Obietnica łotra - Waide Peggy.pdf

(868 KB) Pobierz
255565139 UNPDF
PEGGY WAIDE
OBIETNICA ŁOTRA
Kayowi, Robinowi, Janet, Sue, Teresie, Lesleemu i Alice,
którzy pomogli mi zachować resztki rozsądku i nie zboczyć z wytyczonej drogi
1
Londyn 1816
Ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza w jego fachu.
MacDonald Archer starał się utrzymać równowagę. Jedną nogą stał na burcie łodzi,
dla drugiej szukał oparcia na podmokłym brzegu dolnej Tamizy. Z dłonią zaciśniętą na kolbie
pistoletu czujnie wytężał wzrok i słuch. Tuż obok szeleściły szuwary. Stukały o siebie
drewniane skrzynie. Ciemnoszara woda chlupała o burtę łodzi, gdy wypróbowana załoga
Maca przeładowywała towar: francuski szampan, koniak i koronki, do furgonu.
Natura okazała przemytnikowi przychylność, zsyłając pochmurną bezksiężycową noc,
gęstą zimną mżawkę przenikającą wszystko lepką wilgocią i oponę mgły tak gęstą, że Mac
ledwie dostrzegał czubki własnych butów. Jeszcze kilka minut i załoga „Pływającej Gwiazdy"
zniknie we mgle bogatsza o kilkaset funtów.
Na wąskiej ścieżce prowadzącej nad rzekę od gościńca zamajaczył rozmyty krąg
światła i pojawił się Knox, pierwszy oficer Maca. Człowiek ten miał pokrzywione kolana -
następstwo rozpaczliwego skoku z piętra, kiedy skutkiem swych złodziejskich skłonności
musiał błyskawicznie i nieodwracalnie porzucić edukację w Oksfordzie. Mac zaopiekował się
uciekinierem, którego znalazł ledwie żywego, ukrywającego się przed policją w pustym
magazynie. Knox ślubował swemu wybawcy dozgonną wdzięczność i w ciągu minionych
sześciu lat dotrzymywał obietnicy z największym oddaniem.
- Załatwione, kapitanie, policzyliśmy się. Ale wygląda na to, że jest jeden diabelny
kłopot. - Knox ruchem głowy wskazał nadbiegającego mężczyznę. - Ośmielę się twierdzić, że
Digger ma maniery małpy i ptasi mózg.
Mac nie zamierzał przeczyć swemu pierwszemu oficerowi. Choć w londyńskim porcie
nie brakowało opryszków, większość z nich szanowała niepisany kodeks przyjęty przez
złodziei i przemytników. Digger zaś miał wszystko za nic. Dla zarobku gotów był sprzedać
własną matkę. Choć nikt nie miał na to dowodów, wielu marynarzy zapewniało, że strzelił w
plecy swojemu ostatniemu wspólnikowi. W dodatku używał pięści wobec kobiet i
niedorostków. A Mac brzydził się nielojalnością, a jeszcze bardziej brutalnością.
Ludzie pokroju Diggera skłaniali go do przemyśleń nad własną przyszłością. Pewnie
że trudno byłoby porzucić tryb życia, do którego nawykł i który przynosił mu niezłe zyski. Od
najmłodszych lat uczył się, że pieniądz i informacja dają człowiekowi pozycję, więc torował
sobie drogę na świecie, dostarczając bogatym i utytułowanym tego, czego pragnęli i za co
szczodrze płacili. Znał ich skłonności i pragnienia i starał się je zaspokajać. Taki miał sposób
na życie.
Z początku pieniądze i smak przygody, a nawet niebezpieczeństwa kusiły go i
urzekały. Jakąś część jego natury radowało też omijanie prawa. Ale teraz, gdy stojąc nad
wodą zadumał się nad mrocznym wątkiem wiążącym jego przeszłość z przyszłością,
przyznawał, że dreszczyk emocji uleciał, a zastąpił go dręczący niepokój. Obejrzał się na
Knoksa.
- Ja się zajmę Diggerem - rzekł. - Szykuj się do odbicia. - Podszedł do odrażającego
typa.
- Miało być piętnaście skrzyń - sarknął Digger.
- Zważywszy na bliskość miasta i nasilenie patroli, zmieniłem zdanie. Zapłatę wziąłem
za dwanaście, akurat tyle, ile władowałeś do furgonu.
Ponury brodacz chwycił Maca za ramię i wyszczerzył żółte zęby. Mac łypnął na niego
okiem tak, że nawet półgłówek pojąłby groźbę czającą się w tym spojrzeniu. Digger szybko
opuścił rękę.
- Nie tak się umawialiśmy - burknął.
- Trudno. Nie drażnij mnie, Digger. Dopóki płacisz mi dobrą cenę, dopóty będę z tobą
handlował, ale nie igraj z losem. Dla mnie zastrzelić cię to łatwiej niż splunąć.
- A jak ja się wytłumaczę klientom?
Mac nagle poczuł ciarki na grzbiecie. Może wywołało je nerwowe parskanie koni,
może ścichnięcie świerszczy, dość że owo nagłe przeczucie niebezpieczeństwa pozwoliło mu
ocalić szyję już niezliczoną ilość razy. Wspiął się na burtę. Jego ludzie skupili się z tyłu.
- Powiedz im, co chcesz, ale na twoim miejscu zwinąłbym się stąd z towarem. Coś mi
się widzi, że będziemy mieć gości.
- Jeszcze nie skończyliśmy! Tętent podków zapowiadał szybkie zbliżanie się jeźdźców
- zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem, oddziału królewskiej straży celnej. Któż inny
jechałby po nocy na to odludzie? Mac wzruszył ramionami.
- No, proszę. O wilku mowa...
Niepewny, czy spierać się dalej, czy ratować swą nędzną głowę, Digger zaklął i dał
nura w ciemności, w stronę furgonu z kontrabandą.
Na komendę Maca załoga łodzi z całej siły przyłożyła się do wioseł. Nikomu nie
uśmiechało się spędzenie paru lat za kratkami.
2
Od progu uderzył ją w nozdrza zapach potu i spalonego tłuszczu, zmieszany z
mnóstwem innych, równie przykrych woni. Na podłodze baru zaniesionej błotem walały się
kawałki czegoś, co wyglądało na ogryzione kości kurczaka. W powietrzu kłębiły się i
wirowały pasma dymu.
Panna Joanna Fenton weszła do gospody Pod Ciemną Gwiazdą, której sama nazwa
powinna stanowić przestrogę. Nie do pojęcia, że mężczyźni lubią się zbierać w takich
lokalach, pomyślała z odrazą. Sam ten odór powinien ich zniechęcić.
Chang Li, lokaj, który dobrowolnie podjął się podwójnej roli goryla i przyzwoitki
panny Fenton, trzymał się jak najbliżej swojej pani i wodził oczyma od ściany do ściany.
Choć z całych sił starał się nie dać nic po sobie poznać, dezaprobata granicząca z paniką aż
tryskała z jego ogorzałej, zniszczonej twarzy. W tej chwili był pewien, że jego pani ma nie po
kolei w głowie.
Może się nie mylił.
Pogoda tego dnia absolutnie nie zachęcała do wychodzenia z domu. Przemoknięte
rondo kapelusza spadało Joannie na oko, parasolka była prawie nie do użytku, a narzutka
ociekała wodą. Panna Fenton zaś stała pośrodku tawerny pełnej mężczyzn.
W pamięci odżyło Joannie wspomnienie sezonu jej wejścia w świat. Myślała wtedy,
że jest zakochana, i wierzyła, że tamten mężczyzna odwzajemnia jej uczucia. Gdy wyszła z
nim do ogrodu w księżycowy wieczór, przekonała się, w jakim była błędzie. Wybuchł
skandal i nadzieje na małżeństwo natychmiast zniknęły. Już nigdy nie chciałaby stać się boha-
terką plotek, a wiedziała, jak bardzo ryzykuje, przychodząc tutaj.
Przez moment chciała się wycofać i wrócić do domu. Wydawało się, że to
najwłaściwsze, co może zrobić. Niestety nie miała innego wyboru. Musiała ciągnąć sprawę
dalej. Rozpaczliwa beznadziejność położenia kazała jej zostać. Rodzinę Fentonów spotkało
nieszczęście. I podobnie jak wszystkie kłopoty rodzinne, dawne i teraźniejsze, także ten spadł
na barki zawsze odpowiedzialnej Joanny. Ale tym razem nie poradzi sobie bez pomocy.
Wymachiwała płócienną chusteczką, bezskutecznie próbując przywiać trochę
świeżego powietrza.
- Jak sądzisz, co teraz powinniśmy zrobić? - spytała.
- Odejść i wrócić później? Może jutro albo pojutrze? Albo w ogóle nie wracać? - W
każdym kolejnym pytaniu Changa pobrzmiewała głośniejsza nuta nadziei.
Ale gdyby Joanna wróciła z niczym, jej matka pomodliłaby się o boskie
wstawiennictwo, oświadczyła, że wszystko w porządku, a potem załatwiła problem tak jak
zawsze, czyli udała, że go nie ma. Matka zawsze wierzyła, że najlepiej pójść spać i zostawić
sprawy własnemu biegowi, a wszystko się samo naprawi, na co oczywiście tym razem nie
można było liczyć. Joanna znalazłaby się z powrotem w punkcie wyjścia.
Po prostu nie ma wyboru. Nie może tracić czasu, jeśli chce uratować od skandalu
rodzinę i ocalić brata.
- Zapytamy przy barze - postanowiła. Starając się nie dotknąć brudnych mebli, ruszyła
pomiędzy stołami na kozłach, ławami i stołkami. Trochę szarego mydła zdziałałoby tu cuda,
pomyślała. No i choć jedna pochodnia.
Ktoś głośno sapnął. Jakiś dżentelmen - Joanna zdawała sobie sprawę, że
zdecydowanie nadużywa znaczenia tego słowa wobec prostego żeglarza - zauważył jej
obecność i rozdziawił gębę ze zdumienia. Boże drogi, ależ on się gapi, jakby paproć wyrosła
jej na głowie! Mężczyzna obrzucił wzrokiem Changa, jego atłasowe spodnie i warkocz.
Zamrugał, potem znów obrócił się ku Joannie i nie przestawał się w nią wpatrywać. Trącił
łokciem sąsiada. I tak jeden drugiego szturchał, póki wszyscy w barze nie zauważyli
obecności Joanny. Kręcili głowami i wytrzeszczali oczy. Zdawało się, że odprawiają jakiś
tajemny rytuał.
Instynktownie cofnęła się i wpadła na twardą drewnianą ladę.
Chang, widząc reakcję tłumu, przysunął się do podopiecznej, gotów do obrony.
- Czy już idziemy?
Joanna zamyśliła się. Ojciec nauczył ją podstawowych chwytów obronnych. Chang
miał pistolet, a poza tym codziennie ćwiczył własne, bardziej wyrafinowane sposoby walki. Z
pewnością będzie jej bronił. Ale biorąc pod uwagę, że ona nie znosi przemocy, Chang ma
czterdzieści cztery lata, a układ sił jest dwudziestu do jednego, postanowiła zacząć od
dyplomacji. Przywołała na twarz uśmiech, który w jej zamiarze miał być zarazem przychylny
i władczy, po czym przemówiła.
- Zechciejcie panowie wybaczyć moje wtargnięcie, ale powiedziano mi, że tu znajdę
tego, kogo szukam.
Tłum szybko otrząsnął się z osłupienia. Zewsząd dało się słyszeć żarty i grubiańskie
docinki - domyślała się, że głównie pod jej adresem. Doszły do tego chichoty i wymowne
spojrzenia. Pewien prostak czknął w odpowiedzi.
- Patrzajcie, ludzie! Ani chybi dama. - Krzepki drab z brudnymi czarnymi włosami
wystającymi spod wełnianej czapki zrobił krok w jej stronę.
- Ep! Wyglądasz całkiem jak dama. Jeszcześmy nie mieli tu tak szykownej osóbki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin