Ludlum Robert - Kryptonim Ambler.doc

(1742 KB) Pobierz
Powieści ROBERTA LUDLUMA

 

Powieści ROBERTA LUDLUMA

w Wydawnictwie Amber

TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A

KRUCJATA BOURNE'A

ULTIMATUM BOURNE'A

DOKUMENT MATLOCKA

DROGA DO OMAHA

DZIEDZICTWO SCARLATTICH

ILUZJA SKORPIONA

KLĄTWA PROMETEUSZA

KOD ALTMANA

KRYPTONIM AMBLER

MANUSKRYPT CHANCELLORA

MOZAIKA PARSIFALA

OPCJA PARYSKA

PAKT HOLCROFTA

PLAN IKAR

PROGRAM HADES

PROTOKÓŁ SIGMY

PRZESYŁKA Z SALONIK

PRZYMIERZE KASANDRY

SPADKOBIERCY MATARESEA

SPISEK AKWITANII

STRAŻNICY APOKALIPSY

TESTAMENT MATARESE'A

TRANSAKCJA RHINEMANNA

TREVAYNE

WEEKEND Z OSTERMANEM

ZDRADA TRISTANA

ZEW HALIDONU

ZLECENIE JANSONA

 

 

ROBERT LUDLUM

KRYPTONIM AMBLER

 

Przekład JAN KRAŚKO

 

Tytuł oryginału THE AMBLER WARNING

Redaktorzy serii

MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistyczna EDYTA DOMAŃSKA

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

JOLANTA KUCHARSKA, RENATA KUK

Ilustracja na okładce WYDAWNICTWO AMBER

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skład WYDAWNICTWO AMBER

Wydawnictwo Amber zaprasza do własnej księgarni internetowej http://www.wydawnictwoamber.pl

Copyright (c) 2005 by MYN PYN LLC. All rights reserved.

For the Polish edition Copyright (c) 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2273-7

 

 

Związek pozorny jest potężniejszy niż oczywisty.

Heraklit z Efezu, 500 rok p.n.e.

 

 

Część I

 

 

 

Rozdział 1

 

Budynek był niewidzialny, jak niewidzialne są wszystkie pospolite budynki. Mógłby uchodzić za dużą prywatną szkołę średnią albo za ośrodek przetwarzania danych podatkowych. Wyglądał jak niezliczone budynki z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ot, zwalista, trzypiętrowa kamienica i wewnętrzne podwórze. Przypadkowy przechodzień nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi.

Rzecz w tym, że przypadkowych przechodniów tu nie było. Nie tu, nie na tej odciętej od świata wysepce położonej siedem kilometrów od wybrzeża Wirginii. Wyspa należała oficjalnie do National Wildlife Refuge System, sieci amerykańskich parków narodowych, dlatego każdemu, kto o nią wypytywał, mówiono, że ze względu na niezwykle delikatną równowagę miejscowego ekosystemu nikogo się tam nie wpuszcza. Jej zawietrzna część rzeczywiście była lęgowiskiem rybołowów i traczy-długodziobów, drapieżników i ich ofiar, którym zagrażał największy drapieżnik: człowiek. Ale część środkową, starannie ukształtowane, tarasowate wzgórza porośnięte misternie przystrzyżoną trawą i wypielęgnowaną zielenią, zajmował sześciohektarowy kompleks, na którego terenie stał ów nierzucający się w oczy gmach.

Łodzie, które odwiedzały wyspę Parrish trzy razy dziennie, miały na burtach napis NWRS, a z daleka trudno było dostrzec, że schodzący z pokładu ludzie w niczym nie przypominają strażników leśnych. Gdyby próbował tu dobić zepsuty kuter rybacki, natychmiast przechwyciliby go mężczyźni w brązowych panterkach, osobnicy przyjaźnie uśmiechnięci, lecz o oczach zimnych jak stal. Nikt nigdy nie dotarł tam na tyle blisko, żeby zobaczyć cztery

wieże strażnicze czy zastanowić się nad przeznaczeniem siatkowego ogrodzenia, przez które płynął prąd o wysokim napięciu.

Zakład psychiatryczny na wyspie Parrish, choć niczym się niewyróżniający, był siedliskiem dzikości dużo większej niż ta, która go otaczała: był domem szaleństwa ludzkiego umysłu. Wiedziało o nim niewielu członków rządu. Jego istnienie wynikało jednak z prostej logiki: był to ośrodek psychiatryczny dla pacjentów, którzy weszli w posiadanie informacji chronionych najściślejszą tajemnicą państwową. Ludzi takich jak oni, którzy postradali zmysły, należało umieścić i leczyć w wyjątkowo bezpiecznym otoczeniu. A tu, na wyspie Parrish, ryzyko naruszenia systemu bezpieczeństwa zostało całkowicie wyeliminowane. Zatrudniony w ośrodku personel, starannie wyselekcjonowany i dokładnie prześwietlony, miał dostęp do najpilniej strzeżonych informacji, a działający przez dwadzieścia cztery godziny na dobę elektroniczny system nadzoru, audio-wideo, zapewniał dodatkowe zabezpieczenie przed ewentualnym zagrożeniem zarówno z zewnątrz, jak i ze środka. Żeby jeszcze bardziej zminimalizować ryzyko i uniemożliwić zadzierzgnięcie emocjonalnych więzów między lekarzami i pacjentami, personel medyczny ośrodka podlegał trzymiesięcznym rotacjom. Co więcej, obowiązujące tu przepisy nakazywały, żeby każdemu pacjentowi przypisać numer identyfikacyjny i żeby nigdy nie zwracać się do żadnego po nazwisku.

Rzadko kiedy leczono tu ludzi niebezpiecznych dla otoczenia czy to ze względu na rodzaj zaburzenia psychicznego, czy na szczególną wagę tego, co ludzie ci wiedzieli. Tych pacjentów izolowano na specjalnym, zamkniętym oddziale. Na trzecim piętrze zachodniego skrzydła gmachu przebywał aktualnie jeden taki pacjent. Pacjent numer 5312.

Pracownik ośrodka, który właśnie przeszedł rotację, trafił na oddział 4Z i zobaczył go pierwszy raz, mógł być pewny tylko tego, co widział: że mężczyzna ów ma metr osiemdziesiąt wzrostu, około czterdziestu lat, krótko ostrzyżone brązowe włosy i pogodne niebieskie oczy. Gdyby jednak przypadkowo spotkali się wzrokiem, pracownik ten musiałby natychmiast odwrócić wzrok: intensywność spojrzenia pacjenta numer 5312 była niezwykle irytująca, samo spojrzenie zaś niemal fizycznie przeszywające. Szczegóły jego profilu psychiatrycznego tkwiły w aktach. Natomiast rodzaju drzemiącej w nim dzikości można się było jedynie domyślać.

Gdzieś na oddziale 4Z panowały chaos i nabrzmiały od krzyków zamęt, jednak były to krzyki bezgłośne, zamknięte w niespokojnych snach, które przybierały na wyrazistości nawet wtedy, gdy sen jako taki zaczynał już pierzchać. Chwile tuż przed powrotem do świadomości - gdy śniący zdaje sobie

sprawę jedynie z tego, co widzi, gdy jest tylko pozbawionym "ja" wzrokiem - wypełniała seria obrazów zniekształconych jak te na taśmie filmowej, które uwięzły przed rozgrzaną żarówką projektora. Wiec w parny dzień na Tajwanie: wielki plac, na placu tysiące ludzi, wiatru jak na lekarstwo. I mówca, któremu wybuch przerwał w pół zdania, wybuch mały, skumulowany i śmiertelny. Chwilę przedtem mówca przemawiał elokwentnie i żarliwie; teraz zaś leżał na drewnianym podium w kałuży krwi. Podniósł głowę i jego wzrok po raz ostatni spoczął na kimś stojącym w tłumie. Chang bizi, człowiek z Zachodu. Jedyna osoba, która nie krzyczała, nie płakała ani nie uciekała. Jedyna, która nie okazywała żadnego zaskoczenia, gdyż wybuch ten był ostatecznie jej dziełem. Mówca umierał, patrząc na człowieka, który przebył pół świata, żeby go zabić. Obraz zachybotał, rozciągnął się, zniekształcił i rozmył w oślepiającej bieli.

Czyjś odległy głos, minorowy trójdźwięk i Hal Ambler otworzył zaspane oczy.

Czy to naprawdę ranek? W tym ślepym pokoju nie sposób było tego sprawdzić. Tak czy inaczej, to był ranek, przynajmniej dla niego. Słabe światło wpuszczonych w sufit jarzeniówek od pół godziny przybierało na sile, zapowiadając technologiczny świt, tym jaśniejszy, że zarówno sufit, jak i wszystkie ściany były białe. Zaczynał się kolejny sztuczny dzień. Podłogę - dwa i siedem na trzy i sześć - wyłożono płytkami z białego winylu, a ściany białą pianką, gęstym, gumowatym, elastycznym tworzywem przypominającym w dotyku matę do zapasów. Wiedział, że z hydraulicznym westchnieniem rozsuną się zaraz podobne do luku drzwi - znał te szczegóły na pamięć, te i setki innych. Bez tego by nie przeżył, zwłaszcza tu, w tym ośrodku o zaostrzonym rygorze - jeśli tylko można było nazwać to życiem i przeżyciem. Były to raczej okresy posępnej świadomości przeplatane okresami całkowitej amnezji. Towarzyszyło temu wrażenie, że go uprowadzono, że porwano nie tylko ciało, ale i duszę.

Przez prawie dwadzieścia lat pracował jako tajny agent: w tym czasie kilka razy trafił do niewoli - w Czeczenii i Algierii - dlatego wiedział, co znaczy całkowite odosobnienie. Wiedział, że nie sprzyja rozmyślaniu, analizie duszy czy filozoficznym rozważaniom. Że umysł wypełniają wtedy fragmenty reklam, popularne piosenki z na wpół zapomnianymi słowami i dotkliwa świadomość drobnych niewygód cielesnych. Świadomość ta wirowała i odpływała, lecz rzadko kiedy docierała gdzieś, gdzie jest naprawdę ciekawie, bowiem zawsze krępowała ją i więziła ta specyficzna agonia izolacji. Ci, u których przeszedł przeszkolenie do pracy w tym zawodzie, próbowali przygotować go na taką ewentualność. Najważniejsze, twierdzili, to nie

dopuścić, żeby umysł zaczął pożerać sam siebie, niczym żołądek trawiący własne ścianki.

Jednak na wyspie Parrish nie był w rękach wroga: przetrzymywał go tu jego rząd, rząd, któremu przez tyle lat służył.

A on nie wiedział, dlaczego.

To, dlaczego mogli tu kogoś zamknąć - nie jego, tylko kogoś - nie było dla niego tajemnicą. Jako pracownik amerykańskiej agencji wywiadowczej, znanej jako Wydział Operacji Konsularnych, słyszał o ośrodku na wyspie Parrish. Rozumiał też, dlaczego ośrodki takie muszą istnieć: umysł człowieka jest ułomny, tym bardziej umysł agenta, który posiadł pilnie strzeżone tajemnice. Rzecz w tym, że agentem takim nie mógł zajmować się byle jaki psychiatra. Nauczyli się tego na własnych błędach podczas zimnej wojny, kiedy to okazało się, że ich urodzony w Berlinie psychoanalityk, którego pacjentami byli między innymi wysocy urzędnicy państwowi, jest wtyczką słynnego wschodnioniemieckiego Ministerium fur Staatssicherheit.

Jednak nie wyjaśniało to wcale, dlaczego znalazł się tu on, Hal Ambler. Siedział tu już od... No właśnie, od kiedy? Podczas szkolenia nauczono go, że liczenie upływających dni jest bardzo ważne w niewoli. Tymczasem on, nie wiedzieć czemu, to zaniedbał, dlatego pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Pół roku? Rok? Dłużej? Tylu rzeczy nie wiedział. Ale jednego był pewien: jeśli stąd nie ucieknie, zwariuje naprawdę.

Rutyna: nie mógł się zdecydować, czy jej przestrzeganie jest dla niego ratunkiem, czy zgubą. Najpierw gimnastyka, spokojna i wydajna, zakończona stoma pompkami to na lewej, to na prawej ręce. Na kąpiel pozwalano mu co drugi dzień; ten nie był dniem kąpielowym. Umył zęby nad małą białą umywalką w kącie pokoju. Zauważył, że rączka szczoteczki jest zrobiona z miękkiego gumowatego poliestru, żeby nie można jej było zaostrzyć i użyć jako broni. Nacisnął przycisk i z pojemnika nad umywalką wysunęła się elektryczna maszynka do golenia; wolno mu było korzystać z niej dokładnie przez sto dwadzieścia sekund; po ich upływie musiał ją położyć na wyposażonej w czujnik tacce; gdyby tego nie zrobił, natychmiast włączyłby się alarm. Skończywszy się golić, ochlapał twarz wodą i przeczesał ręką włosy, żeby je jakoś ułożyć. W pokoju nie było ani lustra, ani niczego, w czym można by się przejrzeć. Nawet szkło na oddziale pokryto warstwą czegoś antyrefleksyjnego. Miało to bez wątpienia jakiś cel, zapewne leczniczy. Włożył "strój dzienny", długą, luźną, białą koszulę i spodnie z gumką zamiast paska.

Słysząc, że otwierają się drzwi, odwrócił się powoli i poczuł sosnowy zapach środka dezynfekującego, który zawsze unosił się na korytarzu. Znowu

ten facet, ten sam co zwykle, krępy i napakowany, o krótko ostrzyżonych włosach, w jasnoszarym uniformie z identyfikatorem starannie zasłoniętym bawełnianą patką: kolejny środek ostrożności ze strony personelu. Sposób, w jaki wymawiał samogłoski, wskazywał, że pochodzi ze środkowego wschodu, jednak jego znudzenie i ewidentny brak jakiegokolwiek zainteresowania były zaraźliwe; Amblera też mało obchodził.

Rutyny ciąg dalszy: pielęgniarz trzymał w ręku grubą nylonową plecionkę, coś w rodzaju pasa.

- Rączki do góry - mruknął, podchodząc bliżej i opasując go nią. Bez tej specjalnej plecionki Amblerowi nie wolno było stąd wyjść. Zamontowano w niej kilka płaskich litowych baterii; po założeniu, na wysokości lewej nerki pacjenta sterczały z niej dwa metalowe zęby.

Urządzenia tego - oficjalnie znanego jako pas reakcyjny TZKE, od Technologia Zdalnej Kontroli Elektronicznej - używano zwykle do transportu szczególnie niebezpiecznych więźniów; tu, na oddziale 4Z, był to element codziennego stroju. Można je było uaktywnić z odległości dziewięćdziesięciu metrów i porazić pacjenta prądem o napięciu pięćdziesięciu tysięcy woltów. Tak potężna dawka elektryczności powaliłaby nawet zapaśnika sumo -wiłby się po ziemi przez dobre dziesięć, piętnaście minut.

Zapiąwszy pas, pielęgniarz poprowadził go wyłożonym białymi płytkami korytarzem na poranną porcję leków. Ambler szedł powoli, noga za nogą, jakby brodził w wodzie. Ten specyficzny chód był rezultatem wysokiego stężenia leków psychotropowych we krwi i wszyscy pracownicy zakładu psychiatrycznego na wyspie Parrish znali go aż za dobrze. Ruchy Amblera stały jednak w sprzeczności z płynną efektywnością jego czujnego spojrzenia. Była to jedna z wielu rzeczy, których pielęgniarz nie zauważył.

Natomiast on dostrzegał niemal wszystko.

Sam budynek miał już kilkadziesiąt lat, jednak regularnie go remontowano i unowocześniano: drzwi były wyposażone w elektroniczne zamki - na kartę z cieniutkim jak wafelek transponderem - a w głównych przejściach zainstalowano skanery i czujniki reagujące na obraz siatkówki ludzkiego oka, tak że korzystać z nich mogli tylko upoważnieni pracownicy. Mniej więcej trzydzieści metrów od jego celi mieścił się tak zwany gabinet oceny, pomieszczenie z oknem zaopatrzonym w szybę ze spolaryzowanego szkła, dzięki któremu lekarz mógł swobodnie obserwować pacjenta, podczas gdy pacjent nie widział lekarza. Ambler chodził tam regularnie na "ocenę psychiatryczną", badanie, którego sens umykał zarówno jemu, jak i badającemu go lekarzowi. W ostatnich miesiącach zaznał prawdziwej rozpaczy, jednak rozpacz ta nie wynikała z jego stanu psychicznego, tylko z oceny realnych szans na

uwolnienie. Wyczuł bowiem, że mimo cotrzymiesięcznych rotacji, wszyscy lekarze patrzą na niego jak na kogoś, kto ma tu spędzić całe życie, kto pozostanie w zamknięciu długo po ich odejściu.

Ale przed kilkoma tygodniami wszystko się zmieniło. Nie było to nic obiektywnego, nic namacalnego czy nawet zauważalnego. Otóż wreszcie nawiązał z kimś kontakt i kontakt ten postawił na głowie cały jego świat. Kontakt, a dokładniej mówiąc, ona, dziewczyna. Bo to dzięki niej zobaczył światełko na końcu tunelu. Była pielęgniarką i nazywała się Laurel Holland. I co najważniejsze, była po jego stronie.

Kilka minut później pielęgniarz i jego powłóczący nogami pacjent dotarli do półokrągłego pomieszczenia zwanego bawialnią. Bawialnia to wyraz pochodzący od czasownika "bawić", lecz prawdziwego charakteru owego przybytku nie oddawało żadne z tych słów. Bardziej odpowiednim określeniem byłoby raczej "atrium obserwacyjne". Na jednym końcu tego atrium stał sprzęt do ćwiczeń fizycznych i półka na książki zapchana tomami encyklopedii sprzed piętnastu lat. Na drugim był punkt wydawania leków: długa lada, zaopatrzone w żaluzje okienko, wzmocniona metalową siatką szyba, ledwo widoczna za szybą półka, na półce plastikowe buteleczki z pastelowymi naklejkami. Ambler zdążył się już nauczyć, że zawartością tych buteleczek można obezwładnić i skrępować człowieka równie skutecznie, jak stalowymi kajdankami. Przechowywane w nich pigułki wprowadzały pacjenta w stan niespokojnego odrętwienia, wywoływały ociężałość i zabijały pogodę ducha.

Jednak zadaniem personelu ośrodka psychiatrycznego na wyspie Parrish było nie tyle dbanie o pogodę ducha podopiecznych, ile ich pacyfikacja. Tego ranka w bawialni zgromadziło się sześciu pielęgniarzy. Nie było w tym niczego niezwykłego, gdyż tylko oni czuli się tu jak w prawdziwym salonie. Oddział 4Z mógł pomieścić dwunastu pacjentów - obsługiwał tylko jednego. Skutek? Pomieszczenie to stało się nieformalnym centrum rekreacyjno-wypoczynkowym dla pielęgniarzy z oddziałów, gdzie pracy było dużo więcej. A to, że lubili przychodzić akurat tutaj, do bawialni, podwyższało z kolei poziom bezpieczeństwa na oddziale 4Z.

Odwracając się, kiwając głową dwóm pielęgniarzom siedzącym w niskich piankowych fotelach i patrząc na nich tępym zamglonym wzrokiem, Ambler lekko rozchylił usta i na brodę spłynęła mu strużka śliny. Pielęgniarzy było sześciu, zdążył już to zarejestrować. Sześciu pielęgniarzy, lekarz dyżurny i pielęgniarka, jego jedyny sprzymierzeniec.

- Pora na cukiereczki - rzucił jeden z tych w fotelu; pozostali wykrzywili usta w szyderczym uśmieszku.

Ambler podszedł powoli do lady, gdzie pielęgniarka o kasztanowych włosach czekała z porannymi lekami. Przelotne spojrzenie, leciutkie skinienie głową - niedostrzegalny kontakt.

Jej nazwisko poznał przypadkiem; niechcący oblała się wodą z kubka i materiał zasłaniający identyfikator stał się przezroczysty. Laurel Holland: litery prześwitywały jak rząd zjaw. Przeczytał je półgłosem - trochę się zdenerwowała, mimo to wyczuł, że w tym zdenerwowaniu nie ma rozdrażnienia. I właśnie wtedy coś między nimi zaiskrzyło. Od tamtej chwili uważnie obserwował jej twarz, chód, sposób zachowania, wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu. Miała trzydzieści kilka lat, piwnozielone oczy i zgrabną figurę. Była bystrzejsza i ładniejsza, niż myślała.

Żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania ewentualnych obserwatorów, rozmawiali cicho i krótko. Ale ileż można przekazać zwykłym spojrzeniem czy leciutkim uśmiechem? Dla systemu Ambler był pacjentem 5312. Jednak wiedział już, że dla niej jest kimś o wiele więcej niż tylko numerem.

Zdobywał jej sympatię już od półtora miesiąca, lecz nie działaniem - na aktywne działanie miała przyjść pora później - raczej odpowiednim reagowaniem na jej osobę, na to, co robiła i mówiła, dzięki czemu z czasem i ona zaczęła zwracać na niego uwagę. Z czasem też coś do niej dotarło: odkryła, że Ambler nie jest chory psychicznie.

Świadomość, że Laurel o tym wie, dodała mu wiary w siebie i jeszcze bardziej zdeterminowała go do ucieczki.

-              Nie chcę tu umrzeć - wymamrotał do niej któregoś ranka. Nie odpowiedziała, lecz z jej zaszokowanej miny wyczytał wszystko, co chciał.

-              Pańskie lekarstwa - rzuciła wesoło nazajutrz rano, kładąc mu na dłoni trzy tabletki nieznacznie różniące się wyglądem od otępiających leków neuroleptycznych, które codziennie dostawał. - Tylenol - dodała bezgłośnie.

Według obowiązującego w ośrodku regulaminu, powinien połknąć lekarstwa w jej obecności, a potem otworzyć usta i pokazać, że ich tam nie ukrył. Połknął, otworzył, pokazał i już godzinę później zyskał namacalny dowód na to, że go nie okłamała. Miał dużo lżejsze nogi, lżej mu też było na duszy. W ciągu kilku następnych dni jego oczy odzyskały dawną jasność, poczuł się dużo raźniej i zaczął w końcu przypominać siebie sprzed lat. Musiał ciągle grać, udawać odurzonego lekami, chodzić jak szympans, krokiem, do którego przywykli pielęgniarze.

Ośrodek psychiatryczny na wyspie Parrish był szpitalem o zaostrzonym rygorze, wyposażonym w najnowocześniejszy sprzęt. Ale żaden sprzęt i technologia nie są odporne na czynnik ludzki. I teraz, stojąc tyłem do kamery

wewnętrznego systemu bezpieczeństwa, Laurel wsunęła mu swój elektroniczny klucz za gumkę białych bawełnianych spodni.

-              Słyszałam, że ogłoszą dziś dwunastkę - szepnęła.

"Dwunastkę" - kod sygnałowy numer dwanaście - ogłaszano tylko w nagłych przypadkach, gdy trzeba było przewieźć pacjenta do szpitala na lądzie. Laurel nie powiedziała, skąd o tym wie, ale domyślił się: według najbardziej prawdopodobnego scenariusza któryś z przebywających tu pacjentów skarżył się na bóle w klatce piersiowej, co mogło być zapowiedzią poważniejszych kłopotów, choćby niewydolności serca. Lekarze nieustannie go obserwowali, wiedząc, że gdyby doszło do nagłej arytmii, musieliby przewieźć go na oddział intensywnej terapii na lądzie. Ambler pamiętał poprzednią "dwunastkę" - starszego mężczyznę z wylewem - pamiętał też środki bezpieczeństwa, jakie wówczas podjęto. Choć bardzo surowe, stanowiły odstępstwo od rutyny, odstępstwo, które mógłby teraz wykorzystać.

-              Niech pan uważnie nasłuchuje - szepnęła. - I będzie gotowy do działania.

Dwie godziny później - dwie godziny szklistowzrocznego milczenia z jego strony - zabrzmiał elektroniczny sygnał i elektroniczny głos podobny do głosu z pociągów kursujących wahadłowo między lotniskiem i centrum miasta czy z nowoczesnego metra, miły i niepokojący zarazem.

-              Uwaga, kod dwunasty, oddział drugi wschodni.

Pielęgniarze natychmiast wstali.

-              To pewnie ten staruszek z 2W. Miał już chyba ze dwa zawały, co nie?

Większość z nich skierowała się na pierwsze piętro. Elektroniczny sygnał rozbrzmiewał w równych, częstych odstępach.

A więc jednak. Staruszek z atakiem serca, tak jak można się było spodziewać. Ambler poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Osiłkowaty pielęgniarz. Ten sam, który go tu przyprowadził.

-              Standardowa procedura - powiedział osiłek. - Pacjenci muszą wrócić do pokoju.

-              Co się dzieje? - spytał Ambler tępo i niewyraźnie.

-              Nic takiego. W pokoju będzie pan zupełnie bezpieczny. - To znaczy: do ciupy, panie kolego, do ciupy. - Chodźmy.

Po kilku długich minutach znaleźli się przed drzwiami do jego separatki. Pielęgniarz włożył kartę do czytnika, urządzenia z szarego plastiku na wysokości pasa, i drzwi się rozsunęły.

-              Zapraszam do środka.

-              Musi mi pan pomóc... - Ambler zrobił kilka kroków w stronę progu i odwrócił się, wskazując bezradnie szafkę i krzesło z porcelanowym nocnikiem.

- O żesz ty... - mruknął pielęgniarz, marszcząc z obrzydzenia nos i wchodząc do pokoju.

Masz tylko jedną szansę. Żadnych błędów.

Gdy podszedł bliżej, Ambler ugiął nogi w kolanach, jakby miał zaraz upaść. Nagle wyprostował się na całą wysokość i grzmotnął tamtego głową w szczękę. Na twarzy pielęgniarza odmalował się wyraz graniczącego z paniką zaskoczenia: jakim cudem ten odurzony narkotykami, ledwo powłóczący nogami pacjent znalazł w sobie tyle sił? Co się stało? Chwilę później runął ciężko na winylową podłogę. Ambler przeszukał jego kieszenie.

Żadnych błędów. Nie mógł pozwolić sobie na żaden błąd.

Zabrał mu identyfikator i elektroniczny klucz, a potem przebrał się w jego strój. Zarówno szara koszula, jak i spodnie były za duże, lecz nie wyglądały absurdalnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szybko podwinął nogawki i podciągnął spodnie, żeby nie opadały i zasłaniały tę przeklętą nylonową plecionkę: dałby niemal wszystko, żeby się jej pozbyć, ale miał na to zbyt mało czasu. Mógł tylko zacisnąć szary pielęgniarski pas z nadzieją, że nic spod niego nie wychynie.

Włożył kartę do czytnika, otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Nikogo. Dodatkowy personel skierowano do wschodniego skrzydła budynku.

Drzwi: czy zamkną się automatycznie? Żadnych pomyłek, nie mógł pozwolić sobie na żadną pomyłkę. Przekroczył próg i ponownie włożył kartę do czytnika. Krótka seria elektronicznych kliknięć i drzwi się zamknęły.

Teraz drzwi na końcu korytarza; zaopatrzone w uchwyt, otwierały się na zewnątrz, miały cztery elektroniczne zamki i były oczywiście zamknięte. Karta, czytnik, szum elektrycznego silniczka i... nic. Zamki nie ustąpiły.

Przejście było niedostępne dla pielęgniarzy.

Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego Laurel dała mu swoją kartę: za drzwiami musiał być korytarz prowadzący do bawialni, gdzie codziennie rano karmiono go lekami.

Wyjął drugą kartę.

Tym razem drzwi się otworzyły.

Znalazł się w wąskim korytarzu serwisowym, słabo oświetlonym energooszczędnymi jarzeniówkami. Spojrzał w prawo, zobaczył wypełniony brudną bielizną wózek i ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Było oczywiste, że nikt tu jeszcze nie sprzątał. Na podłodze walały się niedopałki papierosów, papierki po cukierkach... Nagle zahaczył butem o coś płaskiego i metalowego -zgnieciona puszka po red bullu. Odruchowo podniósł ją i schował do tylnej kieszeni spodni.

Ile miał czasu? A dokładnie, ile czasu upłynie, zanim ktoś odkryje nieobecność pielęgniarza? Za kilka minut "dwunastka" się skończy i ktoś na

pewno tam zajrzy choćby po to, żeby wyprowadzić Amblera z pokoju. Tak, musiał jak najszybciej wydostać się z budynku.

Czubkami palców musnął coś wystającego ze ściany. To jest to: metalowa pokrywa zsypu na brudną bieliznę i pościel. Przytrzymując się krawędzi obiema rękami, wszedł do środka i obmacał nogami jego wnętrze. Bał się, że szyb będzie za wąski, tymczasem był za szeroki i - wbrew jego śmiałym nadziejom - nie zamontowano w nim żadnej drabinki. Wyłożono go za to gładką jak stół, stalową blachą. Żeby nie spaść, musiał zapierać się rękami i nogami o przeciwległe ścianki.

Ręka, noga, ręka, noga - powoli i z wysiłkiem zaczął opuszczać się w dół. Miał potwornie napięte mięśnie i wkrótce napięcie to przerodziło się w straszliwy ból. Ale odpoczynek nie wchodził w grę. Nie mógł przystanąć ani na chwilę rozluźnić rąk czy nóg, gdyż groziło to niekontrolowanym upadkiem w pionową otchłań.

Zdawało się, że minęły godziny, zanim dotarł na dno, chociaż tak naprawdę schodził niespełna dwie minuty. Spazmatycznie drżały mu wszystkie mięśnie i czuł to drżenie nawet wtedy, gdy przedzierał się przez torby z brudną bielizną, dławiąc się od fetoru ludzkiego potu i ekskrementów. Czuł się tak, jakby wygrzebywał się z własnego grobu, jakby rozdrapywał palcami oporną ziemię, jakby rozgarniał ją i rozpychał. Każde włókno jego ciała rozpaczliwie domagało się odpoczynku, ale nie miał na to czasu.

Wreszcie wyczołgał się na twardą, betonową podłogę i stwierdził, że jest -gdzie? - w gorącej niskiej suterenie. Metaliczny jazgot, głuche dudnienie wirujących bębnów - wyciągnął szyję. Na końcu długiego rzędu wielkich, białych, przemysłowych maszyn pralniczych dwóch robotników szykowało do załadunku kolejną porcję brudnych prześcieradeł.

Ambler wstał i z trudem panując nad drżącymi mięśniami, przeszedł na drugą stronę przejścia: musiał iść krokiem pewnym i spokojnym, bo tamci mogli go w każdej chwili zauważyć. Zniknąwszy im z oczu, przystanął za rzędem wózków na bieliznę i ocenił swoje położenie.

Wiedział, że chorych przewozi się na ląd szybką łodzią motorową, że łódź ta już wkrótce przypłynie - jeśli już nie przypłynęła. Staruszka, tego z atakiem serca, już pewnie unieruchamiają na wózku. Jeżeli miało mu się powieść, nie mógł pozwolić sobie na żadne opóźnienie.

Musiał dostać się na tę łódź.

Co oznaczało, że musi jakoś dotrzeć na przystań. "Nie chcę tu umrzeć" -mówiąc to, bynajmniej nie grał na uczuciach Laurel Holland, w każdym razie nie do końca. Mówił prawdę, być może najszczerszą prawdę, jaką znał.

- Hej ty! - Czyjś głos. - Co ty tu, kurwa, robisz?

Urzędniczo-władczy głos przełożonego pracowników niższego szczebla, człowieka, który przez całe życie zbiera cięgi od swego szefa i wyżywa się za to na podwładnych.

Ambler uśmiechnął się sztucznie, odwrócił głowę i zobaczył drobnego łysielca o twarożkowatej cerze i szypułkowatych oczach, które łypały na niego niczym obiektyw kamery systemu bezpieczeństwa.

-              Spokojnie, panie kierowniku - odparł. - Przysięgam, że nie paliłem.

-              I jeszcze sobie żartujesz? - Tamten podszedł bliżej. Zerknął na identyfikator na jego koszuli. - Mówisz po hiszpańsku? Bo mogę cię wysłać do

tych od konserwacji... - Nagle urwał, zdawszy sobie sprawę, że zdjęcie na identyfikatorze nie jest zdjęciem twarzy człowieka, który przed nim stoi. - Kurwa...

I wtedy zrobił coś ciekawego: cofnął się sześć metrów i zaczął odpinać od pasa jakieś urządzenie. Radionadajnik uaktywniający ukryty w plecionce paralizator.

Nie! Ambler nie mógł do tego dopuścić. Gdyby tamten zdążył wcisnąć guzik, momentalnie powaliłaby go fala upiornego bólu i spazmatycznie drgając, zwinąłby się na podłodze. Wszystkie plany wzięłyby w łeb. Musiałby tu umrzeć. Jako bezimienny więzień, pionek w rękach nieznanych sił. Podświadomość zadziałała o ułamek sekundy szybciej niż świadomość i jego ręka odruchowo sięgnęła do tylnej kieszeni spodni.

Paralizatora nie mógł zdjąć. Ale mógł wetknąć pod plecionkę spłaszczoną puszkę po red bullu, więc wepchnął ją tam ze wszystkich sił, nawet nie zdając sobie sprawy, że się przy tym skaleczył. Dwa sterczące z plecionki zęby opierały się teraz o przewodzący prąd metal.

-              Witaj w świecie bólu - powiedział łysielec cichym spokojnym głosem i wcisnął przycisk paralizatora.

Ambler usłyszał skwierczące buczenie. Jego ciało nie stanowiło już drogi najmniejszego oporu między metalowymi zębami - teraz była nią puszka. Poczuł elektryczny swąd i buczenie nagle ustało.

Krótkie spięcie - paralizator się przepalił.

Wtedy Ambler zaatakował. Rzucił się na łysielca, szybko obezwładnił go i powalił. Inspektor grzmotnął głową o beton, wydając przy tym cichy, urwany jęk. Pech to tylko druga strona szczęścia - tak powiadali szkoleniowcy z Wydziału Operacji Konsularnych. W każdym nieszczęśliwym zbiegu okoliczności tkwi szansa. Na pozór nie miało to żadnego sensu, lecz intuicja podpowiadała mu, że jakiś sens w tym jednak jest. Zerknąwszy na serię inicjałów pod nazwiskiem nieprzytomnego łysielca, stwierdził, że człowiek ten jest tu inspektorem, kierownikiem zaopatrzenia. Jego zadaniem było zatem

doglądanie i spisywanie wszystkiego, co wnoszono i wynoszono z budynku. Oznaczało to, że musi mieć regularny dostęp do wszystkich wejść, wyjść i ramp załadunkowych. System zabezpieczenia wyjść był dużo bardziej skomplikowany niż system zabezpieczenia drzwi wewnętrznych, bo wymagał zastosowania sygnatur biometrycznych. Sygnatur biometrycznych upoważnionego personelu. Ludzi takich jak choćby leżący u jego stóp mężczyzna. Zamienił identyfikator pielęgniarza na identyfikator inspektora. Choć nieprzytomny, pan kierownik był jego biletem do wolności.

Biało-czerwony napis na stalowej bramie serwisowej w zachodnim skrzydle budynku był bezceremonialnym wykładnikiem obowiązującej tu polityki: PRZEJŚCIE TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH: UWAGA, ALARM. Obok zamontowanego na bramie uchwytu nie było ani dziurki od klucza, ani czytnika. Było za to coś znacznie bardziej złowieszczego: wbudowane w ścianę urządzenie składające się ze szklanego prostokąta i przycisku. Skaner. Badał i porównywał siatkówkę oka i był praktycznie nieomylny. Widoczne pod prześwitującą siatkówką naczynia włoskowate wychodzące z nerwu wzrokowego tworzą u każdego człowieka jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną konfigurację. W przeciwieństwie do skanerów badających odciski palców, które uwzględniają jedynie sześćdziesiąt punktów porównawczych, skanery siatkówkowe uwzględniają ich setki. W rezultacie prawdopodobieństwo ewentualnej pomyłki spada prawie do zera.

Co wcale nie oznaczało, że nie można ich oszukać. Chodź, przywitasz się z personelem, pomyślał Ambler, chwytając łysielca pod pachy, wlokąc go do drzwi i rozwierając mu palcami powieki. Wcisnął przycisk lewym łokciem i ze szklanego ekranu wytrysnęły dwie strugi czerwonego światła. Parę długich chwil później usłyszał cichy wizg elektrycznego silnika i stalowe wrota stanęły otworem. Zwolnił uścisk i gdy nieprzytomny inspektor zwalił się na podłogę, przekroczył próg i wszedł na krótkie betonowe schody.

Był na rampie załadunkowej w zachodnim skrzydle gmachu i po raz pierwszy od bardzo długiego czasu oddychał świeżym, niefiltrowanym powietrzem. Dzień był zimny, mokry i ponury, niebo zaciągnięte chmurami. Ale on, Ambler, wydostał się przynajmniej z budynku. Wezbrało w nim głupie, lecz upojne uczucie, które szybko stłumił nowy, znacznie większy niepokój. Groziło mu kolejne niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo najpoważniejsze ze wszystkich dotychczasowych. Od Laurel Holland wiedział, że ogrodzenie jest pod napięciem. Przedostać się za nie można było tylko pod eskortą - albo jako członek eskorty.

Doszedł go odległy warkot motorówki, a zaraz potem cichy pomruk elektrycznego silnika gdzieś w pobliżu. W kierunku południowego skrzydła budynku zmierzało coś przypominającego duży wózek golfowy z noszami na kółkach. Jechał po pacjenta. Miał zawieźć go do przystani.

Ambler wziął głęboki oddech, obszedł budynek, podbiegł do wózka i grzmotnął pięścią w szybę od strony kierowcy. Ten spojrzał na niego nieufnie.

Jesteś spokojny, jesteś znudzony. To tylko zwykła robota.

-              Mam jechać z tym zawałowcem do szpitala - powiedział, wsiadając do szoferki. Czytaj: wkurza mnie to tak samo jak ciebie. - Nowi dostają gównianą robotę. - Łagodny głos, przepraszający ton. Skrzyżował ręce na piersi, żeby ukryć identyfikator ze zdjęciem łysielca. - Wszędzie tak jest, tu też.

-              Robisz u Barlowa? - mruknął kierowca.

Barlowa?

-              Sie wie.

-              Niezły z niego skurwiel, co?

-              Sie wie - powtórzył Ambler.

Załoga łodzi - sternik, sanitariusz i uzbrojony strażnik - aż jęknęła, dowiedziawszy się, że zwłoki ma eskortować ktoś z ośrodka. Nie ufali im? Nie wierzyli, że dobrze wykonają swoją pracę? O to chodziło? Poza tym, jak słusznie zauważył sanitariusz, pacjent już nie żył. Wieźli zwłoki, zwykłe zwłoki, jechali do kostnicy. Ale uspokoiło ich zblazowanie Amblera i całkowita obojętność kierowcy; no i guzdrać się w taką pogodę? Chwycili za końce aluminiowych noszy i drżąc z zimna w granatowych kurtkach, znieśli je do kajuty pod pokładem na rufie.

Dwunastometrowa Culver Ultra Jet była motorówką mniejszą niż ta do przewozu pracowników ośrodka. Była też dużo szybsza: wyposażona w dwa strumieniowe silniki o mocy pięciuset koni mechanicznych, pokonywała cieśninę w zaledwie dziesięć minut; wezwanie śmigłowca z bazy sił powietrznych w Langley czy z najbliższej bazy morskiej - czekanie, aż maszyna przyleci, wyląduje, po czym wraz z pacjentem doleci do mieszczącego się na brzegu szpitala - trwałoby znacznie dłużej. Ambler trzymał się sternika; łódź była najnowszym modelem wojskowym i chciał poznać przeznaczenie rozmieszczonych na desce rozdzielczej przyrządów. Patrzył, jak sternik ustawia przesłony dysz, rufowej i dziobowej, jak popycha do przodu dźwignię przepustnicy: pe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin