STEPHEN VINCENT BENÉT
NAD RZEKAMI BABILONU
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1987
Stephen Vincent Benét (1893—1943), amerykański poeta, prozaik i dramaturg. Urodził się w Bethlehem (Pensylwania). Ukończył Uniwersytet w Yale w 1919 roku. W przeciwień-stwie do przedstawicieli „straconego pokolenia” przemawiał głosem nadziei i ostrożnego, mą-drego optymizmu. W swej twórczości sięgał chętnie do motywów zaczerpniętych z amery-kańskich legend i do historii USA, a przede wszystkim do patriotycznych i demokratycznych tradycji z okresu walk o niepodległość i wojny secesyjnej. Jest autorem ponad dwunastu tomów poezji, dramatów, opowiadań i powieści, w których, mówiąc słowami jednego z krytyków, starał się „pokazać nam wszystkim, po co żyjemy, i ukazać wizję uczciwego, prostego życia, jakim moglibyśmy żyć”.
Pod opieką starszego brata, Williama Rose'a, również cenionego poety, wydał dwa zbiory poezji: Five Men and Pompey (1915) i Young Adventures (1918). W 1929 roku opu-blikował John Brown's Body, długi poemat narracyjny o wojnie secesyjnej, który otrzymał nagrodę Pulitzera. Do klasycznych dzieł amerykańskiej epiki historycznej zalicza się także nie ukończony poemat Western Star (1943, nagroda Pulitzera 1944). Z powieści history-cznych i współczesnych Benéta godzi się wymienić: The Beginning of Wisdom (1921), Young People's Pride (1922), Jean Huguenot (1923) oraz Spanish Bayonet (1926).
Benét jest autorem około dwudziestu opowiadań fantastycznych, z których większość znaleźć można w zbiorach: Thirteen O'clock (1937, 13 opowiadań), Tales Before Midnight (1939, 12), wydanych później łącznie pt. Twenty-Five Short Stories by Stephen Vincent Benét (1943) i The Last Circle (1946, 15). Dwa najsłynniejsze opowiadania Benéta zostały także wydane osobno: The Devil and Daniel Webster (1937) i Johnny Pye and the Fool-Killer (1938). Zwłaszcza to pierwsze, cieszące się ogromną popularnością, zostało przerobione na operę, sfilmowane z powodzeniem przez Williama Dieterle'a w 1941 roku pt. All That Money Can Buy (inny tytuł: The Devil and Daniel Webster) i oczywiście wiele razy ukazywało się w antologiach, było radiofonizowane i tłumaczone na języki obce. Daniel Webster jest także bohaterem opowiadania „Daniel Webster and the Sea Serpent” (1937). Pozostałe godne uwagi opowiadania fantastyczne Benéta to: „A Tooth for Paul Revere” (1937), „Mr. Penny and the Rhine Maiden” (1932), „Into Egypt” (1939), „The Angel Was a Yankee” (1940) i „William Riley and the Fates” (1941).
Przy całym humanizmie swej twórczości Benét nigdy nie próbował unikać prawdy. Był jednym z pierwszych, którzy jasno dostrzegali niebezpieczeństwo rodzącego się totalitary-zmu, i przeciwko niemu ostro występował, wykorzystując bajkę, przypowieść i fantastykę z dużym powodzeniem. Obecnie często ignoruje się bądź wyśmiewa prostotę ducha przeszło-ści, ustalonych obyczajów i tradycyjnych wartości, jakby zapominając o wielkich tradycjach prozy Dreisera, Farrella i innych. A przecież najlepsze opowiadania fantastyczne Benéta do dziś są świetną lekturą rozrywkową, zaś ich poważne odniesienia wciąż pozostają aktualne i godne uwagi, podobnie jak giętka, płynna narracja.
Marek S. Nowowiejski
Doktor Mellhorn i Perłowa Brama
Doktor Mellhorn nie spodziewał się, że po śmierci w ogóle gdziekolwiek pójdzie. Zdziwił się więc bardzo, kiedy znów się znalazł w drodze. Ale może najpierw tytułem wyja-śnienia parę słów o doktorze Mellhornie. Opuszczając nasze miasto miał siedemdziesiątkę z hakiem, a kiedy się pojawił, był tak młody jak Bates czy Filsinger, czy którykolwiek z chłopaków w szpitalu. Tyle że wtedy nie było żadnego szpitala. Pojawił się z młodzieńczym zarostem, nowiutką torbą i modnymi poglądami na temat medycyny, które nam się nie bardzo podobały. A kiedy w ponad czterdzieści lat później odchodził, zostawiał okręg z pierwszo-rzędnym świadectwem zdrowia i wielu ludzi, którzy zawdzięczali mu życie. Tak, wiejski lekarz. Ale nigdy nie słyszałem, żeby go (ktoś nazwał konowałem czy łapiduchem, chociaż wiem, że kiedyś uniwersytet Pewauket zamierzał mu przyznać doktorat. Ale potem rada naukowa zebrała się ponownie i zdecydowano, że potrzebna im jest nowa hala gimnastyczna, więc zamiast Mellhornowi przyznano stopień naukowy J. Prentissowi Parmelee.
Podobno kiedy się pojawił, był szczupłym, młodym człowiekiem, miał wschodni akcent i chciał studiować w Wiedniu. Ale większość z nas pamięta go jako przysadzistego faceta przy kości, z siwymi włosami i łysym plackiem na głowie, który podczas pierwszych upałów opalał mu się na ogniście czerwony kolor. Znał ze cztery sztuczki karciane, które chętnie demonstrował, szczególnie młodym — zawsze zresztą te same — a od czasu do czasu, kiedy miał nastrój, wyjmował ci zza kołnierza srebrną półdolarówkę. Co działało zarówno na tych młodych, którzy zamierzali budować statki kosmiczne, jak i na tych, którzy chcieli zostać inżynierami kolejowymi. Ale działało zawsze. Według mnie to bardziej sam doktor Mellhorn niż jego numery.
Ale nie było w nim nic niezwykłego, poza może tymi jego karcianymi sztuczkami. W każdym razie on tak uważał. Był po prostu dobrym lekarzem i znał nas na wylot. Słyszałem, jak ludzie mówili o nim, że jest starym, głupim, upartym mułem — ale to dotyczyło sporu o wodociągi. To znów kiedy indziej słyszałem, jak ckliwa staruszka nazwała go świętym. Pewnego razu mu tę historię powtórzyłem, a doktor spojrzał na mnie sponad okularów i powiedział:
— Ja tam zawsze miałem szacunek dla muła; ma dziesięć razy tyle rozumu co... koń. — I zaraz potem wyjął mi z ucha srebrną półdolarówkę.
No i co tu powiedzieć o takim człowieku? Nic — przychodzisz do niego o trzeciej nad ranem. A kiedy przysyła ci rachunek, uważasz, że ten rachunek jest trochę za słony.
Ale jak przyszło co do czego, to się ludzie zjeżdżali na jego pogrzeb z odległości stu pięćdziesięciu mil. Masonowie przyjechali z Bluff City, a Pole'owie zza torów, z wieńcem jak stodoła, i widziało się samochody, jakie nieczęsto pojawiały się w okolicy. Ale naprawdę dziwne rzeczy zaczęły się dla doktora Mellhorna dopiero po jego pogrzebie.
Ostatnie, co zapamiętał, to to, że leży w łóżku, bardzo chory, tak w ogóle, ale zarazem rad z wypoczynku. I jednocześnie jedzie swoim Modelem T długą, prostą drogą wśród zamglonych, falistych łąk, które jak gdyby ciągnęły się znikąd donikąd.
To jednak, że znów jedzie swoim Modelem T, bynajmniej nie wydało mu się dziwne. Na tym samochodzie uczył się jeździć i tego samochodu się trzymał, dopóki rodzina go nie zmusiła, żeby kupił nowy. I nie wydało mu się też dziwne, że już nie jest chory. Nie miał w życiu tak znów wiele czasu, żeby chorować — już pacjenci o to zadbali. Przede wszystkim rozejrzał się za swoją torbą, ale torba leżała na siedzeniu obok niego. Była to stara torba, nie ta nowa, którą dostał w prezencie w szpitalu, ale też dobra. Znaczyło to, że jedzie gdzieś z wizytą, i jeśli nawet w tym momencie nie mógł sobie przypomnieć, dokąd go wezwano, to był pewien, że wkrótce sobie przypomni. Dawnymi czasy budził się nieraz w swoim powo-ziku i stwierdzał, że koń niemal bez jego udziału wiezie go do domu. Lekarz przyzwyczaja się do takich rzeczy.
Mimo to jednak, w miarę jak tak jechał i jechał, nie widząc żadnych miejskich świateł, tylko same łąki, zaczął coś podejrzewać. Pomyślał nawet przez chwilę, że może by się zatrzymać, wysiąść z samochodu i rozejrzeć się dokoła, ale nie lubił tracić czasu, kiedy jechał do pacjenta. W pewnym momencie uderzył go jeszcze jeden szczegół. Prowadził samochód bez okularów. A przecież nie zdarzyło mu się to od lat piętnastu.
— Hm — mruknął doktor Mellhorn — musiałem zupełnie zwariować. Chyba że... a zresztą to całkiem możliwe.
Tym razem jednak zatrzymał samochód. Zajrzał do torby, ale wszystko było, jak należy. Otworzył portfel i przyjrzał mu się, ale poznał swoje na pół zatarte inicjały. Zmierzył sobie puls, ale stwierdził, że jest normalny.
— Hm... — rzekł doktor Mellhorn. — No cóż...
A następnie, żeby sobie samemu dowieść, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, wyjął z kierownicy srebrną półdolarówkę.
— Wyjątkowo gładko mi poszło — powiedział. — Tak czy siak, jeśli to jest nowa autostrada, to wydaje mi się dłuższa, niż ją zapamiętałem.
Ale właśnie w tym momencie nadjechał motocykl i zatrzymał się z zawijasem, jak to mają w zwyczaju zmotoryzowani policjanci.
— Czy można panu w czymś pomóc? — zapytał gliniarz. Doktor Mellhorn nie widział jego ukrytej za goglami twarzy, ale same gogle robiły wrażenie zupełnie normalnych.
— Jestem lekarzem — odparł doktor Mellhorn, tak jak zdarzało mu się odpowiadać tysiące razy — i zostałem pilnie wezwany do pacjenta. — I przesunął ręką po czole. — Czy to właściwa droga? — zapytał.
— Prosto aż do świateł — odparł policjant. — Oczekują tam pana, doktorze Mellhorn. Czy dać panu eskortę?
— Nie, ale dziękuję panu bardzo — rzekł doktor Mellhorn i policjant odjechał z rykiem motoru. Model T jęknął, kiedy go doktor podgazował. — Mają jakiś nowy rodzaj gliniarzy — mruknął. — Chyba że...
Ale kiedy dotarł do świateł, okazało się, że są takie same jak na każdym innym skrzyżowaniu. Poczekał na zmianę świateł i ruszył, kiedy policjant dał mu znak. Zauważył, że jest znaczny ruch w przeciwną stronę, ale nie miał czasu się przyjrzeć, bo jego gablota wyrwała gwałtownie do przodu, jak zwykle kiedy kazał jej czekać. Ale i tak widok ruchu ulicznego uspokoił go nieco, chociaż jak dotąd doktor nie minął nikogo, kto by jechał w jego stronę.
Wkrótce zauważył, że okolica się zmieniła. Jechał teraz aleją wśród bardzo malowni-czego krajobrazu. Wzgórza porastał okryty kwieciem dereń, białoróżowy na tle zieleni, acz-kolwiek, jak sobie doktor uświadamiał, opuszczał dom w sierpniu. Tu i ówdzie widniał mały, ładnie wymalowany na biało drogowskaz: DO BRAMY.
— Hm — rzekł doktor Mellhorn. — Nowa Aleja Stanowa, jak sądzę. Nawet ją niebrzy-dko zrobili. Ciekawe, skąd wzięli ten dereń. Nie widziałem derenia w takim rozkwicie, odkąd wyjechałem ze Wschodu.
Jechał przez jakiś czas jakby we śnie, ponieważ dereń przypomniał mu czasy młodości, kiedy to chodził na Wschodzie do szkoły. Przypomniał sobie, jak ta szkoła wyglądała, i dziewczyny, które przychodziły na tańce, ładne dziewczyny w białych rękawiczkach i z włosami uczesanymi w loki. Doktor Mellhorn pomyślał, co też się z nimi stało. Pewnie urodziły dzieci. A przynajmniej niektóre z nich. Ale wolał je widzieć takimi, jakie były wtedy — ładne i podniecone tańcami.
Przypomniały mu się też inne rzeczy: ławki w klasach porżnięte nożami i drzewa na kampusie, pierwsza fajka, jaką wypalił, i taki jeden facet, Paisley Grew, o którym nie myślał od lat — chudzielec, który nawijał niestworzone historie i grał na drumli.
— Powinienem zajrzeć do Paisleya — powiedział. — Tak, powinienem. Niewiele był wart, ale go zawsze lubiłem. Ciekawe, czy dalej gra na tej swojej drumli. Phi, przecież wiem, że nie żyje od dwudziestu lat.
Wyprzedzał teraz inne samochody i inne samochody wyprzedzały jego, ale nie zwracał na nie szczególnej uwagi, chyba że zauważył rejestrację rzadko spotykaną w tym stanie, jak na przykład z Rhode Island czy z Missisipi. Był zbyt zaprzątnięty własnymi myślami. Widział także i pieszych, nawet bardzo wielu, a raz minął człowieka, który wiózł ładunek siana. Zasta-nawiał się, co zrobi z tym sianem, kiedy dojedzie do Bramy. Ale prawdopodobnie zostało to jakoś załatwione.
— Nie wierzę w to ani trochę — powiedział sam do siebie — ale ojciec Kelly się zdzi-wi. A zresztą może i nie. Czasem nieźleśmy się pokłócili, ale zawsze wiedziałem, że mogę na tego człowieka liczyć, chociaż jestem heretykiem.
A potem nagle doktor Mellhorn zobaczył po drugiej stronie doliny Mur i Bramę. Patrzy — a one sięgają nieba. Przetarł oczy — są dalej.
— Piękny widok — rzekł.
Nikt mu nie powiedział, dokąd ma iść i co robić, ale wydawało mu się, że wie. Gdyby się nad tym zastanowił, powiedziałby, że się czeka w kolejce, ale żadnego czekania w kolejce nie było. Poszedł po prostu tam, gdzie miał iść, i recepcjonista od razu zwrócił się do niego po nazwisku.
— Słucham, doktorze Mellhorn — powiedział. — Co chciałby pan robić na początek?
— Chciałbym usiąść — odparł doktor Mellhorn. I usiadł; krzesło było wygodne. Ze dwa razy podskoczył nawet na sprężynach, kiedy nagle poczuł na sobie wzrok recepcjonisty.
— Czym mogę panu służyć? — zapytał recepcjonista. Był młody, energiczny i schludny jak z igiełki. Widać było, że chce i potrafi usłużyć. Doktor Mellhorn pomyślał: On jest z tych facetów, co to ci wyczyszczą szybę, choćby nie wiem jak była czysta.
— Dziękuję — odparł doktor. — Bo widzi pan, ja w to wszystko nie wierzę. W ogóle nie wierzę. Przykro mi, jeśli to brzmi głupio, ale cóż ja poradzę.
— Nic nie szkodzi, sir. Czasem to musi potrwać. — I recepcjonista uśmiechnął się, jakby doktor Mellhorn wyświadczył mu przysługę.
— Młody człowieku — zwrócił się do niego doktor — jestem lekarzem. Czy chce pan powiedzieć, że... — Urwał nagle, ponieważ zdał sobie sprawę z całkowitej bezcelowości wszelkich dyskusji. Albo tu jest, albo go nie ma. A miał takie uczucie, że jest. — No cóż — rzekł z uśmiechem — od czego mam zacząć?
— A to już jest całkowicie zależne od pana decyzji — odparł żywo recepcjonista. — Jeśli ma pan ochotę na spotkania z rodziną, bardzo proszę. Czy może woli pan się najpierw zainstalować. Albo zrobić wycieczkę, samemu lub z przewodnikiem. Może to panu podsunie jakiś pomysł — i z tymi słowy zaczął mu wtykać jakieś broszurki. Ale doktor Mellhorn je odsunął.
— Chwileczkę — powiedział. — Chciałbym się zastanowić. Naturalnie jest matka i ojciec. Ale jeszcze na razie nie chciałbym się z nimi widzieć. Nie uwierzyłbym w to. A co do babci... no cóż... gdybym teraz zobaczył babcię... będąc starszy, niż ona jest... była... bywała... to nie wiem, co by się ze mną stało. Musi mi pan pozwolić złapać oddech. No tak, oczywi-ście, jest jeszcze wuj Frank, to będzie łatwiejsze. — Przerwał. — A wuj tu jest? — zapytał.
Recepcjonista zajrzał do kartoteki.
— Z całą przyjemnością spieszę pana zawiadomić, że pan Francis V. Mellhorn przybył 12 lipca 1907 roku — oznajmił. I uśmiechnął się ujmująco.
— Proszę! — wykrzyknął doktor Mellhorn. — Wuj Frank! Niech mnie! Musiała to być wielka pociecha dla matki. Słyszeliśmy... a zresztą wszystko jedno, cośmy słyszeli... przypu-szczam, że to wcale nie było tak... Nie, nie, niech pan nie sięga jeszcze po ten telefon, czy co to tam jest. Jeszcze się zastanowię.
— Czasami się okazuje — rzekł skwapliwie recepcjonista — że ktoś nie z rodziny jest lepszy na początek. Nawet ktoś zupełnie obcy... na przykład jakiś wybitny przedstawiciel tego samego zawodu...
— Ano właśnie, niezły pomysł — powiedział ochoczo doktor Mellhorn usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo nie znosi recepcjonisty. Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tak go nie lubi, ale nie miał co do tego wątpliwości.
Przypomniało mu to czasy, kiedy leżał w miejskim szpitalu po usunięciu woreczka żółciowego i młodzi, energiczni lekarze, którzy przychodzili go badać, co drugie słowo zwra-cali się do niego per „panie doktorze”.
— Tak, to jest myśl — powiedział. Zastanowił się. — No cóż, naturalnie chciałbym się zobaczyć z Kochem. I z Semmelweisem. Nie mówiąc już o Walterze Reedzie. Gadanie, oni przecież będą bardzo zajęci. Ale jest taki jeden facet... tyle że on żył dość dawno temu...
— Poproszę Hipokratesa — powiedział recepcjonista do telefonu, czy co to tam było. — H jak hałas...
— Nie! — dość gwałtownie zaprotestował doktor Mellhorn. — Przepraszam bardzo, ale niech się pan chwilę wstrzyma. Oczywiście jeśli pan może. To znaczy jeśli Hipokrates zechciałby przyjść, to ja nie mam nic przeciwko temu. Ale nigdy za nim nie przepadałem pomimo jego przysięgi. Myślałem o Eskulapie. George W. Mój Boże! — powiedział. — Ale przecież on nie mówi po angielsku. Zapomniałem.
— Chętnie służę jako tłumacz. — Recepcjonista uśmiechnął się promiennie.
— Nie mam co do tego wątpliwości — odparł doktor Mellhorn. — Ale chwileczkę niech pan się wstrzyma. — Za moment, jak tak dalej pójdzie, będzie rozmawiał z Eskulapem. I co ja takiego temu człowiekowi powiem? — pomyślał. Za dużo tego dobrego. Rozejrzał się nieprzytomnie po schludnym pomieszczeniu recepcji — roztrzęsiony, jak sam stwierdził, w przytulnym cieniu złocistego beżu. A potem jego wzrok padł na zniszczoną czarną torbę leżącą u jego stóp i nagle ogarnęło ...
science-fiction