Stypow Peter - Goście z planety Mion.rtf

(1138 KB) Pobierz
PETER STYPOW

 

 

 

 

PETER STYPOW

 

 

 

 

GOŚCIE

Z PLANETY MION

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: GOSTI OT MION

PRZEKŁAD: KRYSTYNA MIGDALSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1970

 

Nocne spotkanie

 

 

Przeklęte ciemności!

I ta rozwierająca się u stóp i jakby czyhająca czarna, bezdenna przepaść. Brauna prze-śladowała natrętna myśl, że jeśli posunie się jeszcze choćby o krok, runie gdzieś w nicość. Fale z ciężkim, monotonnym hukiem rozbijały się o brzeg. Ich białe grzywy raz po raz sięgały skały, na której siedział i wtedy czuł na wargach słonawy smak morskiej wody. Było ciemno i pusto. Ogromne, gęste chmury przesłoniły gwiazdy. Jedynie w oddali, nieco na prawo, migo-tały światła wielkiego portowego miasta. Stamtąd przyszedł przed godziną w to przeklęte miejsce. Najpierw dziarskim choć bezszelestnym krokiem maszerował po gładkim asfalcie szosy, potem skręcił w jedną z wielu dróżek prowadzących na plażę i w końcu znalazł się pod Samotną Gejszą. Wszystko według wskazówek podanych mu przez radio.

Samotna Gejsza zawdzięczała swą nazwę oryginalnym kształtom, przywodzącym na myśl klęczącą, nieco pochyloną kobietę, odzianą w szatę przypominającą kimono. Teraz jej kontury zlewały się niemal zupełnie z tłem. Braun znał to miejsce od dawna. Ostatnio odwie-dzał je kilkakrotnie, zapoznawał się z nim dokładnie, by móc rozpoznać je nawet najciemniej-szą nocą.

Teraz wsłuchiwał się w głuchy łoskot wody i czekał...

Gdyby nie zakazano mu tego rygorystycznie, zaciągnąłby się mocnym, gorzkawym dymem papierosa. Do diabła! Ci panowie zajmują się zbyt błahymi sprawami. Lecz w duszy przyznawał, że zakaz był słuszny. Nawet najbardziej nikły ogienek mógł zwabić patrol poste-runku granicznego, zwrócić uwagę rybaka lub choćby przypadkowego przechodnia. Ludzie tu przebiegli, niech ich licho! I do tego nie poinformowano go nawet, z której strony zjawi się człowiek, którego ma oczekiwać. I dlaczego ma czekać na niego akurat tu, na tym opustosza-łym morskim brzegu, w ciemną i chłodną noc.

Braun przybliżył do twarzy fosforyzującą tarczę zegarka. Minuta po północy. Oczeki-wany winien już się zjawić. Ciekawe, jak dostanie się tutaj. Samochodem? Pieszo? Łodzią? Bezszmerowym helikopterem?

Braun przeniósł wzrok z morza na niebo.

Poprzez poszarpane już przez wiatr obłoki przezierały gwiazdy. Wzeszedł księżyc — wielki i szkarłatny jak krew. Coraz bardziej topniała ciemna zasłona zakrywająca dotąd niebo i coraz więcej pojawiało się na jego sklepieniu dalekich światełek. Braun wpatrywał się teraz w ich to gasnące to zapalające się odbicie na powierzchni wody. Mrok jakby się przerzedził. I nagle pośród migotliwych błysków dostrzegł jakiś przedmiot, coraz bardziej wyłaniający się z głębin i jak zauważył, wyraźnie kierujący się w stronę brzegu. Łódź? Nie, to na pewno nie była łódź. Z całą pewnością ryba — mruknął Braun uspokajając sam siebie. — Chyba rekin, jeśli tu w ogóle spotyka się rekiny! Ale ogromna sztuka! Niczym wieloryb!”

Niezbyt wyraźny dotychczas kontur zarysował się dokładniej. Lśniący, kształtem przy-pominający trumnę przedmiot wznosił się coraz wyżej nad powierzchnię wody i coraz szy-bciej jął przybliżać się do piaszczystego brzegu. Nagłym skokiem znalazł się na lądzie i nagle znieruchomiał, zarywszy się w piachu.

Dziwny potwór kształtem i rozmiarami przypominał właściwie samochód, ale był jakby węższy i odznaczał się bardziej opływową sylwetką. Nagle z osobliwego stworu wystrzelił w górę jakiś przedmiot — wyglądało to tak, jakby na jego grzbiecie wyrosło nagle olbrzymie cygaro. Lecz w tym samym momencie cygaro poruszyło się. Braun odetchnął — przecież to człowiek, zapewne ten, którego oczekuje. Przypuszczał, że zjawi się raczej od lądu. Owszem, brał również pod uwagę łódź lub helikopter, ale nie podejrzewał, że może wyłonić się z głębin morza. „Widocznie tak musi być — pogodził się z tym Braun. Niewątpliwie, z morza najbez-pieczniej... Nadmiar ostrożności nigdy nie zaszkodzi!”

Przylgnął jednak całym ciałem do skały. Stał nieruchomo, wstrzymując oddech. Był przekonany, że stał się w ten sposób niewidoczny, stopiony w jedno z mrokiem. Lecz przy-bysz szedł wyraźnie w jego kierunku. Zatrzymawszy się na kilka kroków przed Braunem, przenikliwym szeptem zapytał:

Halo, proszę pana, czy mógłby mi pan podać ogień? Moja przeklęta zapalniczka znów nawaliła i od dwóch godzin na próżno usiłuję ją zapalić. Zgubiłem zdaje się jakąś śrub-kę.

Braun poczuł, jak opuszcza go całkowicie poprzednie napięcie. Odetchnął głęboko i w całym ciele rozlało się przyjemne ciepło.

Zapałek, niestety, nie mam — odrzekł — lecz przypadkowo posiadam przy sobie śrubkę.

Wydobył z kieszeni spodni nieduży, skórzany portfel. Zręcznie manipulując w ciemno-ści palcami, podał nieznajomemu białą, złożoną w kilkoro kartkę papieru.

Śrubka jest w środku. Proszę sprawdzić.

Do tego momentu wszystko przebiegało zgodnie z planem. Śrubkę otrzymał przed mie-siącem od pewnego agenta, który poinformował go, że w pierwszą niedzielę czerwca, około północy, przy Samotnej Gejszy zjawi się ktoś, kto poprosi go o ogień i komu odda tę małą śrubkę.

A teraz śrubka była już w rękach tajemniczego mężczyzny.

Jestem panu niezmiernie wdzięczny... Ale tu zbyt ciemno dla bliższego zawarcia znajomości. Proszę zatem do mojego samochodu. Z największą przyjemnością zapalę papie-rosa w pańskim towarzystwie.

Braun nabrał już całkowicie zaufania do nieznajomego, ruszył więc chętnie w stronę in-trygującego pojazdu, lśniącego w mroku nocy. Nieznajomy nacisnął jakiś niewidoczny guzi-czek i drzwiczki otwarły się. Braun nachyliwszy się wsiadł i zajął miejsce obok właściciela wehikułu. Drzwiczki zatrzasnęły się. W tym samym momencie wewnątrz rozbłysło światło. Oczom Brauna ukazało się wnętrze luksusowo urządzonej kabiny. Na wprost widniała tablica rozdzielcza z wmontowanymi w nią licznymi urządzeniami sterowniczymi.

Nie mówiąc ani słowa, nieznajomy rzucił w kąt kartkę ze śrubką. Był to człowiek lat około trzydziestu pięciu, starannie ogolony, o błękitnych lecz uderzająco zimnych oczach. Jego twarz zwracała niewątpliwie uwagę każdego — przystojna, o regularnych rysach i sym-patycznym wyrazie. Ubrany był w kraciastą sportową bluzę, koloru beżowego.

Doskonale — uśmiechnął się nieznajomy i Braun pomyślał, że właśnie tacy ludzie, o tak serdecznym i ujmującym uśmiechu, są stworzeni do wykonywania wszelkich niebezpie-cznych zadań. Teraz możemy zapalić.

Suchy trzask i błysk zapalonej zapałki. I w tej samej chwili z ledwo słyszalnym stuk-nięciem opadła jedna z klapek u dołu tablicy rozdzielczej i na kolana kierowcy wypadła zwinięta w rulon taśma papieru. Nieznajomy spokojnie ujął ją w palce, rozwinął i podał Braunowi. Jednocześnie wydobywając z kieszeni lupę, powiedział:

Proszę to przeczytać.

Braun wziął lupę i nachyliwszy się nad skrawkiem taśmy począł czytać: „Wysyłamy naszego tajnego współpracownika ze specjalną misją. Należy podporządkować mu się bezwa-runkowo. Wszelkie środki, jakie zaproponuje, są dopuszczalne. A-l.”

Braun podniósł głowę. Nieznajomy obserwował go bacznie. Jego oczy miały teraz inny wyraz niż przed chwilą — były bezwzględne i rozkazujące. Braun poczuł, jak jego ciałem wstrząsa nieprzyjemny dreszcz.

Sądzę, że wszystko jest jasne — powiedział mężczyzna głosem nie dopuszczającym sprzeciwu.

Tak — odpowiedział szybko Braun. — Do pańskich usług, mister... — Urwał i wy-czekująco spoglądał na obcego. Ten odparł krótko:

Wega. Tak proszę mnie nazywać. Ale na przyszłość nie radziłbym zapamiętywać jakichkolwiek imion. Zresztą porozmawiamy dokładniej o wszystkim później. Dokąd teraz?

Nie wiem — Braun wzruszył ramionami. — Polecono mi jedynie spotkać się z panem. Nie było mowy o zaopiekowaniu się panem.

Zapomnieli, a to trzeba było przewidzieć. Przed kilku laty byłem tu na wycieczce, lecz kontaktu z miejscowymi ludźmi nie nawiązałem. O ile mi wiadomo, posiada pan samo-dzielne mieszkanie?

Tak.

A więc będzie pan zmuszony udzielić mi schronienia na przeciąg kilku dni. Musimy działać błyskawicznie, by w terminie wykonać swoje zadanie. Zatem w stronę miasta!

Wega przekręcił jakiś kluczyk i dał się słyszeć głuchy, przytłumiony warkot. A gdy nacisnął jeden z licznych guziczków na tablicy rozdzielczej, gdzieś ponad sufitem kabiny rozległ się głośny trzask. Braun podniósł wzrok na wybity błękitną materią sufit. I wtedy doświadczył uczucia, że pojazd unosi się do góry. Szum i brzęczenie w górze nie ustawało, a kabina niezwykle lekko i miękko płynęła w powietrzu.

Ależ... — zauważył Braun — sądziłem, że to łódź podwodna!

Owszem, to także łódź podwodna, lecz zarazem pojazd latający — odparł Wega i znów pojawił się na jego twarzy ów przymilny, rozbrajający uśmiech. — Proszę się uspokoić. Maszyna jest doskonale uniwersalna. Porusza się pod wodą, nad wodą, lata w powietrzu, a w razie potrzeby spełnia również rolę samochodu.

Braun przylgnął czołem do szyby. Pojazd otaczała nieprzenikniona ciemność. Hen, wysoko zawieszone na niebie migotały zimne, odległe gwiazdy. Lecz Wega nie patrzył na nie. Spokojnie wyciągnięty w fotelu zdawał się drzemać.

Lecimy bez świateł! — wykrzyknął zaniepokojony Braun. Przecież możemy się zderzyć z jakimś samolotem lub helikopterem!

Wega uśmiechnął się z politowaniem.

Niech pan się uspokoi, mój drogi — powiedział. — Proszę spojrzeć na ten ekran.

Jeden z połyskliwych kwadratów pulsował seledynowym światłem.

Tu widzę wszystko w promieniu dziesięciu kilometrów. Przy tym sterowanie jest oczywiście całkowicie zautomatyzowane. Pojazd sam skręca odpowiednio w bok, jeśli na-przeciw pojawi się jakiekolwiek ciało stałe. Ale ponieważ wolałbym, aby nikt nas nie zauwa-żył, nie włączyłem świateł.

Braun kontemplował przez szybę inne światła — białe i żółte, czerwone, zielone, błęki-tne, nanizane jedno obok drugiego jakby w długi, bajeczny naszyjnik. Niektóre to gasły, to zapalały się na przemian. A nad nimi wyraźnie odcinały się na aksamitnym granacie nieba czerwone gwiazdy.

Zbliżamy się do Kosmogradu — oznajmił Braun.

Wega nacisnął błękitny guziczek. Na ekranie pojawił się las, przedzielony prostą, asfaltową szosą. Zza lasu wyłaniały się domy, wille, gospodarcze zabudowania. Budowli było coraz więcej, ciasno stłoczonych wzdłuż ulic, otoczonych ogrodami.

Czy ta szosa zawiedzie nas do pańskiego domu?

Braun w odpowiedzi skinął głową.

Wspaniale — rzekł uspokojony Wega i sięgnął w kierunku biało lakierowanej dźwi-gni, zakończonej połyskliwą metalową gałką. Zaczęli łagodnie opadać w dół. Zabudowania i drzewa przybliżały się coraz szybciej, rosnąc w oczach. Pojazd miękko zetknął się z wstęgą szosy. Wtedy Wega nacisnął inny guzik i z ledwie słyszalnym szumem pomknęli po szosie.

Wiem, o czym pan myśli — uśmiechając się powiedział Wega. — Z zewnątrz ma-szyna wygląda niezbyt efektownie z powodu tych śmigieł, prawda? Lecz myli się pan, przyja-cielu. Śmigła są już ukryte pod błyszczącą pokrywą, która ściśle przylega do dachu pojazdu. Koła również chowają się w razie potrzeby. Proszę spojrzeć!

Nacisnął guzik obok ekranu i pojawiła się na nim sylwetka eleganckiej limuzyny. Śmigła znikły. Samochód na pozór niczym nie różnił się od innych, choć w rzeczywistości nie był tak obszerny, a jego wrzecionowaty korpus przypominał nieco rybę. Ekran zagasł, a po chwili znów ukazała się na nim szosa z drzewami, krzewami i willami po bokach, które kokieteryjnie wyzierały zza bujnej zieleni. Ultraczerwone promienie wymacywały dokładnie wszystko wokół i przekazywały na ekran z taką wyrazistością, jakby działo się to w jasny dzień.

Ale oto wjeżdżali już w ulice Kosmogradu.

Przed laty tereny te były pagórkowatym, malowniczo nad brzegiem morza położonym pustkowiem, porośniętym wybujałą roślinnością. Uroczego krajobrazu dopełniał widniejący na horyzoncie potężny masyw górski. Każdego ranka słońce złociło jego ośnieżone szczyty, odbijające światło ze zwielokrotnionym blaskiem. Teraz wyrósł tu Kosmograd — ośrodek najwybitniejszych wynalazców, fizyków, astronomów, kosmonautów, techników, pilotów i konstruktorów, nowoczesny ośrodek z licznymi instytutami, fabrykami rakiet, samolotów i wszelkiej aparatury niezbędnej chemikom i laborantom, opracowującym doświadczalnie te-chnologię produkcji nowych chemicznych paliw. Pracowali tu uczeni Związku Radzieckiego, Bułgarii, Polski, NRD, Węgier, Rumunii razem z naukowcami niektórych krajów azjatyckich i Ameryki Łacińskiej. Kraje socjalistyczne połączyły się już bowiem w wielką wspólnotę zwaną Związkiem Socjalistycznych Republik. Miasto było więc interesującym konglomera-tem najrozmaitszych narodowości. Ludzi łączyły tu jednak wspólne cele, wspólne ideały. W dzień zalane słońcem miasto przypominało wielki ogród. Białe wysokościowce podobne łabę-dziom wychylały się z zieleni parków i lasów, przeglądały się w lustrzanych taflach kilku jezior. Nigdzie nie było widać lamp. Było tu jednak widniej niż w najjaśniejszą, księżycową noc.

Tam mieszkam — odezwał się Braun ukazując ręką jeden z domów o ciemnych oknach. — Gdzie zaparkujemy wóz?

Oczywiście nie koło tego domu — odparł Wega. — Pozostawimy go na sąsiedniej ulicy. Jak widzę, parkuje tam już kilka samochodów.

Braun z niepokojem w głosie zauważył:

Ale ten rzuci się od razu każdemu w oczy. Przecież nie ma numeru rejestracyjnego.

Wega poklepał go po ramieniu.

Niech pan się nie niepokoi. Wszystko przewidziałem. Mój wóz ma identyczne znaki jak tutejsze pojazdy. Tu się zatrzymamy?

 

Chciałbym usłyszeć dokładne wyjaśnienie... — rozkazał Wega zakładając nogę na nogę. Siedział wygodnie i niedbale w fotelu. Palił papierosa, zaciągając się mocno raz po raz. Błękitnawy dymek wijąc się w kłęby, przesłaniał hall powiewną mgiełką. Braun palił nerwo-wo, w ponurym nastroju. Niepokoiła go zmiana, jaką wyczuł w zachowaniu Wegi po przekro-czeniu progu mieszkania.

Co mam wyjaśnić? — żachnął się Braun. — Doniosłem wam przecież, że ostatnio przestałem otrzymywać regularne wynagrodzenie za swą pracę!

Wega pogardliwie wydął usta. Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni palta i wyciągnął z niej sporą paczkę banknotów. Rzucił je niedbale na stolik.

Dziękuję — wymamrotał Braun. — Pan rozumie, są mi obecnie tak potrzebne... na lekarstwa... No i w ogóle chciałbym jeszcze trochę użyć życia, bo mam go przed sobą już niewiele. — Głos mu zadrżał. Lękał się nie tylko mówić, ale nawet myśleć o podstępnej cho-robie, ale musiał wyjaśnić, dlaczego stawia na pierwszym miejscu sprawę wynagrodzenia.

Wiem — uciął Wega, przeszywając Brauna ostrym wzrokiem. — Proszę wyjaśniać dalej!

Braun wzruszył bezradnie ramionami.

Co mam wyjaśniać? Drogą radiową nadałem przecież wszystkie zdobyte wiadomo-ści.

Tylko tyle? — podniósł głos gość. — Przecież to wszystko razem wielkie nic!

Braun odczuwał paniczny strach przed tym człowiekiem, lecz jednocześnie rósł w nim podziw dla jego opanowania i zimnej krwi. Choćby teraz — rozmawiał z Braunem tak niefra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin