Marks J. H. - Teoria spisku.doc

(1264 KB) Pobierz

J.H. Marks

TEORIA SPISKU


Rozdział 1

ćjółta taksówka pędziła Drugą Aleją, jakby ktoś ją gonił. Wyłą-
czając się z potoku samochodów i włączając z powrotem, wykorzy-
stywała każdą sposobność, aby trochę przyśpieszyć albo wyprzedzić
wozy blokujące jej drogę. Chociaż światła zmieniały się z żółtych na
czerwone, taksówkarz mknął przez skrzyżowanie, zostawiając za so-
bą na przecznicach przeklinających kierowców. Nowojorscy taksów-
karze reprezentują gatunek ludzi z wrodzonymi skłonnościami do
zbyt mocnego przyciskania pedału gazu, lecz człowiek siedzący za
kierownicą tego samochodu nadawał terminowi „ostra jazda" zupeł-
nie nowe znaczenie.

Czujne niebieskie oczy łypały to na lusterko wsteczne, to na bocz-
ne, to na przednią szybę. W oczach tych nie było strachu, tylko wni-
kliwa analiza otoczenia i potencjalnych przeciwników. Czy jadący
trzy samochody dalej amerykański sedan prowadzi handlowiec
z Long Island, czy ktoś groźniejszy? Co ma znaczyć ten mercedes ru-
szający z pobocza właśnie w chwili, gdy on przejeżdżał? Kim jest pie-
szy w garniturze na przejściu i dlaczego obejrzał się za taksówką
z groźbą w oczach? Dlaczego w taki niezwykły sposób podniósł rękę?
Czyżby przez ukryty mikrofon donosił komuś o miejscu, gdzie znaj-
duje się taksówka? Niebieskooki kierowca wcisnął pedał gazu i wy-
rwał do przodu z jeszcze większą prędkością.       

Jednakże potem, patrząc w lusterko wsteczne, przyjrzał się uważ-
niej „wrogowi" i zdał sobie sprawę, że to tylko bluźniący pod nosem
biznesmen pokazuje mu środkowy palec dłoni. Sięgnął po cygaro i ro-
ześmiał się. To prawda - jechał trochę za blisko pieszych. Ale nie ma

5


się co przejmować. Należy przecież do doskonale wyszkolonych we-
teranów - doświadczonych w taktykach wymijania, zaprawionych
w zasadach walki i mających w małym palcu techniki prowadzenia
manewrów we wrogim środowisku.

Facet w garniturze przeklinał nie tego człowieka co trzeba. Na
Manhattanie można znaleźć wielu ludzi stanowiących prawdziwe za-
grożenie dla zwykłych obywateli. A on, taksówkarz, z pewnością do
nich nie należy. Wprost przeciwnie - zajmuje się tropieniem ludzi nie-
bezpiecznych.

Skręcił na zachód, w Czterdziestą Drugą, i postanowił nie myśleć
więcej o znerwicowanym biznesmenie. Miał na głowie większe zmar-
twienia, a tamten z pewnością nie zdążył zanotować numeru rejestra-
cyjnego.

Wydawało mu się, że słyszy jakiś głos, ale nie był tego całkiem pe-
wien, bo napływający z zewnątrz hałas uliczny w poważnym stopniu
zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Ów cichutki i słabiutki głosik prze-
klinał go j namawiał do robienia okropnych rzeczy. Kierowca wła-
śnie odbywał długi dyżur i złościło go, że ktoś zawraca mu głowę.
Rozwiązanie było proste. Trzeba wykonać tylko jedną rzecz. Zapalił
cygaro i wyłączył radionadajnik. Umilkł głos dyspozytora, który
wrzeszczał, żeby potwierdzić zabranie klienta z Trzydziestej Ósmej.
Taksówkarz nie zamierzał ani odpowiadać, ani wdawać się w jakie-
kolwiek wyjaśnienia. Miał swoje powody. Na koniec dnia przeprosi
i bąknie coś o monitorującej łącza radiowe konkurencji.

Najbardziej zmartwił się tym, że gburowaty dyspozytor nazwał
go przez radio słowem, które nie było jego imieniem ani nazwiskiem,
i użył takiego samego epitetu, jak rozwścieczony biznesmen na przej-
ściu dla pieszych. A prawdziwe personalia taksówkarza nie miały nic
wspólnego z tym mało poważanym narządem ludzkiego ciała. Na-
zywał się bowiem Jerry Fletcher.

Jerry wyróżniał się spośród tłumu przeciętnych nowojorskich tak-
siarzy. Po pierwsze, angielski był jego językiem ojczystym, a poza tym
wiedział, jak dojechać do Brooklynu i nie zgubić się po drodze. Przede
wszystkim jednak urodził się do czegoś poważniejszego niż przewoże-
nie ludzi z miejsca na miejsce - chociaż był w tym bardzo dobry. Wy-
starczyło nań spojrzeć i już stawało się jasne, że ma zbyt dużo w gło-
wie, aby zarobki kierowcy mogły mu przynieść satysfakcję z życia. Pod
pewnymi względami wyglądał na faceta, który jeździ taksówką, w cza-
sie kiedy odrywa się od zajęć stanowiących jego prawdziwą pracę.

6


Niemniej jednak łatwo było zgadnąć, czym jest jego prawdziwe
powołanie. Pierwszą rzeczą, na jaką człowiek zwracał uwagę, gdy
spojrzał na Jerry'ego Fletchera, była jaskrawa i przejrzysta barwa
błękitnych oczu. Jednakże nadanie jej miana błękitu stanowiło znacz-
ne uproszczenie. Przez wiele lat kolor ten bez powodzenia próbowa-
ły nazwać różne kobiety, o których Fletcher dawno już zapomniał.
Po przejrzeniu słowników odcień oczu Jerry'ego można by określić
jako akwamarynowy, lazurowy, indygo, turkusowy, modry, a nawet
szafirowy. Często porównywano go do barw różnych mórz i oceanów
- Karaibskiego, Śródziemnego, Pacyfiku, a przed rozstaniem... do
Arktycznego. Nic jednak w pełni nie oddawało ich szczególnej ja-
skrawości.

Jeżeli ktoś zdołał się już oderwać od hipnotyzującego spojrzenia,
w następnej kolejności zwracał uwagę na doskonałą kompozycję twa-
rzy. Usta, nos, policzki, podbródek i wszystko inne harmonizowało ze
sobą, tak jak powinno harmonizować u silnego, przystojnego męż-
czyzny, który obiema nogami twardo stoi na ziemi.

Dziwne jednak, że nie takie wrażenie odnosiła większość pozna-
jących go ludzi. Wkrótce bowiem pojawiało się to, co nie było wi-
doczne w wizerunku Jerry'ego Fletchera na pierwszy rzut oka. Otóż
pomimo przyjemnego wyglądu i naturalnej charyzmy miał on nieco
niepokojący sposób bycia. Nie stanowił dla nikogo zagrożenia, ale
zbyt szybko się roznamiętniał, przekraczając wszelkie granice zdro-
wego rozsądku, i po kilku chwilach dosłownie ulegał dzikiej pasji.

Trochę zbyt żarliwie podchodził do interesujących go tematów;
mówił wtedy zbyt szybko i zbyt dużo. Kiedy się śmiał, był wspania-
łym facetem, lecz gdy poważniał, jego umysł pracował na przyśpie-
szonych obrotach, ogarniała go jedna z obsesji i wtedy zamieniał się
w osobę nieobliczalną.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa urodził się człowiekiem
dobrym. Z całą pewnością jednak w przeszłości musiał stoczyć cięż-
kie boje ze swymi demonami, a i teraz próbował przed nimi uciekać.
Trochę zbyt paranoicznie podchodził do życia, lecz był zbyt pochło-
nięty zajęciami, aby dać się do końca zastraszyć. Niemniej jednak
najwyraźniej nie wszystko miał w głowie po kolei.

Taksówka gwałtownie zjechała ze środka jezdni na prawy pas i za-
trzymała się przed masywnym, typowym dla Manhattanu budynkiem
mieszkalnym. Posypały się przekleństwa. Zapiszczały hamulce. Wie-

7


le rąk zaciśniętych w pięści wygrażało łamiącemu przepisy kierowcy.
Jerry traktował to wszystko jako zwyczajny przerywnik, będący
czymś normalnym dla odważnego szaleńca, ośmielającego się zapusz-
czać na grożące śmiercią nowojorskie ulice.

Zamiast odwzajemniać się groźnymi gestami, spoglądał w luster-
ko wsteczne i obserwował mijające go samochody. Był zadowolony.
Nikt go nie śledził, bo w przeciwnym razie zostałby złapany na gorą-
cym uczynku. Jerry mógł więc teraz zabrać klienta, o którego dopo-
minał się wrzeszczący dyspozytor. Popatrzył na puste wejście do bu-
dynku i nacisnął klakson.

Po chwili drzwi się otworzyły. Z klatki schodowej wyszła ładna,
trzydziestokilkuletnia kobieta w towarzystwie starszego o kilka lat
mężczyzny. Żegnali się namiętnym pocałunkiem. O ile większość tak-
sówkarzy odwróciłaby w takim momencie głowę - czy to z szacunku
dla cudzej prywatności, czy też z zazdrości wobec tego szczęściarza -
o tyle Jerry twardo ich obserwował i uśmiechnął się, gdy padli sobie
w ramiona. On sam był zakochany do szaleństwa i zawsze z przyjem-
nością patrzył, jak inni zaznają szczęścia.

Mężczyzna ruszył do taksówki, a Jerry zauważył, że kobieta spo-
gląda za odchodzącym ukochanym. Pasażer wsiadł do samochodu
i zamknął drzwi.

-              Do Luxembourg Towers na Siódmej - polecił Jerry'emu, który ski-
nął głową i włączył się do ruchu. Obydwaj obserwowali, jak kobieta
wchodzi do budynku i zamyka za sobą drzwi. Klient westchnął głęboko.

Jerry potraktował to jako zaproszenie do konwersacji.

-              Odgłos miłości - powiedział.

Pasażer był myślami zupełnie gdzie indziej - bez wątpienia w ra-
mionach ukochanej - i nie wiedział, czy dobrze dosłyszał.

-              Proszę?

Jerry powtórzył westchnięcie.

-              To miłość - wyjaśnił.

Siedzący z tyłu mężczyzna prezentował bardziej cyniczne podej-
ście do życia niż Jerry i nie zgadzał się z romantycznie usposobionym
taksówkarzem.

-              Miłość? Przecież „kocham cię" to tylko wytworniejsza forma
zwrotu „chcę się z tobą przespać".

Chociaż Jerry już dość długo jeździł taksówką po Nowym Jorku,
to nadal pozostał idealistą... Przynajmniej w niektórych sprawach.
Teraz czuł się w obowiązku bronić dobrego imienia miłości.

8


-              Bez obrazy, ale sam jestem zakochany i uważam, że to niepraw-
da. Widziałem, jak się całowaliście. Właśnie tak wygląda miłość.

Cyniczny kochanek odwrócił głowę i spojrzał na dom swojej
dziewczyny. Taksówka pędziła Trzecią Aleją. Chociaż pasażer nie
chciał tego przyznać, taksówkarz miał rację. Oddalili się zaledwie
o siedem przecznic, od odjazdu minęło czterdzieści sekund, a on już
tęsknił za ukochaną. Nowojorczycy jednak niechętnie przyznają się
do sentymentów. Odwrócił wzrok do Jerry'ego, który właśnie trochę
zbyt szybko skręcił w Dwudziestą Trzecią i pruł na zachód.

-            Miłość dodaje człowiekowi skrzydeł - mówił Jerry. - Miłość
podrywa do lotu. Ja tego nawet nie nazywam miłością, tylko Gero-
nimo.

-            Geronimo? - zapytał pasażer. Słyszał wiele określeń na miłość,
ale takiego jeszcze nigdy.

-            Od wielkiego wodza Geronimo - wyjaśniał Jerry. - Jeśli ktoś
naprawdę kocha, to skoczyłby ze szczytu Empire State Building.
A podczas lotu krzyczałby jak Geronimo.

Nawet mężczyźnie, który właśnie opuścił ciepłe łóżko kobiety, ska-
kanie na złamanie karku z dachu wydawało się pozbawione sensu.

-              Ale zabiłby się. Trzeba by go zeskrobywać z chodnika. Po co to
komu?

Na widok żółtego światła Jerry dodał gazu i przemknął obok
grupki turystów, naiwnie wierzących, iż przepisy dają im prawo
pierwszeństwa. Poczuł się trochę dotknięty i pomyślał, że albo pasa-
żerowi brakuje inteligencji, albo wcale nie jest tak zakochany, jakby
się mogło wydawać.

-              Człowieku, czy ty mnie nie słuchasz? Przecież mówię, że miłość
dodaje skrzydeł. Miłość stanowi wybawienie. Jeśli ktoś w nią wie-
rzy, to skoczy z wieżowca i bezpiecznie wyląduje na ziemi. Miłość go
ocali.

Klient uśmiechnął się. Nie co dzień gruboskórny nowojorczyk do-
świadcza czegoś nowego. Większość już „tam" była i „to" widziała,
czymkolwiek by „to" i „tam" było. Jednak o ile pasażer kochał swo-
ją dziewczynę, o tyle ten trochę postrzelony taksówkarz jest chyba
na punkcie swej wybranki kompletnie szalony.

-              Musi pan mieć wspaniałą dziewczynę.

To prawda. Była tak cudowna, że Jerry nawet nie potrafił tego
wyrazić. Słowa zupełnie nie oddawały uczuć przepełniających jego
serce.

9


-              Kocham ją na zabój. Ona... mnie unicestwia. Oddałbym za nią
życie.

Już miał skręcić w Siódmą Aleję, gdy gwałtownie zatrzymał się na
czerwonym świetle. Jeden kwartał dalej pracowała brygada drogo-
wców i błyski białego światła ostrzegały kierowców, że roboty właśnie
trwają. Dla większości ludzi światło było po prostu światłem i niczym
więcej. Jednak gdy Jerry je zauważył, całkowicie pochłonęło jego
uwagę. Ze wszystkich sił próbował oderwać od niego wzrok, a pasa-
żer zadał pytanie, którego on wolałby nie słyszeć.

-            A czy ona pana kocha?

-            Nie wiem.

Szybko, prawie równocześnie z błyskami światła, mrużył oczy. Coś
sobie przypomniał, choć nie wiedział dokładnie, co takiego. Niemniej
jednak była to rzecz zła i nie dało się przed nią uciec.

Na moment, siedząc w taksówce przy rogu ulicy Dwudziestej
Trzeciej i Siódmej Alei, Jerry Fletcher znalazł się w piekle. Oczywiście
nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo nie widział ognia, dia-
błów z ogonami ani nagich grzeszników, kręcących się w poszukiwa-
niu wyjścia. Nie doświadczył też żadnych wysublimowanych uczuć
w rodzaju kryzysu duchowego czy staroświeckiego załamania ner-
wowego.

Nic z tych rzeczy. Jednak to było gorsze niż prawdziwe piekło.
Kilka upadłych aniołów z widłami i kozimi bródkami stanowiłoby
tu przyjemny akcent. Pulsujące światło przeniosło Jerry'ego w okrut-
ne miejsce, w którym zmuszano go do siedzenia w niewygodnym fo-
telu. Gorszym niż fotel dentystyczny. Gorszym niż miejsce w drugiej
klasie podczas lotu przez Atlantyk. Pozbawione twarzy, okryte cie-
niem postacie związały mu pasami ręce, a potem głowę. Przerażony
i unieruchomiony zamknął oczy, aby nie widzieć światła, które najwi-
doczniej odbyło tę dziwną wędrówkę razem z nim. Może gdy go nie
będzie, to wszystko minie... O Boże.

Tak, to działa. Ciemność. Spokój. Bezpieczeństwo.

Nie minęło jednak kilka sekund, gdy jakieś pulchne palce pod-
niosły mu powieki, podkleiły taśmą i zmusiły go do patrzenia.

Teraz do pojedynczego światła dołączały następne, aż na twarzy
Jerry'ego pojawił się kalejdoskop snopów promieni, które przeraża-
ły go i rozwścieczały. Jeszcze nigdy coś tak niegroźnego jak światło nie
uczyniło mu tyle krzywdy.

10


Nagle wszystko się skończyło.

Jerry zamrugał oczami i rozejrzał się dokoła. Znów był w taksów-
ce i, szczęśliwszy niż zazwyczaj, widział wokół siebie ruch uliczny.

Reflektor drogowy jednak nadal migał i zanim się Jerry zoriento-
wał, znów zaznał translokacji. Ze wszystkich sił próbował się opierać
wciągnięciu do świata fotela i pozbawionych twarzy ludzi, lecz utknął
gdzieś pomiędzy halucynacją a rzeczywistością Siódmej Alei. Usły-
szał klienta zadającego pytanie, więc spróbował odpowiedzieć, w na-
dziei że rozmowa przywróci go do realności. Starał się skoncentrować
na pytaniu. Czy jego dziewczyna czuje do niego to samo, co on co
niej? Tego Jerry nie wiedział, bo nigdy nie wyznał jej miłości.

-A dlaczego?

- Eee, boja... Mam pewne problemy.

Prawie przekonał pasażera.

Gdy zapaliło się zielone światło, Jerry nie zareagował. Normalnie
wciskał pedał gazu, gdy na przecznicy pojawiało się światło żółte.
Tym razem jednak tylko pochylił głowę, aby lepiej słyszeć konspira-
cyjne szepty wypełniające wnętrze samochodu. Męskie i kobiece gło-
sy. Słowa wypowiadane gwałtownie, a jednocześnie tak słabo, że nie
dało się ich zrozumieć. Co oni mówią? Czy pasażer też to słyszy? Czy
te głosy ostrzegają go przed zbliżającym się niebezpieczeństwem?

Jeżeli głosy odradzały cokolwiek Jerry'emu, spóźniły się nieco ze
swoimi ostrzeżeniami. Migające światło i ulica Dwudziesta Trzecia
znów zniknęły. Ku swemu niezadowoleniu na powrót znalazł się na
strasznym fotelu, w otoczeniu oprawców bez twarzy. Bezradnym
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin