Marklund Liza - Annika Bengtzon 04 - Rewanż.doc

(1468 KB) Pobierz
Liza Marklund

Liza Marklund

Rewanż

Annika Bengtzon 04

Tytuł oryginału Språngaren

Przełożył ze szwedzkiego Paweł Pollak

ISBN: 83-7132-572-8

Wydanie I

Wydawnictwo „Książnica” 2002


Prolog

Kobieta, która wkrótce miała umrzeć, ostrożnie wyszła z bramy i rozejrzała się szybko wokół. Nie zapaliła światła, toteż klatka schodowa za nią pogrążona była w ciemności. Jej jasny płaszcz odcinał się niczym duch na tle ciemnego drewna. Zawahała się, nim weszła na chodnik, jakby czuła się obserwowana. Parę razy pośpiesznie zaczerpnęła powietrza i na kilka sekund biała para utworzyła nad nią aureolę. W końcu poprawiła pasek torebki na ramieniu i zacisnęła mocniej dłoń na uchwycie aktówki. Wyprostowała się i szybkim krokiem ruszyła w stronę ulicy Götgatan. Było przeraźliwie zimno, ostry wiatr przenikał cienkie nylonowe pończochy. Ominęła zamarzniętą kałużę i przez chwilę balansowała na skraju chodnika. Potem prędko poszła dalej, zostawiając za sobą światło latarni i wchodząc w ciemność. Mróz i cienie tłumiły nocne odgłosy: szum wentylatora, krzyki podpitych młodzieńców, odległą syrenę.

Kobieta szła prędko i zdecydowanie. Emanowała pewnością siebie, pachniała drogimi perfumami. Kiedy nagle zadzwonił jej telefon komórkowy, była zaskoczona. Zatrzymała się w pół kroku, zesztywniała i szybko rozejrzała się wokoło. Potem pochyliła się, oparła aktówkę o prawą nogę i zaczęła szukać w torebce. Z jej postaci biła irytacja i niepewność. Wyciągnęła telefon i przyłożyła do ucha. Mimo mroku i cieni jej reakcja nie uszłaby niczyjej uwagi. Irytacja ustąpiła miejsca zdumieniu, by następnie przejść w złość, a na koniec w strach.

Po skończonej rozmowie stała jeszcze przez chwilę z telefonem w ręce. Pochyliła głowę, wydawała się nad czymś zastanawiać. Minął ją jadący wolno radiowóz. Popatrzyła nań z wyczekiwaniem, odprowadziła go wzrokiem, ale nie zrobiła żadnego gestu, by zatrzymać policjantów.

Wreszcie najwyraźniej podjęła decyzję. Obróciła się na pięcie i poszła z powrotem tą samą drogą, koło ciemnej drewnianej bramy, do przejścia na skrzyżowaniu z Katarina Bangata. Czekając, aż przejedzie nocny autobus, podniosła głowę i popatrzyła wzdłuż ulicy przez plac Vintertullstorget w kierunku kanału Sickla. Wysoko nad nim wznosiła się główna arena olimpijska, Stadion Victorii, gdzie za siedem miesięcy miały zostać otwarte letnie igrzyska olimpijskie.

Autobus przejechał, kobieta przeszła przez obie jezdnie Ringvägen i zaczęła iść wzdłuż Katarina Bangata. Jej twarz była bez wyrazu, pośpieszne kroki wskazywały na to, że marznie. Przebyła kładkę nad kanałem Hammarby i przez centrum prasowe weszła na teren olimpijski. Drobnymi, nieco nerwowymi krokami skierowała się w stronę stadionu. Wybrała drogę wzdłuż wody, mimo że tędy było dalej i zimniej. Od Saltsjön wiał lodowaty wiatr, ale nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył. Parę razy potknęła się w całkowitej ciemności.

Koło poczty i apteki skręciła ku obiektom treningowym, a ostatnie sto metrów do stadionu pokonała truchtem. Dotarła do głównej bramy zadyszana i zła. Odciągnęła ją i weszła w ciemność.

– Proszę powiedzieć, o co chodzi, i to szybko – popatrzyła zimno na osobę, która wyłoniła się z cienia.

Zobaczyła podniesiony młotek, lecz strach już jej nie dosięgnął.

Pierwsze uderzenie trafiło w lewe oko.


Egzystencja

Tuż za płotem znajdowało się olbrzymie mrowisko. Jako dziecko studiowałam je z maksymalnie wytężoną uwagą. Stawałam tak blisko, że owady bez przerwy właziły mi na nogi. Czasami śledziłam pojedynczą mrówkę od trawnika na podwórku przez żwirową ścieżkę, wzdłuż łachy piasku aż do mrowiska. Tam postanawiałam sobie nie spuszczać z niej wzroku, ale nigdy mi się to nie udało. Inne mrówki pochłaniały moją uwagę. Kiedy było ich zbyt dużo, moje zainteresowanie kierowało się ku tak wielu miejscom, że traciłam cierpliwość.

Czasami kładłam na mrowisku kostkę cukru. Mrówki były zachwycone prezentem, a ja uśmiechałam się patrząc, jak się na nim kłębią i ciągną go w głąb. Jesienią, kiedy zaczynały się przymrozki i mrówki stawały się ospałe, poruszałam patykiem w mrowisku, żeby je ożywić. Dorośli krzyczeli na mnie, kiedy zauważyli, co robię. Mówili, że mszczę pracę mrówek i ich dom. Do dziś pamiętam swoje poczucie niesprawiedliwości – przecież nie miałam złych zamiarów. Chciałam się tylko trochę pobawić. Chciałam tchnąć nieco życia w te małe stworzonka.

Zabawy z mrówkami z czasem zaczęły prześladować mnie w snach. Moja fascynacja tymi owadami przerodziła się w bezimienny strach przed ich ruchliwością. Kiedy dorosłam, nie mogłam znieść widoku więcej niż trzech owadów naraz, niezależnie od rodzaju. Gdy nie byłam w stanie ogarnąć ich wzrokiem, wpadałam w panikę. Fobia zrodziła się w tej samej chwili, gdy dostrzegłam podobieństwo między mną a tymi błonkówkami.

Byłam młoda i wciąż aktywnie szukałam odpowiedzi na pytania o swoją egzystencję, tworzyłam w umyśle teorie, które konfrontowałam między sobą pod różnymi kątami widzenia. To, że życie miałoby być kaprysem, nie mieściło się w moim światopoglądzie. Coś mnie stworzyło. Nie wiedziałam jednak, co to mogło być: przypadek, los, ewolucja czy może Bóg.

Natomiast za prawdopodobne uważałam, że życie jest pozbawione sensu, i to napawało mnie troską i złością. Jeśli nasz czas na ziemi nie ma sensu, to nasze życie jawi się jako ironiczny eksperyment. Ktoś umieścił nas tutaj, żeby obserwować, jak wojujemy, roimy się, cierpimy i walczymy. Czasami ten Ktoś rozdziela na chybił trafił nagrody, mniej więcej tak, jakby kładł kostki cukru na mrowisku, i przygląda się naszej radości i rozpaczy z tym samym chłodnym zainteresowaniem.

Pociecha przyszła z biegiem lat. W końcu uświadomiłam sobie, że nie ma znaczenia, czy moje życie ma jakiś głębszy sens. Nawet jeśli ma, nie jest mi dane, bym poznała go tu i teraz. Gdyby istniały jakieś odpowiedni, już bym do nich dotarła, a skoro tak się nie stało, nie ma to znaczenia, bez względu na to, ile bym się nad tym zastanawiała.

Dało mi to pewien wewnętrzny spokój.


Sobota, 18 grudnia

Dźwięk dotarł do niej w samym środku dziwacznego erotycznego snu. Znajdowała się na szklanym podium w statku kosmicznym, Thomas leżał na niej i wchodził w nią. Trzech prezenterów z radiowej audycji „Studio 6” stało obok i przyglądało się z pozbawionymi wyrazu twarzami. Czuła, że musi się koniecznie załatwić.

– Nie możesz teraz wyjść do ubikacji, lecimy w kosmos – powiedział Thomas, a widok rozciągający się za panoramicznym oknem potwierdził jego słowa.

Drugi sygnał rozerwał kosmos, znalazła się w mroku spocona i spragniona. Nad nią, w ciemności, unosił się sufit pokoju.

– Odbierz, do cholery, zanim obudzi się cały dom – mruknął spośród poduszek zirytowany Thomas.

Odwróciła głowę i rzuciła okiem na zegarek: 3.22. Podniecenie uleciało w jednej chwili. Ciężka jak z ołowiu ręka dosięgła telefonu na podłodze. To był Jansson, szef nocnej zmiany.

– Stadion Victorii wyleciał w powietrze. Pali się jak cholera. Jest tam nocny reporter, ale potrzebujemy cię do wydań podmiejskich. Jak prędko możesz być na miejscu?

Oddychała przez chwilę przetrawiając wiadomość i czuła, jak adrenalina unosi się niczym fala przez całe ciało aż do mózgu. Stadion olimpijski, pomyślała, pożar, chaos, o cholera! Na południe od centrum... Obwodnicą Południową albo przez most Skanstullsbron.

– Jak wygląda na mieście, drogi są w porządku?

Jej głos był bardziej zachrypnięty, niżby sobie życzyła.

– Obwodnica Południowa jest zablokowana. Wyjazd przy samym stadionie zawalił się, tyle wiemy. Tunel Söder mogli zamknąć, więc jedź górą.

– Kto robi foty?

– Pojechał Henriksson, są tam też wolni strzelcy.

Jansson odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Annika wsłuchiwała się przez chwilę w martwy szum linii, zanim odstawiła aparat na podłogę.

– Co tam znowu?

Westchnęła bezgłośnie i odpowiedziała:

– Wybuch na stadionie olimpijskim. Muszę tam pojechać. Zajmie mi to pewnie cały dzień. – Zawahała się, a potem dodała: – I wieczór.

Zamruczał coś niewyraźnie.

Ostrożnie wyplątała się z przepoconej piżamy Ellen. Wciągnęła nosem zapachy dziecka, słodki od skóry, kwaśny od ust, w których stale tkwił kciuk, pocałowała delikatną główkę. Dziewczynka wyciągnęła się z rozkoszy, po czym skuliła w kłębek. Ma trzy latka i zawsze jest sobą, także we śnie. Annika ociężałą ręką wybrała numer radio-taxi, wysunęła się z usypiającego ciepła łóżka i usiadła na podłodze.

– Poproszę taksówkę na Hantverkargatan 32... Bengtzon... Trochę mi się śpieszy. Na stadion olimpijski. Tak, wiem, że tam się pali.

Pomyślała, że jeśli się nie załatwi, umrze.

Na dworze panowało przejmujące zimno, było co najmniej minus dziesięć stopni. Postawiła kołnierz płaszcza i naciągnęła czapkę na uszy, wydychana para przesiąknięta zapachem pasty do zębów utworzyła wokół niej obłok. Taksówka pojawiła się w chwili, gdy za Anniką zatrzasnęła się brama.

– Hammarbyhamnen, stadion olimpijski – rzuciła usadowiwszy się wraz ze swoją dużą torbą na tylnym siedzeniu.

Kierowca spojrzał na nią w lusterku wstecznym.

– Pani Bengtzon z „Kvällspressen”, nie? – Uśmiechnął się niepewnie. – Czytam pani reportaże. Podobało mi się, co pani pisała o Korei, adoptowałem dzieciaki stamtąd. Byłem też w Panmundżonie, cholernie trafnie pani opisała, jak żołnierze stoją naprzeciwko siebie, ale nie wolno im ze sobą rozmawiać. To był dobry reportaż.

Słuchała pochwał, lecz jak zwykle nie brała ich do siebie, nie pozwalała sobie na to, w przeciwnym razie mogłoby umknąć coś magicznego, co sprawiało, że jej teksty miały skrzydła.

– Dziękuję, miło, że się panu podobał. Jak pan myśli, da się przejechać przez tunel? Czy lepiej jechać cały czas ulicami?

Taksówkarz, podobnie jak większość jego kolegów, był na bieżąco. Jeśli coś zdarzyło się w kraju o czwartej nad ranem, należało zadzwonić w dwa miejsca: na policję i do taksówkarzy. I miało się gotowy artykuł do wydania gminnego. Policja potwierdzała wydarzenie, a któryś z taksówkarzy niemal zawsze mógł służyć relacją naocznego świadka.

– Byłem na Götgatan, kiedy walnęło – powiedział kierowca i zawrócił mimo linii ciągłej. – Kurde, tak walnęło, że zakołysały się latarnie. Cholera, pomyślałem, bomba atomowa. Ruscy są tutaj. Wywołałem radio, myślałem, że kurde... Powiedzieli, że diabli wzięli Stadion Victorii. Jeden z naszych chłopaków był zaraz obok, kiedy walnęło, miał kurs do tego nielegalnego klubu w tamtych nowych domach, wie pani...

Samochód pomknął w stronę ratusza. Annika wyłowiła z torby notatnik i ołówek.

– I co z nim?

– Chyba okej. Kawałek metalu wleciał mu przez boczną szybę, ale minął go o kilka centymetrów. Rany cięte twarzy, powiedzieli przez radio.

Minęli stację metra na Gamla Stan i zbliżali się do Slussen.

– Do jakiego szpitala go zawieźli?

– Kogo?

– Tego pańskiego kolegę z kawałkiem metalu.

– A, jego, nazywa się Brattström, myślę, że do Szpitala Południowego, to przecież najbliżej.

– Wie pan, jak miał na imię?

– Nie, ale mogę wywołać przez radio...

Miał na imię Arne. Annika wyjęła telefon, włożyła do ucha słuchawkę zestawu głośnomówiącego i nacisnęła w menu jedynkę, pod którą był zaprogramowany numer Janssona przy pulpicie kierownictwa w redakcji. Zanim odebrał, wiedział już, że to ona – rozpoznał numer jej komórki na wyświetlaczu.

– Ranny taksówkarz, Arne Brattström, przewieziony do Południowego – powiedziała. – Może zdołamy porozmawiać z nim w szpitalu, powinniśmy zdążyć do pierwszego wydania...

– Dobra – odparł Jansson. – Sprawdzimy go w bazie. – Położył słuchawkę na pulpicie i krzyknął do nocnego reportera: – Sprawdź w bazie Arnego Brattströma, ustal na policji, czy powiadomiono jego krewnych, potem zadzwoń do żony, jeśli jakąś ma. – Sięgnął ponownie po słuchawkę: – Załatwiliśmy zdjęcie lotnicze. Kiedy tam będziesz?

– Za siedem, osiem minut, zależnie od tego, na ile zamknęli teren. Co teraz robicie?

– Mamy samo wydarzenie, komentarz policji, nocni reporterzy obdzwaniają ludzi w domach naprzeciwko i zbierają komentarze, jeden z reporterów już tam jest, ale zaraz będzie jechał db domu. No i zrekapitulujemy poprzednie zamachy bombowe związane z olimpiadą, gościa, który detonował ładunki na stadionach w Sztokholmie i Göteborgu, kiedy Sztokholm zgłosił swoją kandydaturę...

Ktoś mu przerwał. Annika nawet w taksówce czuła redakcyjną gorączkę. Rzuciła pośpiesznie:

– Odezwę się, jak będę wiedziała coś więcej – i rozłączyła się.

– Najwyraźniej zamknęli teren wokół obiektów treningowych – stwierdził kierowca. – Chyba lepiej podjechać od tyłu.

Taksówka skręciła w Folkungagatan i pomknęła w kierunku trasy Värmdöleden. Annika wystukała na komórce kolejny numer. Słuchała przerywanego sygnału i obserwowała, jak nocni maruderzy, wrzeszcząc lub zataczając się, wracają do domów. Było ich całkiem sporo, więcej, niżby się spodziewała. Ona sama wychodziła do miasta o tej porze tylko wtedy, gdy popełniono jakieś przestępstwo. Dawniej było inaczej, ale już zapomniała, że w mieście można zajmować się czymś innym niż zbrodnią i pracą, wyparła ze świadomości istnienie innego życia, które toczyło się jedynie w nocnych godzinach.

Na drugim końcu linii operatora telefonii komórkowej Comviq odezwał się zdenerwowany głos.

– Wiem, że jeszcze nic nie możesz wyjawić – zaczęła Annika. – Powiedz, kiedy będziesz miał czas na rozmowę. Wtedy zadzwonię. Podaj godzinę.

Mężczyzna westchnął.

– Nie wiem, do cholery, Bengtzon. Nie wiem. Zadzwoń później.

Annika popatrzyła na zegarek.

– Jest za dwadzieścia czwarta. Piszę do wydania podmiejskiego. Powiedzmy: wpół do ósmej?

– Tak, tak, może być. Zadzwoń o wpół do ósmej.

– Okej, wtedy pogadamy.

Padła obietnica, teraz ciężko byłoby mu się wycofać. Policjanci nienawidzili dziennikarzy, którzy dzwonią tuż po zdarzeniu i chcą wiedzieć wszystko. Nawet jeśli zebrali już sporo informacji, jeszcze nie ocenili, co mogą ujawnić. Koło wpół do ósmej Annika będzie miała własne spostrzeżenia, pytania i teorie, a ci z kryminalnego zdecydują się, co chcą powiedzieć.

– Widać dym – odezwał się taksówkarz.

Annika przechyliła się nad przednim siedzeniem i popatrzyła w prawo.

– Rzeczywiście.

Cienka czarna smuga odcinała się od bladego półksiężyca. Taksówka skręciła z Värmdöleden na Obwodnicę Południową.

Autostrada była zamknięta kilkaset metrów od wylotu tunelu i samego stadionu. Przy barierkach stało już z dziesięć innych pojazdów. Taksówka zatrzymała się za nimi, Annika podała kartę klienta.

– Kiedy pani wraca? Mam zaczekać? – spytał kierowca.

Uśmiechnęła się blado.

– Nie, dziękuję, to zajmie trochę czasu.

Schowała notes, ołówek i komórkę.

– Wesołych świąt! – zawołał kierowca, nim zatrzasnęła drzwi.

Jezu, pomyślała, przecież do świąt jeszcze cały tydzień. Czy już teraz ma być wesoło?

– Nawzajem – powiedziała do tylnej szyby.

Lawirując między samochodami i ludźmi doszła do barierek. Nie postawiła ich policja, lecz służby drogowe. Dobrze, bo przed policyjnymi czułaby respekt. Nie zwalniając kroku, przeskoczyła przez barierkę, a po drugiej stronie natychmiast zaczęła biec. Nie słyszała oburzonych głosów za sobą; spoglądała w górę na potężną konstrukcję. Wielokrotnie przejeżdżała tędy samochodem i za każdym razem ogromna budowla robiła na niej wrażenie. Stadion Victorii zbudowano we wnętrzu góry. Wkopano się w stok narciarski Hammarby, co oczywiście wywołało głośne protesty ekologów, ale ci zawsze podnoszą raban, kiedy ścina się kilka drzew. Obwodnica Południowa szła dalej w głąb góry pod stadionem, lecz teraz przejazd był zablokowany dużymi betonowymi blokami i pojazdami wszelkich służb. Pomarańczowe światła na dachach samochodów odbijały się w mokrym asfalcie. Północna część trybun, stercząca ongiś nad wylotem tunelu niczym olbrzymi rydz, była zniszczona. Bomba musiała wybuchnąć właśnie tam. Poszarpana konstrukcja rysowała się na tle nocnego nieba. Annika nadal biegła, spostrzegła jednak, że będzie miała kłopoty z dotarciem na miejsce wybuchu.

– A pani gdzie? – krzyknął jeden ze strażaków.

– Na górę – odkrzyknęła.

– Tam nie wolno! – wrzasnął mężczyzna.

– Naprawdę? – mruknęła pod nosem. – To mnie zatrzymaj!

Pobiegła dalej, starając się w miarę możliwości zbaczać w prawo. Kanał Sickla był zamarznięty. Po drugiej stronie lodu znajdował się rodzaj betonowej podmurówki, na której spoczywała szosa przed zniknięciem we wnętrzu góry. Tam Annika podciągnęła się na balustradę i zeskoczyła z wysokości ponad metra. Przy lądowaniu torba uderzyła ją z głuchym odgłosem w plecy.

Zatrzymała się na chwilę i rozejrzała wokół. Dotąd była w kompleksie olimpijskim tylko dwa razy: latem na pokazie dla prasy i pewnego niedzielnego popołudnia jesienią razem z Anne Snapphane. Na prawo rozciągała się przyszła wioska olimpijska, na wpół gotowe domy w nowej części dzielnicy Hammarby, gdzie zawodnicy mieli zamieszkać na czas igrzysk. Okna straszyły czarnymi dziurami, wyglądało na to, że w dzielnicy nie przetrwała ani jedna szyba. Z przodu wyłaniał się z ciemności zarys obiektu treningowego. Po lewej stronie wznosiła się wysoka na dziesięć metrów betonowa ściana. Tam na górze znajdowała się płyta stadionu z głównym wejściem.

Ruszyła biegiem wzdłuż ściany. Starała się rozróżnić dochodzące ją dźwięki: odległą syrenę, oddalone głosy ludzi, syk armatki wodnej lub może dużego wentylatora. Czerwone światła pojazdów specjalnych tańczyły na murze, który w tym miejscu się kończył. Annika wbiegła na schody prowadzące do wejścia w chwili, gdy jeden z policjantów zaczął rozwijać biało-niebieską taśmę.

– Zamykamy tutaj! – zawołał.

– Mój fotograf jest na górze! – odkrzyknęła. – Pójdę tylko po niego.

Policjant machnął ręką, że może przejść.

Cholera, mam nadzieję, że nie skłamałam, pomyślała.

Schody podzielone były na trzy równej długości kondygnacje. Kiedy dotarła na górę, zaparło jej dech w piersiach. Cała płyta stadionu zastawiona była samochodami z migającymi światłami sygnalizacyjnymi, dookoła biegali ludzie. Dwa filary podtrzymujące północną część trybun runęły i leżały roztrzaskane na ziemi. Wszędzie walały się poskręcane zielone krzesełka. Pojawiła się właśnie ekipa telewizji, Annika dostrzegła też reportera z konkurencyjnej gazety i trzech niezależnych fotografów. Podniosła wzrok i spojrzała w lej po bombie. Nad jej głową krążyło pięć helikopterów, z czego co najmniej dwa należały do mediów.

– Annika!

To był Johan Henriksson z „Kvällspressen”, dwudziestotrzyletni fotograf, który przeszedł z lokalnej gazety w Östersund i został zatrudniony na razie na okres próbny. Był zdolny i ambitny, przy czym ta druga cecha była o wiele ważniejsza. Podbiegł z dwoma aparatami dyndającymi mu na piersi i torbą podskakującą na ramieniu.

– Co masz? – zapytała Annika, wyciągając notes i ołówek.

– Przyjechałem jakieś pół minuty po strażakach. Zdążyłem zrobić karetkę, która zabrała jednego taksiarza, najwyraźniej się pokaleczył. Strażacy mieli problem z doprowadzeniem wody na trybuny, skończyło się na tym, że wjechali wozem na sam stadion. Zrobiłem zdjęcia pożaru z zewnątrz, ale nie dostałem się na płytę. Kilka minut temu gliniarze zaczęli biegać jak szaleni, myślę, że coś się stało.

– Albo coś znaleźli – powiedziała Annika i schowała notes.

Z ołówkiem niczym pałeczką sztafety w ręce ruszyła truchtem do najbardziej oddalonego wejścia. Jeśli dobrze pamiętała, znajdowało się kawałek na prawo, pod zawaloną częścią trybun. Gdy przechodziła przez płytę, nikt jej nie zatrzymywał, panowało zbyt duże zamieszanie. Lawirowała między kawałkami betonu, poskręcanymi prętami zbrojenia i zielonymi krzesełkami z plastiku. Czterokondygnacyjne schody prowadziły do wejścia, kiedy dotarła na górę, miała zadyszkę. Przed samą bramą policja zdążyła ogrodzić teren, ale nie miało to większego znaczenia. Annika zobaczyła, co trzeba: brama nie była uszkodzona i sprawiała wrażenie zamkniętej na klucz. Szwedzkie agencje ochrony miały w zwyczaju przyklejać śmieszne nalepki na drzwiach nadzorowanych obiektów; nie powstrzymały się nawet na stadionie olimpijskim. Annika ponownie wyciągnęła notes i nabazgrała nazwę agencji i numer telefonu.

– Uprasza się o opuszczenie terenu. Istnieje ryzyko zawalenia! Powtarzam...

Policyjny radiowóz z głośnikiem wtoczył się powoli na płytę stadionu w dole. Ludzie zaczęli szybko wycofywać się w stronę obiektów treningowych i wioski olimpijskiej. Annika ruszyła truchtem wzdłuż ściany stadionu, unikając w ten sposób ponownego schodzenia na płytę. Posuwała się wzdłuż rampy, która opadała łagodnym łukiem równolegle do całej budowli. Było tam więcej wejść, Annika chciała rzucić okiem na wszystkie. Żadne nie było uszkodzone czy wyłamane.

– Przepraszam panią, proszę stąd odejść.

Młody policjant położył jej rękę na ramieniu.

– Kto tu dowodzi? – zapytała, pokazując legitymację dziennikarską.

– Dowódca nie ma teraz czasu. Musi pani wyjść. Opróżniamy cały teren.

Policjant zaczął ją odciągać, był wyraźnie zdenerwowany. Annika wywinęła mu się z rąk i stanęła na wprost niego. Postanowiła spróbować szczęścia:

– Co znaleźliście na stadionie?

Policjant zwilżył językiem wargi.

– Nie wiem dokładnie, zresztą nie wolno mi o tym mówić – odparł.

Bingo!

– Kto mi może powiedzieć i o której godzinie?

– Nie wiem, proszę się skontaktować z dyżurnym Wydziału Kryminalnego. Ale teraz musi pani stąd wyjść!

Policja zamknęła teren aż do obiektów treningowych, kilkaset metrów od stadionu. Annika spotkała się z Henrikssonem koło budynku, w którym miały się mieścić restauracje i kino. Przed pocztą, gdzie chodnik był najszerszy, zaczęło powstawać prowizoryczne centrum prasowe. Stale pojawiali się tam nowi dziennikarze, wielu chodziło dokoła i z uśmiechem pozdrawiało kolegów. Annika nie przepadała za tym zbiorowym poklepywaniem się po plecach, za ludźmi, którzy na miejscu katastrofy przechwalali się, na jakich to byli imprezach. Usunęła się na bok i pociągnęła za sobą fotografa.

– Musisz jechać do gazety? – zapytała. – Będą drukować pierwsze wydanie.

– Nie, przekazałem filmy przez wolnych strzelców, spoko.

– Dobrze. Mam przeczucie, że coś tu się jeszcze wydarzy.

Obok nich przejechał wóz transmisyjny jednej z telewizji. Poszli w przeciwną stronę, koło banku i apteki w kierunku kanału. Annika zatrzymała się i popatrzyła na stadion. Policja i wozy strażackie wciąż były na płycie. Co oni tam robili? Lodowaty wiatr zawiał od wody, lustro toru wodnego błyszczało jak czarna rana w lodzie na jeziorze Hammarby. Annika odwróciła się tyłem do wiatru i ogrzała nos rękawiczką. Między palcami zobaczyła nagle dwa białe samochody sunące kładką z Södermalm. Do ciężkiej cholery, to były karetki! Popatrzyła na zegarek, pięć po wpół do piątej. Dopiero za trzy godziny mogła zadzwonić do swojego informatora. Włożyła słuchawkę do ucha i na razie spróbowała z Wydziałem Kryminalnym. Zajęte. Zadzwoniła do Janssona, wciskając jedynkę w menu.

– O co chodzi? – odebrał Jansson.

– Karetki są w drodze na stadion – powiedziała Annika.

– Mam deadline za siedem minut.

Słyszała stukot jego klawiatury.

– Co pisze agencja TT? Mają informacje, że ktoś jest ranny?

– Mają informację o taksiarzu, ale nie rozmawiali z nim. Duże zniszczenia, to komentarz z kryminalnego, jeszcze z niczym nie wychodzą, no, masa takich rzeczy, nic szczególnego.

– Taksiarza zabrali godzinę temu, to coś innego. Policja nic nie mówiła przez swoje radio?

– Ani słowa, które nadawałoby się do wykorzystania.

– Coś ze skrobanych kanałów?

– Nic.

– „Echo”?

– Na razie jeszcze nie. „Raport” nadaje ekstra o szóstej.

– Tak, widziałam wóz.

– Trzymaj rękę na pulsie, zadzwonię, kiedy wyślemy jedynkę do drukarni.

Rozłączył się. Annika wcisnęła „koniec połączenia”, ale zostawiła słuchawkę w uchu.

– Do czego ci to? – zapytał Henriksso...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin