FIK, Marta - Cenzor jako współautor.pdf

(179 KB) Pobierz
236084280 UNPDF
M ARTA F IK
Cenzor jako współautor
Zacząć wypada od samoograniczającego, lecz niezbędnego ustalenia.
Niezależnie od tego, że Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Wi-
dowisk symbolizował w powszechnej świadomości peerelowskie znie-
wolenie myśli, słowa i twórczości, nie był on ani jedyną, ani samo-
dzielną instytucją obarczoną owym zadaniem. Na straży tego, co słusz-
ne, bezpieczne, „socjalistyczne”, ewentualnie „konstruktywnie krytycz-
ne”, stały zarówno rozliczne rady, komisje kwalifikacyjne i weryfika-
cyjne, jak i wielka ilość osób, zajmująca kierownicze stanowiska w
ministerstwach, wydawnictwach, redakcjach, zespołach filmowych,
teatralnych etc., etc. Żaden — mniej czy bardziej liberalny — prezes
Urzędu nie miał też decydującego wpływu na tzw. „przymrozki” i „od-
wilże” w kulturze, czyli obszary bezwzględnego tabu lub względnej
wolności. W tej mierze była wszak cenzura jedynie uzbrojoną w ołó-
wek ręką władzy czy partii — co zresztą wychodziło na jedno.
Moja uwaga koncentruje się jednak wyłącznie na działalności osób
zatrudnionych w budynku na ulicy Mysiej w Warszawie i innych pod-
ległych mu oddziałach. Mówiąc o cenzorze mam więc na myśli tylko
pracownika Głównego (bądź wojewódzkiego) Urzędu.
Co więcej — mimo owego zawężenia — nie marzę nawet o wyczer-
paniu tematu; jest to zadanie niewykonalne — tylko w ramach referatu.
Nie będę więc odwoływać się do przykładów najbardziej głośnych ani
też sporządzać wymiernego bilansu strat, jakie na skutek działalności
Głównego Urzędu poniosła polska powojenna kultura i nauka. Przypo-
mnienie najwybitniejszych choćby dzieł, nie dopuszczonych (okresowo
bądź na stałe) do publicznego życia, czy też przytoczenie w miarę kom-
pletnej listy „wyingerowywanych” i „eliminowanych” znaczących na-
zwisk zajęłoby zbyt wiele czasu, a i tak nie byłoby pewności, czy nie
ominięto czegoś ważniejszego. Kłopot z badaniem akt cenzury jest bo-
wiem dwojakiego rodzaju. Pierwszy wynika z ograniczonego materiału,
drugi — paradoksalnie — z jego bogactwa.
Akta cenzury, znajdujące się w Archiwum Akt Nowych w Warsza-
wie, nie obejmują szeregu dokumentów. I to zarówno takich, które mu-
siały się tu niegdyś znajdować, jak i takich, których nigdy tu nie było,
bo szereg rzeczy załatwiano przez u telefon (co nagminne, gdy idzie o
teatry, szczególnie warszawskie), często nawet w trakcie osobistej roz-
mowy. Bywało też, że film, artykuł czy książka (a także konkretne na-
zwiska), zwolnione przez cenzora, nigdy nie ukazały się oficjalnie (by
przywołać choćby znany przykład Obecności mitu Kołakowskiego),
zdarzało się i odwrotnie. Czasem interwencje następowały w ostatniej
chwili, stąd niekiedy spisy treści tomów zbiorowych bądź periodyków
nie całkiem odpowiadają ich zawartości.
Drugi kłopot wynika, jak mówiłam, z nadmiaru tego, co jest dostęp-
ne. Ocalałe archiwum Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji
i Widowisk obejmuje kilkanaście tysięcy teczek (3361 numerów inwen-
taryzacyjnych), kilkanaście „skoroszytów” (dotyczących organizacji
lokalnych) oraz tzw. „szuflady”, w których mieści się zapewne paręna-
ście tysięcy dokumentów, skoro sam wykaz instytucji, których dotyczą,
idzie w setki, bo są tam wydawnictwa akademickie, i to od Akademii
Spraw Wewnętrznych przez AWF do PAN, wydawnictwa uniwersytec-
kie, stowarzyszeń twórczych i innych, organizacji studenckich, związ-
kowych, firm prywatnych etc., etc.
Teczki zawierają głównie wykazy wielorakich ingerencji i zatrzy-
mań, odnoszących się do periodyków, nieperiodyków, druków ulot-
nych, filmów, czasem — raczej kapryśnie — także wystaw plastycz-
nych i sztuk widowiskowych, z wyraźnym uprzywilejowaniem zespo-
łów studenckich i kabaretów, za to z minimalną dokumentacją teatrów
zawodowych. Sprawozdania z wielorakich „wyingerowań” czy „wy-
eliminowań”, jak określa się cenzorskie decyzje, mają niejednaką po-
stać. Czasem są to suche relacje, bardzo rzadko wsparte odpowiednimi
cytatami nalepianymi na specjalnych arkuszach. Często (w latach 50.
I 70. jest to prawie regułą) nie dopuszczonym do druku tekstom towa-
rzyszą obszerne komentarze i podsumowania, a także — w przypadku
książek — swoiste recenzje, czasem niezwykle prymitywne, kiedy in-
dziej zdradzające erudycję i dobry gust (szczególnie tuż po roku 1956,
kiedy to kadry cenzorskie zasilili nieźle wyedukowani i nie pozbawieni
talentu poloniści). Stąd ocenom „ideologicznym” towarzyszą wówczas
artystyczne. Mówi się na przykład, że artykuł jest właściwie cenzural-
ny, ale źle napisany, że sztuka nie budzi sprzeciwów cenzorskich, ale
zdradza tandetny warsztat; pisze się wtedy, że —co prawda teksty są
cenzuralne — ale w gruncie rzeczy wystawiają złe świadectwo polityce
wydawniczej. Niekiedy owym ocenom towarzyszą wielorakie emocjo-
nalne wykrzykniki i westchnienia czy też obrazowe frazy typu:
Bardzo słaba sztuka, tak słaba, że aż beznadziejność ogarnia czytającego
(1949, o — wystawionej zresztą — Załodze Skowrońskiego i Słotwińskie-
go)
lub:
Zaiste brzydka to rzecz, gdy ocenia ktoś nasz dorobek literacki nihili-
stycznie. Ale po stokroć podlejszą będzie rzeczą, gdy miast dać świadectwo
prawdzie o pozycjach w swej istocie kruchych, lichych i marnych, szacu-
jemy je jako dobre. (1956 wstęp do złej oceny Bliskiego kraju Piętaka)
Często opinie cenzorskie, podlegają wewnętrznemu ocenzurowaniu,
i to w tonacji ironicznej. Na marginesie jednej z opinii w listopadzie
1954 roku, znajduje się obszerny komentarz dezawuujący zarówno
skłonność recenzentów do pobieżności, jak i zbytniej pedanterii okre-
ślanej mianem „nadmiernego wścibstwa”. W latach następnych ten typ
komentarzy jest coraz rzadszy, ale za to toczą się swoiste dyskusje mię-
dzy lektorami czy recenzentami z różnych szczebli hierarchii cenzor-
skiej. Sąd pierwszego lektora konfrontowany jest z odmienną opinią
bezpośredniego zwierzchnika, a nawet wiceprezesa czy — po odpo-
wiedniej wydawniczej interwencji — przedstawiciela Wydziału Kultu-
ry KC PZPR. Wywiązuje się między nimi osobliwa rozmowa, w której
efekcie decyzje pierwotne ulegają na ogół złagodzeniu, wówczas skru-
pulatność instancji najniższej uważa się za przesadną. W latach 80.
zjawisko to zanika; dokumenty mają wyłącznie rzeczowy charakter.
Oprócz relacji bieżących (w różnych dla różnych lat rytmach —
mniej lub bardziej szczegółowych) teczki kryją jeszcze sprawozdania z
„przeoczeń” i „nadingerencji”, bez praktycznego już w danej chwili
znaczenia dla cenzurowanych. Rejestrowane są jednak ku nauce cenzu-
rujących.
Ponadto teczki kryją m. in. „Skargi i wnioski”, „Sygnały” (dotyczące
tego, co trzeba było zdjąć w ostatniej chwili), a także drobne pisma i za-
rządzenia, sprawozdania z konferencji i szkoleń, współpracy ze zwierz-
chnikami, podległymi instytutami, informacje o ruchu kadr, wynagro-
dzeniach, ewidencje pieczęci i pieczątek aż po zamykające smutnie tę
listę: zestaw „Protokółu przekazania majątku” oraz „Wykaz likwida-
cyjny” z roku 1990.
Tak więc — w miarę dokładne — prześledzenie akt samej cenzury
wydaje się zajęciem niemal niewykonalnym, a trzeba dodać, że infor-
macje o pracy cenzury zawierają nie tylko dokumenty dotyczące jej
bezpośrednio, ale i archiwów Wydziału Kultury/Nauki czy Prasy KC
PZPR, a także resortów podległych MON, MSW czy MSZ.
O roli, jaką pełniła cenzura w latach 1944-89, można mówić w wielu
aspektach, różnie też określając funkcję cenzora; był on wszak nadzor-
cą i weryfikatorem, czasem swoistym doradcą, czasem niemal prokura-
torem. Wybrałam nazwę „współautor”, bowiem zda się ona dość precy-
zyjnie oddawać jedną z istotniejszych cech peerelowskiej cenzury: jej
tajność. Cenzor stawał się współautorem dzieła, działającym niezwykle
dyskretnie; do roku 1981 nie zaznaczano wszak żadnych ingerencji
cenzorskich, a i później robiono to wybiórczo, stosując w dodatku prze-
różne fortele.
Owa „dyskretność” wynikała nie tylko z troski o to, aby możliwie
doskonale ukryć prawdę (i tak nie do ukrycia) o tym, jak mały jest za-
kres wolności słowa i swobód twórczych. Intencją niebagatelną było
także — jak pisał Stefan Kisielewski — „zasugerowanie czytającym, że
autorzy tak myślą, jak piszą”.
Cenzor „współtwórca” nie domagał się więc uznania dla swej (nie-
wątpliwej) pracowitości czy pomysłowości, odwrotnie, anonimowo
utożsamiał się z autorem książki, filmu, przedstawienia, artykułu, na-
ukowej rozprawy. Działać mógł za to w tym zakresie na wielorakie
sposoby.
Sposobem najbardziej efektywnym i najczęściej przywoływanym by-
ły wszelkiego rodzaju „wyeliminowania”. Zarówno wykreślanie ob-
szernych fragmentów powieści, poszczególnych wierszy, nowel czy
esejów — tak w tomach zbiorowych, jak autorskich, fragmentów
przedstawień (bądź wcześniej — sztuk), całych sekwencji filmowych
etc. Jak i — o wiele boleśniej, poprzez małe skreślenia — fragmentów
dialogów, poszczególnych słów (m. in. w roku 1958 dopełniaczy w
utworach: Herberta ( Drugi pokój ) o widzianym z okna urzędzie bezpie-
czeństwa, Różewicza ( Kartoteka ) o wypychaniu działacza.
Niekiedy z owych „wyingerowanych” fragmentów można by ułożyć
całość istotnie niezwykle ostrą i istotnie „antysocjalistyczną” (tak było
choćby z Miazgą Andrzejewskiego), kiedy indziej ich lektura wprawia
w zdumienie, tak zdadzą się niewinne — przynamniej w oderwaniu od
konkretnej sytuacji politycznej. Czasem pozbawione kontekstu utwory
wydają się całkowicie obojętne, często czujność cenzury wzbudza
wręcz rozczulenie, tym bardziej, że niekiedy wydaje się świadczyć o jej
marnej (wbrew powszechnemu mniemaniu) materialnej kondycji. Jakże
bowiem inaczej tłumaczyć wyjaśnienie cenzora zwracającego w roku
1970 uwagę na niestosowny fragment (zatrzymanego zresztą w konse-
kwencji) francuskiego filmu Hao-binh o Wietnamie: „pułkownik daje
chłopcu wietnamskiemu kilkudolarowy banknot za oczyszczenie butów,
co świadczy o hojności Amerykanów”.
Czasem „wyingerowań” dokonuje się stopniowo: tak było np. w
przypadku wydania Ślubu w roku 1957, kiedy to wykreślono najpierw
dwa zdania ze Wstępu Józefa Wittlina, później cały Wstęp , a wreszcie
i Przedmowę Gombrowicza. Podobnie w tomie Gwiazdozbiór muzyczny
Stefana Kisielewskiego (tenże rok) w szkicu o Prokofiewie — gdzie
biedzono się najpierw nad poszczególnymi zdaniami, by w końcu zdjąć
całość — a są to nader częste przykłady.
Zakres ingerencji (i tych o charakterze poważnym, i tych wręcz
anegdotycznych) był olbrzymi. Nie było prawie pisarza, eseisty, kryty-
ka, reżysera filmowego bądź teatralnego, któremu czegoś z jego dzieł
by nie „wyeliminowano”; dotyczy to także literatów i twórców odda-
nych bezgranicznie partii. „Ingerowano” — jak wiadomo — nie tylko
w utwory polskich autorów współczesnych, ale także w dzieła klasy-
ków; nawet w jubileuszowych edycjach Mickiewicza, Słowackiego czy
Żeromskiego nie mogło się bez tego obyć. „Poprawiano” nagminnie
Kraszewskiego i Jeża. Praktyka ta — szczególnie popularna w okresie
socrealizmu, nie umarła bynajmniej wraz z nim. Padły jej ofiarą prawie
wszystkie wydane w latach 1944-1989 pamiętniki i wspomnienia wraz
z trzecim „szczególnie — jak notował cenzor — nieprzyjemnym” to-
mem wspomnień Ludwika Krzywickiego, pozbawionym prawie 50
końcowych stron („od 307 do 355 usunąć”).
Nie oszczędzono też autorów obcych, nawet ideowo bliskich cóż do-
piero budzących pod tym względem wątpliwości.
Tu intencje „współautora” nie zawsze związane były z treścią książ-
ki; często decydowało nazwisko lub narodowość pisarza Świadczą o
tym choćby trzy duże ingerencje w monografię Heinricha Bölla pióra
Guntera Wirtha (1971), dokonane przez pierwszego cenzora, a zakwe-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin