonawych, mrugajšcych oczu.
Z daleka, nisko, nad samym szlakiem rzeki posuwała się postać zupełnie samotnego człowieka. Na tle mdławej białoci niegu wydawała się ona cienkš liniš
szybko przerzynajšcš grube, ale mniej od niej czarne ciemnoci. Wznoszšce się ze stron obu wysokie ciany kotliny zmniejszały jej rozmiary, można by pomyleć,
że jest to nieskończona małoć płynšca po morzu nieskończonej wielkoci. Wielkie morza nocy i samotnoci rozlewały się wkoło niej od ziemi do nieba; zbałwanione,
szumišce wichry zdawały się jš nieć po szerokim, dzikim, ponurym łonie natury, wobec której i grób, potęgi i wspaniałoci była ona kroplš, okruchš, ziarnem
piasku, dbłem trawy upadłym na dno przepaci...
Jednak pomimo pozorów nadawanych mu przez otoczenie człowiek idšcy po dnie przepaci silnym być musiał, bo jak zręczny i wyćwiczony pływak porze wzburzone
wody, tak on szybko, niezachwianie i w linii prostej pruł posuwiste fale l wirujšce słupy wichrów. To, co go otaczało - jakkolwiek czarne, dzikie i bezludne
- nie czyniło kroku jego powolnym i trwożnym. W zamian cos go z tyłu popychało, gnało, parło coraz dalej, coraz gwałtowniej. Ku czemu? Ku jakiemu może
punktowi wybawienia czy schronienia, widzialnemu tylko jego oczom ciemnociš i uderzeniami wichrów olepianym, a może i tym oczom nawet nie znanemu, niewiadomemu
i tylko ognistymi zgłoskami wypisujšcemu na tle nocy naglšcy krzyk: Naprzód! naprzód! byle dalej!
Szedł prędko, równo, w linii niezachwianie prostej, cicho jak widmo sunšc po mniej czarnych niż ono ciemnociach; czasem tylko u stóp jego rozlegało się
krótkie, metaliczne stuknięcie jego kija o wystajšcy spod niegu kamień wybrzeża.
Wtem stanšł, jak wryty stanšł i głowę podniósł ku rozcišgniętemu na górze, wysoko, łańcuchowi czarnych punktów czerwonawymi wiatełkami mrugajšcych. Na
łańcuch ten widocznie patrzał, a w pogwizdy wichru, który spod stóp jego wybuchnšł wirujšcym słupem, wmieszał się okrzyk ludzki, zdziwienia pełen, z jednego
tylko, lecz przecišgłego dwięku złożony:
- A!
Zadziwił się. Kilka minut patrzał w górę i raz jeszcze, ale już cichszy i krótszy wykrzyk rzucił pomiędzy dwa nieskończenie długie jęki wichru:
- A!
Potem szedł znowu dalej, lecz znacznie powolniej niż przedtem. Po ruchach jego głowy poznać można było, że z usilnym zapewne wytężeniem wzroku spoglšda
na rzekę, na szczyt przeciwległej ciany, pusty i tylko rzadkimi liniami cienkich drzew majaczšcy, na mdławo bielejšce zagłębienia i garby tej wyniosłoci,
u której stóp postępował zwolna, coraz wolniej.
"Niegdy, niegdy w błękicie i złocie letniego dnia nad tš rzekš schylała się młoda jeszcze chłopka w pstrej spódnicy do wysokoci kolan podniesionej, z
prawnikiem, którym silna jej ręka rozgłonie uderzała o szare płótna przykryte płynnym kryształem wody. Tuż za niš z łozinowego kosza osłoniętego czerwonš
chustš wydobywało się na wiat boży małe, pyzate, Inianowłose dziecię i ciekawymi, chciwymi wiata oczami patrzało na błękity i złoto dnia letniego, na
usiany kamieniami piasek wybrzeża, na płynne kryształy wody i schylonš nad nimi, białym pralnikiem szare płótna uderzajšcš, na silnych i nagich nogach
jak na potężnej podstawie opartš matkę...
Znowu stanšł. Tam, gdzie na górze ostatnim ze wszystkich wiatełkiem mrugał ostatni czarny i nieco od innych grubszy punkt łańcucha, od dołu wspinać się
zaczynała droga szeroka po mniej stromej niż gdzie indziej spadzistoci sunšca coraz wyżej. Z jednej jej strony stały w ciemnociach i czasem, z rzadka,
szumiały sosny, z drugiej biegły i wiły się kręte, zwikłane, niewyrane cienie płotków, na których niby na poręczy wschodów bogacza, nieg rozesłał puszyste
poduszki.
Stanšł, na drogę pnšcš się w górę wytężonym zapewne wzrokiem patrzał i znowu w szum wichru lecšcego po ciętych teraz kryształach rzeki wmieszał się okrzyk
ludzkiego głosu pełen zdziwienia:
- A!
Długo stał u poczštku drogi. Wahał się czy z samym sobš walczył? Kijem silnie uderzył o spory kamień, rękę do głowy podniósł i wnet jš wzdłuż ciała opucił.
Zwolna, coraz wolniej ić zaczšł drogš wspinajšcš się po spadzistej górze, coraz wyżej...
...Niegdy, niegdy drogš tš na górę tę wchodził chłop wysoki i silny, białš koszulš wiecšc w jesiennej mgle, bose stopy zatapiajšc w piasku i na plecach
niosšc sieć, przez której szerokie oka połyskiwały srebrne łuski i różowe skrzela rybie. A za nim wyrostek bosonogi, pyzaty, z hardo odrzuconš głowš, z
zawieszonš na ramię wyższš od niego wędš, biegł jak młode rebię, grzywę rozwiewajšc, podskakujšc, braciom, którzy ciekawie wyglšdali zza plota, dzieje
połowu opowiadajšc tak rozgłonie i tryumfujšco, że głos jego daleko rozlegał się po wsi i pomiędzy rzadkie sosny wpadajšc rozbijał się nad mogiłami W
tysišc piewnych, wesołych dzwonków...
Wszedł pomiędzy sosny, kilka razy potknšł się o mogiły niskimi krzakami otoczone, niegiem przysypane i tuż przy ziemi niskimi krzyżami sterczšce. Jak olbrzym
domki liliputów, szerokimi kroki przestępował mogiły i krzaki kierujšc się ku czemu, co czerniało porodku wiejskiego cmentarza, znacznie wyższe od krzaków
a niższe od drzew, które teraz pod dotknięciem wiatru głono zaszumiały i ciszej, przecišgle, głęboko westchnęły. Stanšł i z bliska patrzał na ciany cmentarnej
kapliczki i na drzwi jej próchniejšce, wykrzywione, jednak zamknięte. W westchnienia drzew zwolna poruszajšcych w ciemnociach wachlarze swych gałęzi wmieszał
się dwięk ludzkiego głosu do westchnienia podobny:
- A!
Rękami uczynił parę żywych poruszeń, co metalowego zadzwoniło mu w palcach i chwilę dzwoniło przy drzwiach, aż otworzyły się one i ukazały głšb kapliczki
czarnš, w górze dwoma małymi oknami jak mgławosrebrnymi plamami wiecšcš. Wszedł i na chwilę zupełnie zlał się z czarnš ciemnociš, ale po chwili u wysokoci
jego piersi błysnšł ognik latarki, który przecież najcieńszej nitki wiatła na niego nie rzucił. Była to latarka kryta, mała, taka, z jakš ludzie tajemnie
ród nocy wchodzš wciany cudzych domów, wprogi zbrodni i zguby. wiatło jej wšskim i chwiejnym strumieniem wymykajšce się zza małej szyby, blaszanym półkolem
z trzech stron osłoniętej, odwrócił od siebie, a skierował ku niskiemu ogrodzeniu, za którym u ciany, na wielkich plamach pleni mętnie zamajaczyły linie
rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Z wielkiego, drewnianego, prostaczš rękš wyrzebionego krucyfiksu wšski i chwiejny strumyk wiatła przesunšł się nieco
dalej i owiecił obraz, na którym Bóg Ojciec w falujšcej, szkarłatnej szacie dłoń trzymał na białawym globie, Bóg Syn w spłowiałych szafirach dwa palce
wznosił w górę, a Bóg Duch więty białym gołębiem z rozpiętymi skrzydłami ulatywał aż pod czerwonš ramę obrazu. Znowu strumyk wiatła zakołysał się w czarnej
przestrzeni i upadł na wielkš, grubš szmatę papieru bez ram wiszšcš u wystajšcej deski ciany. Tam więty Jerzy z rozwiniętym nad głowš proporcem pędził
na koniu malowanym w białe i czarne pręgi, a w chwiejnym strumieniu wiatła postać ludzka, kształty zwierzęce i linie proporca ukazujšc się, to znikajšc,
zlewajšc się z sobš, tu wydłużajšc się, tam skracajšc tworzyły całokształt dziwny, naturze nieznany, grony do apokaliptycznych potworów i rycerzy podobny.
Dokoła kapliczki przecišgłej, rozpaczniej westchnęły drzewa, wiatr z jękiem wpadł przez szczeliny okien i zaszamotał starš kartš, która wzdęła się i jak
skrzydło ptasie z szelestem uniosła się w górę Zdawać się mogło, że apokaliptyczny rycerz zrywa się z miejsca na którym go przykuto, i z proporcem podobnym
do kosy na koniu o lwiej grzywie wnet w przestrzeń uleci. W jęki wiatru przez szczeliny okien wlatujšce wmieszał się szept ludzki, głony, gruby, przerażony:
- Jezusie miłosierny! ratuj duszę mojš!
...Niegdy, niegdy pacholę chłopskie w wištecznš sukmanki odziane, przez matkę za rękę tu przyprowadzone, przyklękać u drzwi tej kapliczki i z trwogš,
która walczyła z zachwytem wznosiło błękitne, niewinne oczy na wielki krucyfiks i wymalowanego ród papierowej karty konnego rycerza z proporcem...
Latarkę zgasił. Wyszedł z kapliczki, drzwi jej pozostawi otworem i nie zatrzymujšc się już ani na chwilę, wysoki nawet ród wysokich sosen, powoli znowu,
krokami olbrzyma przestępował krzaki i mogiły.
Z cmentarza wszedł na drogę, szerokoć jej przebył i rękę położy} na wrotach pierwszej z rzędu zagrody wsi. Zanim je otworzył, wytężonym wzrokiem na chatę
w głębi podwórko stojšcš popatrzył i raz jeszcze przecišgle wymówił:
- A!
Głowš zakołysał, jak kto głęboko, bez granic zdziwiony, Wrota skrzypnęły, drobny cień psa szybko i z głonym szczekaniem od progu chaty posunšł się podwórkiem;
zza okna mrugajšcego w ciemnociach czerwonawym wiatłem słychać było głos gruby, silny, ale wieży, młodzieńczy, prędko, długo nieprzerwanie opowiadajšcy
o czym, opowiadajšcy, opowiadajšcy...
* * *
Była to chata starego Szymona Mikuły. który teraz w obszernej i niskiej izbie siedział na zydlu przy ustach trzymajšc wielkš glinianš fajkę na krótkim cybuchu
osadzonš. Miał zapewne lat przeszło szećdziesi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin