_Dostojewski_ Fiodor-_Wspomnienia_z_domu_umarlych.rtf

(830 KB) Pobierz

 

 

Fiodor Dostojewski

 

 

Wspomnienia z domu umarłych

(Przełożył: Czesław Jastrzębiec-Kozłowski)


Wstęp

 

W odległych okolicach Syberii, pośród stepów, gór albo nieprzebytych lasów, z rzadka trafiają się małe miasta, liczące jeden, najwyżej dwa tysiące mieszkańców, drew­niane, niepozorne, o dwóch cerkwiach — jednej w mieś­cie, drugiej na cmentarzu — miasta podobniejsze do po­rządnej wsi podmoskiewskiej niźli do miast. Zazwyczaj bywają obficie zaopatrzone w sprawników, ławników oraz we wszelki inny podrzędny personel urzędniczy. W ogóle, choć to kraj zimny, służyć na Syberii jest bardzo ciepło. Ludziska są prości, nieliberalni; porządki stare, mocne, wiekami uświęcone. Urzędnicy — słusznie grający rolę szlachty syberyjskiej — to bądź tubylcy, rdzenni Sybira­cy, bądź przyjezdni z Rosji, przeważnie ze stolic, skuszeni wypłacaną z góry pensją, podwójnymi dietami i ponętny­mi perspektywami na przyszłość. Ci spośród nich, którzy umieją rozwiązywać zagadkę życia, niemal zawsze pozo­stają na Syberii i z rozkoszą się tu zadomowiają. Później zbierają bogaty i słodki plon. Inni natomiast, ludzie lek­komyślni i nie umiejący rozwiązywać zagadki życia, nie­bawem mają dosyć Syberii i markotnie pytają siebie, po co tu zawędrowali. Niecierpliwie odbywają swój ustawo­wy termin służby państwowej, trzy lata, a po jego upły­wie niezwłocznie zaczynają się starać o przeniesienie i wracają do siebie, pomstując na Syberię i dworując z niej. Nie mają racji: nie tylko pod względem służbowym, lecz i pod wielu innymi można na Syberii świetnie żyć. Klimat wspaniały, mnóstwo niepospolicie bogatych i gościnnych kupców, mnóstwo niezmiernie zamożnych tubylców. Panienki kwitną jak róże i są w najwyższym stopniu cnotliwe. Zwierzyna lata po ulicach i sama się nawija myśliwemu. Szampana piją tu niezwykle dużo. Ka­wior wspaniały. Urodzaj w niektórych okolicach bywa piętnastokrotny... Słowem, ziemia błogosławiona. Trzeba tylko umieć z niej korzystać. Na Syberii umieją z niej ko­rzystać.

W jednej z takich wesołych i zadowolonych z siebie mieścin o najmilszej w świecie ludności, która zostawiła w mym sercu niezatarte wspomnienie, poznałem Alek­sandra Pietrowicza Gorianczykowa, osiedleńca, co się uro­dził w Rosji jako szlachcic i ziemianin, potem za zabój­stwo żony stał się zesłańcem-katorżnikiem drugiej kate­gorii, po upływie zaś wyznaczonego mu przez prawo dziesięcioletniego okresu katorgi, skromnie i nieostentacyjnie dokonywał żywota w miasteczku K., w charakterze osiedleńca. Właściwie był przypisany do jednej z gmin podmiejskich, mieszkał wszakże w mieście, mógł tu bo­wiem jako tako się przeżywić zarobkując nauczaniem dzieci. W miastach syberyjskich nauczycielami częstokroć bywają osiedleni zesłańcy; nikt nimi nie pogardza. Prze­ważnie uczą francuskiego, który jest przecież nieodzowny na arenie życia, a o którym, gdyby nie oni, nie miano by pojęcia w odległych okolicach Syberii. Po raz pierwszy spotkałem Aleksandra Pietrowicza w domu pewnego sta­rego, zasłużonego i gościnnego urzędnika, Iwana Iwanycza Gwozdikowa, ojca pięciu córek w różnym wieku, roku­jących najpiękniejsze nadzieje. Aleksander Pietrowicz udzielał im lekcji cztery razy w tygodniu, po trzydzieści kopiejek srebrem od lekcji. Jego wygląd zainteresował mnie. Był to ogromnie blady i chudy człowiek, niestary jeszcze, może trzydziestopięcioletni, drobny i wątły. Nosił się zawsze nader schludnie, po europejsku. Jeśli go kto zagadnął, patrzył nadzwyczaj pilnie i uważnie, z skrupu­latną grzecznością wysłuchiwał każdego słowa, jak gdyby mu zadawano jakąś zagadkę albo chciano wyciągnąć zeń jakąś tajemnicę, i w końcu odpowiadał jasno i zwięźle, ale tak ważąc każde słowo swej odpowiedzi, że rozmówcy nagle robiło się jakoś głupio i wreszcie sam był rad z ukończenia rozmowy. Natychmiast wypytałem o niego Iwana Iwanycza i dowiedziałem się, że Gorianczykow pędzi życie nienagannie moralne, w przeciwnym bowiem razie Iwan Iwanycz nie byłby go zgodził do swych córek, lecz straszny zeń odludek, stroni od wszystkich, jest nie­słychanie uczony, wiele czyta, ale mówi bardzo mało, i w ogóle dosyć trudno się z nim dogadać. Niektórzy twierdzili, że to zdecydowany wariat, choć zresztą byli zdania, że to właściwie nie taka znów wielka wada; że niejeden szanowny obywatel miasta gotów przyhołubić Aleksandra Pietrowicza, że mógłby nawet być użyteczny, pisać podania itd. Przypuszczali, że prawdopodobnie ma w Rosji przyzwoitych krewnych, może nawet należących do dobrego towarzystwa, wiedzieli jednak, że od chwili zesłania stanowczo zerwał z nimi wszelkie stosunki — słowem, sam sobie szkodzi. Przy tym zaś wszyscy u nas znali jego dzieje, wiedzieli, że zabił żonę od razu w pierw­szym roku pożycia, zabił ją z zazdrości i sam oddał się w ręce sądu (co wielce złagodziło wymiar kary). Na ta­kie zbrodnie ludzie zawsze patrzą jak na nieszczęście i współczują. Mimo to jednak nasz oryginał uporczywie się boczył i przychodził tylko wtedy, gdy musiał dawać lekcje.

Zrazu nie zwróciłem nań szczególnej uwagi, lecz, sam nie wiem czemu, stopniowo zaczął mnie interesować. Miał w sobie coś zagadkowego. Rozmówić się z nim było zu­pełnym niepodobieństwem. Oczywiście, na moje pytanie zawsze odpowiadał, i to nawet z taką miną, jakby to po­czytywał za święty obowiązek; jednakże po tych jego od­powiedziach krępowałem się dłużej go wypytywać; przy tym na jego twarzy po takich rozmowach zawsze widniał wyraz cierpienia i zmęczenia. Pamiętam, że pewnego razu, w śliczny wieczór letni, szedłem z nim do Iwana Iwany­cza. Wtem strzeliło mi do głowy zaprosić go na chwilkę do siebie na papierosika. Nie potrafię opisać, jakie prze­rażenie odmalowało się na jego twarzy; całkiem się stro­pił, jął mamrotać jakieś słowa bez związku i raptem, łyp­nąwszy na mnie złym okiem, puścił się pędem w przeciw­ną stronę. Ażem się zdziwił. Od tego czasu, ilekroć mnie spotykał, spozierał na mnie jakby z przestrachem. Nie dałem jednak za wygraną; coś mnie do niego ciągnęło, i w miesiąc później, ni stąd, ni zowąd, sam wstąpiłem do Gorianczykowa. Naturalnie było to z mej strony głupio i niedelikatnie. Mieszkał na skraju miasta, u starej miesz­czanki, która miała chorą na suchoty córkę, a ta znów — nieślubną córeczkę, dziesięcioletnią ładną i wesolutką dziewczynkę. W chwili gdym wszedł, Aleksander Pietrowicz siedział z nią i uczył ją czytać. Na mój widok zmie­szał się tak, jak gdybym go przyłapał na czymś zdrożnym. Kompletnie stracił rezon, zerwał się z krzesła i patrzył na mnie jak na upiora. Usiedliśmy wreszcie; badawczo śledził każde moje spojrzenie, jakby w każdym z nich po­dejrzewał ukryty a tajemniczy sens. Domyśliłem się, że jest obłędnie nieufny. Przyglądał mi się z nienawiścią, omal nie pytając: “Czy rychło się stąd wyniesiesz?" Za­gadałem z nim o naszej mieścinie, o nowinach dnia; po­mijał to milczeniem i jadowitym uśmiechem; okazało się, że nie tylko nie zna najzwyklejszych, wszystkim wiado­mych nowin miejskich, ale w ogóle nie chce ich znać. Następnie zagadałem o naszej prowincji i jej potrzebach; słuchał milcząc i tak dziwnie patrzył mi w oczy, że mi się w końcu zrobiło wstyd naszej rozmowy. Co prawda, omal go nie wyprowadziłem z równowagi nowymi książ­kami i czasopismami; miałem je przy sobie świeżo z pocz­ty i zaproponowałem, że mu je pożyczę jeszcze nie roz­cięte. Zerknął na nie łapczywie, natychmiast jednak zmienił zamiar i odrzucił propozycję wymawiając się brakiem czasu. W końcu pożegnałem go i wyszedłszy od niego uczułem, że mi spadł z serca nieznośny ciężar. Było mi wstyd, uznałem za rzecz arcygłupią czepiać się czło­wieka, którego głównym celem było właśnie jak najdalej ukryć się przed światem. Trudno; stało się. Pamiętam, żem u niego nie widział prawie żadnych książek, nie­słusznie więc mówiono o nim, że wiele czyta. Jednak, przejeżdżając parokrotnie późną nocą mimo jego okien, spostrzegłem w nich światło. Cóż tedy robił przesiadując do świtu? Może pisał? A jeśli tak, to co mianowicie?

Okoliczności wyrwały mię z naszego miasteczka na ja­kie trzy miesiące. Kiedym już w zimie wrócił do domu, dowiedziałem się, że Aleksander Pietrowicz umarł na je­sieni, umarł w osamotnieniu i nawet ani razu nie wezwał do siebie lekarza. W miasteczku już prawie zapomniano o nim. Mieszkanie jego stało pustką. Niezwłocznie na­wiązałem znajomość z gospodynią nieboszczyka, gdyż miałem zamiar dowiedzieć się od niej, czym się głównie zaj­mował jej lokator i czy nie pisał czego? Za dwudziestkę przyniosła mi pełen koszyk papierów, które zostały po nieboszczyku. Przyznała mi się, że dwa zeszyty już zużyła. Była to staruszka posępna i małomówna, z którą trudno było dojść do ładu. O swym lokatorze nie mogła mi po­wiedzieć nic ciekawszego. Z jej słów wynikało, że prawie nigdy nic nie robił, miesiącami nie otwierał książki i nie brał pióra do ręki, za to po całych nocach przemierzał pokój wzdłuż i wszerz i wciąż o czymś myślał, a nie­kiedy rozmawiał sam ze sobą; że bardzo polubił i bardzo pieścił jej wnuczkę, Katię, zwłaszcza odkąd się dowiedział, że na imię jej Katia, wreszcie, że w dniu św. Katarzyny rokrocznie chodził na żałobne nabożeństwo po kimś. Gości nie cierpiał; z domu wychodził tylko na lekcje; nawet na nią, starą, patrzył krzywym okiem, gdy raz na tydzień przychodziła, by choć trochę sprzątnąć w jego pokoju, i bodaj że się do niej nie odezwał ani słówkiem przez całe trzy lata. Zapytałem Kati, czy pamięta swego nauczyciela. Patrzyła na mnie w milczeniu, odwróciła się do ściany i zapłakała. Czyli że i ten człowiek potrafił wzbudzić w kimś żywsze uczucie.

Zabrałem i cały dzień segregowałem jego papiery. W trzech czwartych były to błahe, nic nie znaczące szpargałki lub uczniowskie ćwiczenia kaligraficzne. Ale był tu pewien zeszycik, wcale pękaty, drobno zapisany i nie dokończony; może sam autor zarzucił go i zapomniał o nim. Był to opis, co prawda bezładny, dziesięcioletniej katorgi, którą wycierpiał Aleksander Pietrowicz. Miejsca­mi opis ten przerywała jakaś inna opowieść, jakieś dzi­wne, okropne wspomnienia, kreślone nierównym, spazma­tycznym pismem, jak gdyby pod przymusem. Kilka razy przeczytałem te urywki i prawie się przekonałem, że były pisane w napadzie szaleństwa. Lecz katorżne no­tatki — Wspomnienia z domu umarłych, jak je sam na­zywa gdzieś w swym rękopisie — wydały mi się dość zajmujące. Zupełnie nowy świat, dotychczas nie znany, niezwykłość pewnych faktów, niektóre osobliwe uwagi o straceńcach — porwały mnie tak, żem to i owo prze­czytał z ciekawością. Naturalnie, mogę się mylić. Na próbę wybieram z początku dwa, trzy rozdziały; niech publiczność osądzi...


I. Dom umarłych

 

Nasze więzienie stało na skraju twierdzy, tuż przy wale fortecznym. Czasem wyglądałem przez szpary parkanu na świat boży: a nuż coś zobaczę? — ale widziałem tylko skrawek nieba i wysoki wał ziemny porosły burzanem, a po tym wale dniem i nocą tam i z powrotem chodzą wartownicy; więc zaraz przychodziło mi na myśl, że upłyną całe lata, a ja zupełnie tak samo będę wyglądał przez szpary parkanu i zobaczę ten sam wał, takich sa­mych wartowników i ten sam mały skrawek nieba, nie tego nieba nad więzieniem, lecz innego, dalekiego, wolne­go nieba. Wyobraźcie sobie duży dziedziniec, jakie dwieś­cie kroków długi a półtorasta szeroki, w kształcie nieregularnego sześciokąta, opasany wysoką palisadą, czyli parkanem z wysokich słupów (pali), na sztorc głęboko wkopanych w ziemię, szczelnie przystających do siebie bokami, wzmocnionych poprzeczkami i u góry zaostrzo­nych — oto zewnętrzne ogrodzenie więzienia. W jednym z boków ogrodzenia są mocne wrota, zawsze zamknięte, zawsze — dniem i nocą — strzeżone przez wartowników; otwierano je, by wypuścić idących do roboty więźniów. Za tymi wrotami był jasny, wolny świat, ludzie żyli tam jak wszyscy. Natomiast po tej stronie ogrodzenia myślało się o tamtym świecie jak o nieziszczonej bajce. Tu był własny, osobliwy świat, niepodobny do niczego innego; tu były własne, osobliwe prawa, osobliwa odzież, osobliwe zwyczaje i obyczaje, i martwy za życia dom, i życie jak nigdzie indziej, i szczególniejsi ludzie. Ten właśnie osobli­wy zakątek zamierzam opisywać.

Gdy wchodziło się za ogrodzenie, widać było wewnątrz kilka gmachów. Po obu stronach szerokiego dziedzińca wewnętrznego ciągną się dwa długie, parterowe budynki. To koszary. Mieszkają tu więźniowie rozlokowani wedle kategorii. Następnie, w głębi ogrodzenia, jeszcze jeden taki budynek: to kuchnia podzielona na dwie części. Da­lej — znowu budynek, gdzie pod jednym dachem mieszczą się piwnice, spichrze, szopy. Środek dziedzińca jest pusty i stanowi równy, dosyć długi plac. Tu więźniowie zbiera­ją się na kontrolę i apel z rana, w południe i wieczorem, a czasem jeszcze po kilka razy na dzień — zależnie od tego, czy strażnicy są mniej lub więcej nieufni i czy umieją rachować. Dookoła, między budynkami, pozostaje dosyć spora przestrzeń. Tutaj, za budynkami, niektórzy więźniowie o bardziej odludnym usposobieniu i ponurym charakterze lubią chodzić w czasie wolnym od pracy, za­kryci przed oczami innych, i snują swoje rozmyślania. Gdym ich spotykał podczas tych przechadzek, lubiłem się wpatrywać w ich posępne, piętnowane twarze i odgady­wać, o czym myślą. Pewien zesłaniec w chwilach wolnych najchętniej oddawał się rachowaniu pali. Było ich z pół­tora tysiąca, on zaś zrobił już cały obrachunek i miał je w ewidencji. Każdy pal oznaczał dla niego dzień; każdy dzień odliczał na jednym palu i w ten sposób, wedle ilości nie odliczonych pali, mógł stwierdzić naocznie, ile jeszcze dni ma spędzić w więzieniu przed upływem terminu ka­torgi. Szczerze był rad, kiedy dokańczał któryś bok sześciokąta. Wiele lat musiał jeszcze czekać, ale w wię­zieniu ludzie mają dosyć czasu, by się nauczyć cierpliwoś­ci. Widziałem raz, jak żegnał się z kolegami pewien więzień, który spędził na katordze dwadzieścia lat i wresz­cie wychodził na wolność. Byli tacy, co pamiętali, jak wszedł do więzienia młody, beztroski, nie myśląc ani o swej zbrodni, ani o swej karze. Wychodził jako siwy starzec, z twarzą ponurą i smutną. W milczeniu obszedł wszystkie sześć naszych koszar. Wstępując do każdych koszar żegnał się przed świętymi obrazami, po czym nisko, w pas kłaniał się towarzyszom, prosząc, by go źle nie wspominali. Pamiętam również, jak kiedyś nad wieczo­rem zawołano do wrót jednego z więźniów, dawniej za­możnego syberyjskiego chłopa. Pół roku przedtem otrzy­mał wiadomość, że była jego żona wyszła za mąż, i mocno zmarkotniał. Teraz ona właśnie przyjechała do więzienia, wywołała go i wręczyła mu datek. Pogawędzili parę mi­nut, zapłakali oboje i pożegnali się na zawsze. Widziałem jego twarz, kiedy wracał do koszar... Tak, w tym miejscu można się było nauczyć cierpliwości.

Gdy zapadał zmierzch, wszystkich nas wprowadzano do koszar i tu zamykano na całą noc. Zawsze było mi ciężko wrócić z dworu do naszych koszar. Była to długa, niska i duszna izba, mdło oświetlona łojówkami, o ciężkim, du­szącym odorze. Nie pojmuję teraz, jak mogłem wyżyć w niej dziesięć lat. Na pryczach trzy deski: tyle miejsca należało do mnie. Na tychże pryczach mieściło się w naszej tylko izbie ze trzydzieści osób. W zimie zamykano wcześnie; trzeba było czekać dobre cztery godziny, aż wszyscy usną. A zanim się to stało — hałas, rejwach, re­chot, klątwy, brzęk kajdan, swąd i kopeć, ogolone głowy, piętnowane twarze, poszarpana odzież, wszystko to — sponiewierane, splugawione... Tak, człowiek jest wytrzy­mały! Człowiek — to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja, i sądzę, że to najtrafniejsze określenie człowieka.

Było nas ze dwustu pięćdziesięciu — liczba prawie stała. Jedni przychodzili, inni kończyli swój termin i od­chodzili, jeszcze inni umierali. I jakich ludzi tutaj nie było? Przypuszczam, że każda gubernia, każda strefa Rosji miała tu swych przedstawicieli. Byli też obcoplemieńcy, było nawet kilku zesłanych górali kaukaskich. Segregowało się to wszystko wedle stopnia zbrodni, a za­tem wedle liczby lat wyznaczonych za dane przestępstwo. Nie istniała chyba taka zbrodnia, która by tu nie miała swego przedstawiciela. Główny trzon stanowili zesłańcy-katorżnicy kategorii cywilnej (twardzi katorżnicy, jak naiwnie nazywali ich sami aresztanci). Byli to przestępcy całkowicie pozbawieni wszelkich praw, odcięci raz na zawsze od społeczeństwa, z twarzą napiętnowaną gwoli wiecznemu świadectwu, że są odepchnięci. Przysyłano ich na roboty z terminem od ośmiu do dwunastu lat, potem zaś wyprawiano do różnych gmin syberyjskich na osiedle­nie. Byli też przestępcy kategorii wojskowej, nie pozba­wieni praw, jak w ogóle w wojskowych rotach aresztanckich. Przysyłano ich na krótkie terminy, po których upływie wracali tam, skąd przybyli, do wojska, do sybe­ryjskich batalionów liniowych. Wielu z nich prawie na­tychmiast wracało za ponowne ciężkie wykroczenia, jed­nak już nie na krótkie terminy, lecz na dwadzieścia lat. Ta kategoria nosiła nazwę “ustawicznych". Ale i ci “ustawiczni" nie byli jeszcze bezwzględnie pozbawieni wszystkich praw. Wreszcie istniała jeszcze jedna osobna kategoria najstraszniejszych zbrodniarzy, przeważnie woj­skowych, dosyć liczna. Zwała się “oddziałem specjalnym". Przysyłano tu przestępców z całej Rosji. Sami uważali się za dożywotnich i nie znali terminu swoich robót. Według prawa powinni byli wykonywać podwójne i potrójne normy pracy. Trzymano ich w twierdzy aż do otwarcia na Syberii najcięższych robót katorżniczych. “Wy — na termin, a my — na całe życie" — mówili do innych więź­niów. Słyszałem później, że tę kategorię skasowano. Po­nadto skasowano w naszej twierdzy również reżim cy­wilny, a wprowadzono jedną wspólną rotę wojskowo-aresztancką. Oczywiście, wraz z tym zmieniła się także zwierzchność. Opisuję tedy przeszłość, sprawy dawno minione...

Było to już dawno, wszystko to śni mi się teraz niby we śnie. Pamiętam, jakem wszedł do twierdzy. Działo się to wieczorem, w styczniu. Zapadał już zmierzch, ludzie wracali z robót, gotowali się do kontroli. Wąsaty pod­oficer otworzył mi nareszcie drzwi do tego dziwnego domu, w którym miałem spędzić tyle lat, przeżyć tyle, że gdybym nie doświadczył tego wszystkiego na własnej skórze, nie mógłbym mieć o tym przybliżonego nawet po­jęcia. Na przykład, żadną miarą nie mógłbym sobie wy­obrazić, co strasznego i dręczącego jest w tym, że przez całe dziesięć lat katorgi ani razu, ani jednej chwili nie będę sam? Na robocie — zawsze pod konwojem, w do­mu — z dwustu towarzyszami, i ani razu, ani razu — sam! Zresztą i nie do takich jeszcze rzeczy musiałem się przyzwyczajać!

Byli tutaj zabójcy przypadkowi i mordercy z zawodu, bandyci i hersztowie bandytów. Byli zwyczajni złodziejaszkowie i włóczęgi — specjaliści od kradzieży kieszon­kowych i tacy, co odcinali woreczki z pieniędzmi. Byli i tacy, co do których trudno się było domyślić, za co właściwie mogli tu trafić. A jednak każdy z nich miał swoją historię, mętną i ciężką jak zamroczenie po prze­piciu. Na ogół mało mówili o swej przeszłości, nie lubili o niej opowiadać i widocznie starali się o niej nie myśleć. Znałem wśród nich nawet zabójców tak wesołych, tak nigdy się nie frasujących, że śmiało byłbym szedł o za­kład, iż sumienie nigdy się w nich nie odzywało. Lecz byli też osobnicy ponurzy, niemal zawsze milczący. W ogóle, rzadko kto opowiadał o swym życiu, a i ciekawość była nie w modzie, jakoś nie w zwyczaju. Ot, chyba że ktoś z rzadka rozgada się z nudów, a inny obojętnie i posępnie słucha. Nikt tutaj nie mógł nikogo zadziwić. “Ludzie z nas kształceni!" — mówili często, z dziwną przechwałką. Pamiętam, kiedyś pewien bandyta, podchmielony (na katordze można się było czasem upić), jął opowiadać, jak zarżnął pięcioletniego chłopczyka, jak go najpierw przy­nęcił zabawką, zaprowadził gdzieś do pustej szopy, no i tam zarżnął. Całe koszary, które dotąd śmiały się z jego żartów, krzyknęły jak jeden mąż i bandyta musiał umilk­nąć; ale nie z oburzenia krzyknęły koszary, tylko dla­tego, że nie powinien był o tym mówić, gdyż mó­wić o tym nie wypada. Nawiasem dodam, że ci ludzie byli istotnie “kształceni", i to nawet nie w przenośnym, ale w dosłownym znaczeniu. Z pewnością przeszło połowa umiała czytać i pisać. W jakim innym miejscu, gdzie się lud rosyjski zbiera w wielkich skupiskach, potraficie wy­dzielić gromadę liczącą dwustu pięćdziesięciu ludzi, któ­rych połowę stanowiliby piśmienni? Słyszałem później, że na podstawie danych tego rodzaju ktoś wziął asumpt do wniosku, że piśmienność gubi nasz lud. Jest to błąd: powody są zupełnie inne, choć trudno zaprzeczyć, że piśmienność rozwija w ludzie pewność siebie. Ale to wszakże nie przywara. Wszystkie kategorie można było rozróżnić po odzieży: jedni mieli połowę kurtki brunatną, połowę szarą, jak również jedną nogawicę szarą, drugą zaś brunatną. Kiedyś na robocie sprzedająca kołacze dziewczynka podeszła do więźniów, długo im się przy­glądała, po czym raptem wybuchnęła śmiechem. “Pfe, jak to brzydko! — zawołała — i szarego sukna zabrakło, i czarnego sukna zabrakło!" Byli też tacy, którzy całą kurtkę mieli z szarego sukna, tylko rękawy brunatne. Głowę również golono rozmaicie: jedni mieli połowę gło­wy ogoloną wzdłuż czaszki, inni w poprzek.

Od pierwszego wejrzenia można było zauważyć w tej całej dziwnej rodzinie pewien uderzający rys wspólny; nawet najwybitniejsze, najbardziej oryginalne jednostki, które jak gdyby mimo woli królowały nad innymi — na­wet one starały się utrafić w ton wspólny. W ogóle zaś powiem, że cały ten zespół, z nielicznymi wyjątkami kil­ku niewyczerpanie wesołych ludzi pogardzanych za to przez resztę, był posępny, zawistny, okropnie próżny, chełpliwy, obraźliwy i w najwyższym stopniu formalistyczny. Za największą cnotę uchodziła umiejętność nie dziwienia się niczemu. Wszyscy byli zwariowani na jed­nym punkcie: jak zachować pozory. Ale częstokroć naj­bardziej buńczuczna mina z szybkością błyskawicy ustępowała miejsca najbardziej tchórzliwej. Mieliśmy kilku naprawdę silnych ludzi; ci byli prości i nie zgrywali się. Jednak, rzecz dziwna! wśród tych naprawdę silnych ludzi było kilku niezmiernie, wręcz chorobliwie próżnych. I w ogóle próżność, pozory — stały na pierwszym planie. Większość była zepsuta i strasznie upodlona. Plotki i ob­mowy nie ustawały: było to piekło, mroczna otchłań. Ale wewnętrznym normom i utartym zwyczajom katorgi nikt się nie śmiał sprzeciwiać; wszyscy im ulegali. Bywały charaktery nader nietuzinkowe, ulegające z trudem, z wy­siłkiem , a jednak i one ulegały. Przychodzili do nas tacy, co się już zanadto zapędzili, zanadto przebrali miar­kę na wolności, toteż w końcu już nawet swe zbrodnie popełniali, jak gdyby to robili nie oni, jak gdyby sami nie wiedzieli po co, jak gdyby w malignie, nieprzytomnie, często wskutek rozjątrzonej w najwyższym stopniu próż­ności. Lecz u nas osadzano ich natychmiast, mimo że nie­którzy z nich przed przybyciem na katorgę byli postra­chem całych osiedli i miast. Rozglądając się dookoła no­wicjusz spostrzegał niebawem, że nie będzie miał tu pola do popisu, że nikogo już tu nie zdziwi, toteż zwijał niezwłocznie chorągiewkę i dostosowywał się do ogólnego tonu. Ten ogólny ton polegał zewnętrznie na jakimś osobli­wym poczuciu godności, którą przesiąknięty był nieledwie każdy mieszkaniec katorgi. Jakby istotnie nazwa katorżnika, więźnia stanowiła jakąś rangę, i to honorową. Ani śladu wstydu i skruchy! Skądinąd była też jakaś ze­wnętrzna, że tak powiem, oficjalna pokora, jakieś spo­kojne rezonerstwo: “Jesteśmy ludzie straceni" — mówili. “Skoroś nie umiał żyć na wolności, stawaj teraz w sze­regu, wyrębuj zielony dukt." “Kto nie słucha ojca, matki, słucha psiej kołatki." “Nie chciałeś wyszywać złotem, teraz tłucz kamienie młotem." Wszystko to mówiło się często, i jako naukę moralną, i jako zwykłe gadki czy przysłowia, ale nigdy poważnie. Były to tylko słowa. Wątpię, czy choć jeden z nich uznawał w duchu bezpra­wie swych czynów. Niechby kto spoza grona katorżników spróbował zarzucać więźniowi jego zbrodnię, łajać go (zresztą wypominanie przestępstwa zbrodniarzowi sprzecz­ne jest z rosyjskim usposobieniem) — klątwom nie będzie końca. A jak mistrzowsko klęli oni wszyscy! Klęli wyrafinowanie, artystycznie. Podnieśli umiejętność przeklinania do rzędu nauki; usiłowali dociąć nie tyle obraźliwym słowem, ile obraźliwym sensem, duchem, ideą — a to jest bardziej wyrafinowane, jadowitsze. Ciągłe kłót­nie jeszcze bardziej rozwijały wśród nich tę umiejętność. Wszyscy ci ludzie pracowali pod batem, a więc byli gnuśni, a więc deprawowali się; jeśli nawet przedtem nie byli zdeprawowani, deprawowali się na katordze. Zebrali się tu nie z własnej woli, byli obcy jedni drugim.

“Diabeł zużył troje łapci, zanim zebrał nas do kupy!" — mówili sami o sobie; toteż plotki, intrygi, babskie pod­szepty, zawiść, swary, złość były zawsze na pierwszym planie w tym mrocznym życiu. Żadna baba nie zdołałaby być taką babą, jak niektórzy z tych oczajduszów. Powta­rzam, byli i wśród nich ludzie silni, charaktery, co przy­wykły iść całe życie przebojem i rozkazywać, hartowne, nieulękłe. Tych jakoś mimo woli poważano, oni zaś ze swej strony, choć często niezmiernie dbali o swoją sławę, na ogół starali się nie być dla innych ciężarem, nie wda­wali się w czcze połajanki, zachowywali się z nadzwy­czajną godnością, byli rozsądni i prawie zawsze posłuszni przełożonym — nie z zasady posłuszeństwa, nie z poczucia obowiązku, tylko ot, jakby na mocy jakiegoś kontraktu, rachuby na wzajemne korzyści. Ale też i z nimi postępo­wano ostrożnie. Pamiętam, że jednemu z takich więźniów, człowiekowi nieustraszonemu i stanowczemu, znanemu przełożonym ze swych bestialskich skłonności, za jakieś wykroczenie miano wymierzyć karę. Dzień był letni, pora nierobocza. Sztabsoficer, najbliższy i bezpośredni naczel­nik więzienia, przyjechał osobiście do kordegardy, miesz­czącej się tuż koło naszych wrót, by asystować przy karze. Major ten był dla więźniów jakąś istotą fatalną, dopro­wadził ich do tego, że truchleli przed nim. Był niezwykle srogi, “ciskał się na ludzi", jak mówili katorżnicy. Naj­bardziej ich przerażał jego przenikliwy, rysi wzrok, przed którym nie można było nic zataić. Potrafił widzieć nie patrząc. Gdy wchodził do więzienia, wiedział już, co się dzieje na drugim jego końcu. Więźniowie nazywali go ośmiookim. System jego był opaczny. Swymi wściekłymi, złośliwymi postępkami rozjątrzał tylko i tak już rozdraż­nionych ludzi i gdyby nie było nad nim komendanta, człowieka szlachetnego i rozważnego, miarkującego nie­kiedy dzikość jego wybryków, napytałby wielkich nieszczęść swoimi rządami. Nie rozumiem, jak mu się udało skończyć pomyślnie; otrzymał dymisję żyw i zdrów, chociaż, co prawda, oddano go pod sąd.

Więzień zbladł, gdy go zawołano. Zwykle milcząc i z determinacją kładł się pod rózgi, milcząc znosił karę, a potem wstawał jakby nigdy nic, z zimną krwią i filo­zoficznie traktując niefortunną przygodę. Zresztą postępo­wano z nim zawsze oględnie. Tym razem uważał jednak, że ma słuszność. Zbladł i niezauważony przez konwojen­tów zdążył wsunąć do rękawa ostry, angielski nóż szewski. Noże i wszelkie ostre narzędzia były jak najkategoryczniej zakazane. Rewizje były częste, nagłe i skru­pulatne, kary okrutne, lecz ponieważ trudno znaleźć u złodzieja rzecz, którą ten postanowił szczególnie sta­rannie ukryć, ponieważ noże i narzędzia były zawsze nieodzownie potrzebne, więc mimo rewizji nie znikały. A jeśli je nawet odebrano, to wnet zjawiały się nowe. Wszyscy katorżnicy podbiegli do parkanu i z zamierają­cym sercem patrzyli przez szpary. Wiedzieli, że tym ra­zem Pietrow nie zechce się położyć pod rózgi i że na majora przyszła kreska. Ale w najbardziej decydującej chwili nasz major wsiadł do wolantu i odjechał, poruczając wykonanie egzekucji innemu oficerowi. “Sam Bóg go uratował!" — mówili później więźniowie. Co się zaś ty­czy Pietrowa, to najspokojniej w świecie zniósł karę. Z odjazdem majora gniew jego minął. Więzień jest po­słuszny i potulny do pewnej granicy, której wszakże nie należy przekraczać. Nawiasowa uwaga: nic ciekawszego niż te dziwne wybuchy zniecierpliwienia i krnąbrności. Często człowiek cierpi kilka lat pokornie, znosi okrutne kary, aż raptem wyprowadzi go z równowagi jakaś drob­nostka, jakieś gł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin