Ballard J.G. -Fabryka bezkresnych snów.pdf

(572 KB) Pobierz
J
J.G. BALLARD
Fabryka bezkresnych snów
Urodzony w 1930 roku w Szanghaju pisarz angielski, zaliczany do klasyków współczesnej
literatury światowej. Ma w swoim dorobku ponad dwadzieścia powieści i zbiorów opowiadań.
W Polsce jest znany między innymi z powieści
Wyspa (Czytelnik, 1982),
Imperium słońca (Czytelnik, 1990; książka
sfilmowana przez Stevena Spielberga w 1988 r.),
Delikatność kobiet (Alfa, 1996),
Kraksa (Amber, 1997),
Zatopiony świat (Rachocki i S-ka, 1998), Wieżowiec (Rachocki i S-ka, 2000) oraz wyboru
opowiadań Ogród czasu (Wydawnictwo Literackie, 1983).
J.G. BALLARD
FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW
Przełożył Maciej Swierkocki
1
PRZYLOT HELIKOPTERÓW
Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten sa-molot?
Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca
maszyna spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy
żywiłem niejasne przeczucia tych dzi-wacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po
moim ocaleniu.
A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany
kombinezon lotni-czy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i do-skonale pamiętam
moment, kiedy wszedłem do niestrzeżo-nego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem
tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją gło-wą. Zapinając pasy w fotelu pilota,
wiedziałem, że wszyst-kie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują
nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej ta-jemniczej ze wszystkich czynności - lataniu! Nad
wytwórnią filmową krążą helikoptery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy
na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym
widzieć ich zdumienie, gdy się do-wiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto.
Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w po-wietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki
pochodzą ze wszyst-kich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami - są wśród nich
flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie alba-trosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze
zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych
dachach porzuconych aut. Kiedy opie-ram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany
kom-binezon lotniczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki,
rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała, kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej sa-motnemu
pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają
barba-rzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam
ochotę przewiązać się w pa-sie. W ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie
zostawiłem sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną
ptasiarnię, w ol-brzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I tylko kondory zostaną ze
mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z betonowe-go dachu
samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzy-deł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni
ropa gni-jących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pra-cowitego finansisty. Podobnie
jak inne ptaki, sprawiają wra-żenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdraż-nione
hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi.
Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi
się przydarzy-ło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich kon-sekwencjami, sięgającymi
daleko poza granice tego mia-steczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice
wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki,
porzucone w po-śpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a je-den z moich bliźnich
zapomniał zakręcić trawnikowy spry-skiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg
niepokalanych tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę
jakąś wid-mową rybę i wyciągnąć ją z głębi.
-Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...-Już za nimi tęsk-nię: za wdową, która próbowała finansować
moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki.
- Miriam!... Doktor Miriam!... - To młoda lekarka, któ-ra mnie reanimowała, gdy omal nie
utonąłem. Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem
naprzód przez pasaż. Na nad-rzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki
helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na
tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej
pokrywają gęsto orchi-dee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowy-mi i w oknie
wypożyczalni telewizorów pienią się karłowa-te palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś
ogro-dy porastają mangowce i magnolie, zmieniając ciche mia-steczko, w którym rozbiłem się
zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatują
bliżej. Klekoczą tam i z powro-tem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi
przez lornetki przypatrują się uważnie pustym do-mom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już
odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami
elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła, rozświetlona snami wszystkich
tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i ka-sjerów bankowych, którzy śpią we mnie,
bezpieczni w sy-pialnych salach moich kości.
Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój
ostatni lot. Z dobro-duszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturo-wych piramid ze
zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione
słonecznika-mi, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przed-mioty, jakie mogli znaleźć
mieszkańcy przedmieść Londy-nu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka kon-strukcja
zawiera strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu - pamiątki wspólnych lotów
po niebie nad Shepperton i po napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której
marzyłem całe życie, a którą oni po-mogli mi skonstruować.
Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonu-je niepewne okrążenie nad centrum
miasteczka. Pilot i na-wigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drze-wami. Choć są
bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają
zli-czyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w
Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy lu-dzie zgromadzą się, by
odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.
Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają,
aż wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dnia-mi, wkraczając lekkim
samolotem w przestrzeń powietrz-ną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a
ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu.
2
KRADNĘ SAMOLOT
Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim
lot-nisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wcho-dzących i wychodzących z budynków
terminali, byłem zu-pełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z
odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków,
niewykorzy-stane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspo-mnienia przylotów i
odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu
czego-kolwiek.
Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa.
Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym
wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem,
że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu.
Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlate-go, że
kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Naj-częściej przebierałem się za pilota, wkładając
biały kombi-nezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat,
wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agre-sywny, a także skłonny
uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic
wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja
matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę,
nadałem jej znamię bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem
na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka.
Pamiętałem o wygwiz-danym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić
wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.
Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki
nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych
możliwości. Na przykład w słowni-ku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć
wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na
pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak
otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez
wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na
zgwałconej murawie, w oto-czeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się
znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły.
Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek
dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię
nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej
mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, po-chłonięty swoją praktyką lekarską wzięty
chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spę-dzałem tyle czasu na
pokładach transatlantyckich odrzutow-ców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do
wyświetlanych podczas lotu filmów.
Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wy-rzucili mnie z akademii medycznej - gdy
pewnego razu roz-cinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem
nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę
studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spró-bował przywrócić go do życia.
Wciąż jestem poniekąd pe-wien, że mogło się nam udać.
Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to
jeden z pierw-szych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w
przestrzeni międzygwiezdnej i że je-stem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki
z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy
slalom. Odrzu-cony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewy dawany autor
utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery
pu-stych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym se-kretarkom swoje niezwykłe fantazje
seksualne, które nicze-go niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swo-im szefom) - a
jednak mimo wszystkich niepowodzeń ży-wiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza,
po-zbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość
z kawałków wybra-kowanej układanki.
Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału
swym nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja
obsesja latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie
po-licja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem
większość wolnego cza-su. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut za-władnął mną
kompleks Szczurołapa* i naprawdę uwierzy-łem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich
zdu-mione matki, kilka przebiegających nieopodal psów, a na-wet ociekające wodą kwiaty do
jakiegoś raju, który - o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć - leżał nie dalej niż kilka-set jardów
stąd.
Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego,
zaprzyjaźniłem się z byłą stewardessą, pracującąjako barmanka w hotelu na londyń-skim lotnisku ,
a skazaną niedawno za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego
Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo nie-zwykłych opowieści na temat
życia seksualnego na mię-dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświad-czyłem się
bezzwłocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy
samo-lotu napędzanego siłą ludzkich mięśni. Planowałem pierw-szy przelot dookoła świata,
wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Co-dziennie
chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samolo-* Szczurołap - według niemieckiej legendy,
Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury, grając na fujarce, a potem, po-nieważ
rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do jaskini, która się za nimi zamknęła
(przyp. tłum.) ty, wzbijające się pod niebo z tysiącami pasażerów na po-kładach. Ogarniała mnie
zazdrość, że ich na wskroś zwy-czajne życie pokrzyżował ten niewiarygodny sen o locie. Sny o
lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie
widokowym zna-lazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej czę-ści lotniska
znajdował się teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach
parkin-gowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale ele-ganckich samolotów,
przypominających skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możli-we
zamki. Któregoś dnia zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam.
Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki,
to, co wydarzyło się owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej,
która ubierała się w sypialni, poczułem nagłą potrzebę wzięcia jej w ramio-na. Służbowy strój
dziewczyny ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć, jak zakłada ten
grote-skowy kostium. Ale kiedy przygarnąłem ją do piersi, zro-zumiałem, że nie powoduje mną
uczucie dla niej, lecz chęć zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam
lampka nocna, którą dziewczyna strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi
pięściami, a ja stałem przy łóżku, przyciskając ją do piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na
ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało jej nie zabiłem, w najmniejszym stop-niu nie odczuwając
jednak nienawiści czy złości. Później, gdy siedziałem już w kokpicie cessny, podeks-cytowany
pokasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić,
jedno-cześnie jednak przypomniałem sobie niemy strach na twa-rzy siedzącej na podłodze
dziewczyny i nabrałem pewno-ści, że pójdzie na policję. Omijając o włos stojący obok
odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele razy
widziałem, jak mecha-nicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwa-lali mi sobie
towarzyszyć, gdy kołowali wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc
po-wiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć o urządze-niach sterowniczych i regulacji
silnika. Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad par-kingami
samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornika-mi otaczającymi lotnisko, nie miałem
najmniejszego poję-cia, jaki wybrać kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o
kradzież cessny oraz usiłowanie mor-derstwa na mojej narzeczonej.
Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak
zawsze podnieca-ły mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska
silnik zaczął się grzać, a po kilku se-kundach stanął w płomieniach, wypełniając kabinę
rozpa-lonym dymem. Pode mną leżało ciche nadrzeczne miastecz-ko, którego centrum handlowe i
prowincjonalne ulice, po-rośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki.
Zobaczyłem też wytwórnię filmową i operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod
wymalowaną na płótnie atrapą zakamuflowanego hangaru stało kilkana-ście przedpotopowych
dwupłatowców, a aktorzy ubrani w skórzane stroje lotnicze z czasów pierwszej wojny świato-wej
unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę, gdy szybo-wałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi
pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi
megafonem, jak gdyby chciał, bym za-grał w jego filmie.
Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na
rzece i utopić się, zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami teniso-wymi i parkiem
otoczonym uschłymi wiązami, zobaczy-łem na trawiastym zboczu wiej ską rezydencj ę w stylu
tudo-riańskim.
Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki
moich spodni. Parzył mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stro-nach kabiny pędziły
wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew
eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia była tak duża, że drążek
sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spo-tkanie wznoszącej
się ku mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami,
runął do wody. Gorące drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w
twarz. Poczułem szarpnięcie pasów i uderzyłem głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak
gdyby moje ciało należało w rze-czywistości do pasażera.
Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast
tonąć. Gdy pró-bowałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła
kipiąca, czarna woda, wirując ła-komie wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka
sekund.
I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja.
3
WIZJA
Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nie-ruchomo na wodzie. Z zalanego silnika
unosiła się ogrom-na chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do
przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapy-wała spękaną szybę tuż przed moim nosem.
Poluzowałem klamrę, zwalniającą zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami kabiny, gdy
moją uwagę przykuła rozgrywająca się na wprost mnie scena.
Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malo-widło, rozjaśnione zarówno wzburzoną
wodą, jak i moc-nym światłem, przesączającym się przez powierzchnię płót-na. Kiedy wypchnąłem
drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegó-łów.
Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się czę-ściowo drewniana rezydencja w stylu
tudoriańskim. Przy-glądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez mala-rza na zwykłym,
banalnym pejzażu. Żadna z tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego
sa-molotu, który runął z popołudniowego nieba i spadł u ich stóp do wody.
Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku -jak przypuszczałem, sądząc po obecności
wytwórni filmowej, było to Shepperton - wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to
aktorzy odpoczywający w przerwie mię-dzy kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda
Zgłoś jeśli naruszono regulamin