Pratchett Terry - Nomów 3 - Nomów księga odlotu.doc

(510 KB) Pobierz

Terry Pratchett

Nomów Księga Odlotu

Księga trzecia sagi o nomach

 

* * *

Jak się okazuje statek, na pokładzie którego nomy dawno temu przybyły na Ziemię, ciągle czeka na orbicie, by zabrać ich do domu, gdziekolwiek by on był. Jak skontaktować się ze statkiem, wie tylko jeden Masklin.

Trzeba się mianowicie udać na Florydę - gdziekolwiek by to było - i dostać się na satelitę telekomunikacyjnego - cokolwiek to jest - który ma właśnie zostać wystrzelony. Niemożliwe? Zapewne, tyle że Masklin o tym nie wie...

* * *

Na początku

...był Arnold Bros (zał. 1905), czyli wielki dom towarowy.

Albo inaczej rzecz ujmując, dom dla dwóch tysięcy nomów - jak sami siebie nazywali - które dawno temu zrezygnowały z życia na świeżym powietrzu i osiedliły się u ludzi pod podłogą. Ważne było, że pod podłogą, z ludźmi zaś nie mieli do czynienia, bo ludzie byli duzi, powolni i głupi.

Za to nomy żyły szybko - dla nich dziesięć lat to prawie stulecie, a ponieważ w Sklepie mieszkały ponad osiemdziesiąt lat, dawno temu już zapomniały, co to słońce, deszcz czy wiatr. Był jedynie Sklep, stworzony przez legendarnego Arnolda Brosa (zał. 1905), jako Właściwe Miejsce dla nomów.

A potem z Zewnątrz do Sklepu przybył Masklin i jego grupa. Z Zewnątrz, które zresztą dla sklepowych nomów nie istniało. Masklin i pozostali dobrze wiedzieli, co to deszcz i wiatr: wiedzieli aż za dobrze i dlatego próbowali żyć gdzieś, gdzie ich nie było.

Przywieźli ze sobą Rzecz, którą przez pokolenia uznawano za talizman przynoszący szczęście. Dopiero w Sklepie, w pobliżu prądu elektrycznego Rzecz się obudziła i wybranym zaczęła opowiadać historie, które ledwie im się w głowach mieściły...

Otóż dowiedzieli się, że pochodzą z gwiazd, skąd przylecieli na pokładzie jakiegoś statku, i że ten statek czeka gdzieś w górze, mimo iż minęły już tysiące lat. Czeka, by ich zabrać do Domu...

Dowiedzieli się także, że Sklep ma za trzy tygodnie zostać zniszczony.

Co Masklin musiał wymyślić, jak przekonywać i co mówić, a czego nie wyjawiać, żeby wszyscy opuścili Sklep w ukradzionej ciężarówce, to wszystko opisano w „Nomów Księdze Wyjścia”.

Dotarli do opuszczonego kamieniołomu: przez krótki czas sprawy miały się całkiem dobrze. Ale jak się ma cztery cale wzrostu i mieszka w świecie olbrzymów, to sprawy nigdy za długo nie wyglądają dobrze. Toteż wkrótce okazało się, że ludzie chcą ponownie uruchomić kamieniołom.

Z fragmentu gazety zaś dowiedzieli się, że istnieje Richard Arnold - Wnuk założyciela Sklepu. Albo jednego z braci, którzy go założyli, jak twierdzili niektórzy. W gazecie było nawet jego zdjęcie. Firma, do której należał Sklep, obecnie była wielką, międzynarodową korporacją, a Richard udawał się na Florydę, by być świadkiem wystrzelenia jej pierwszego satelity telekomunikacyjnego.

Rzecz powiedziała Masklinowi, że gdyby znalazła się w przestrzeni, zdołałaby się ze statkiem dogadać i ściągnąć go w dół. Masklin postanowił wziąć ze sobą kilku towarzyszy, udać się na lotnisko i znaleźć sposób dostania się na Florydę i wysłania Rzeczy w niebo. Naturalnie, było to niedorzeczne i niemożliwe, ale ponieważ nie zdawał sobie z tego sprawy, zabrał się do realizacji przedsięwzięcia.

Wyruszyli przekonani, że Floryda jest oddalona o jakieś pięć mil drogi - no, może dziesięć - i że na świecie żyje najwyżej kilka tysięcy ludzi. Nie wiedzieli, jak się tam dostać ani co zrobić, gdy się już tam znajdą, ale byli zdecydowani zrobić, co tylko się da.

Perypetie nomów, które pozostały w kamieniołomie i walczyły z ludźmi, broniąc swego nowego świata jak długo się dało, a potem odjechały Jekubem, wielką maszyną drogową, zostały opisane w „Nomów Księdze Kopania”.

A oto historia Masklina...

 

 

Rozdział pierwszy

LOTNISKA: Miejsca, gdzie ludzie albo bardzo się spieszą, albo długo czekają.

Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de Pasmanterii

Wysilmy wyobraźnię i załóżmy, że spoglądamy przez obiektyw bardzo odległego od Ziemi aparatu fotograficznego...

Oto wszechświat: pełen połyskujących galaktyk niczym choinka ozdób gwiazdkowych.

„Zbliżenie”

Oto galaktyka wyglądająca jak nie rozmieszana śmietanka w kawie, pełna jasnych punkcików. Każdy taki punkcik to gwiazda.

„Zbliżenie”

Oto gwiazda z własnym systemem planetarnym. Planety okrążają Słońce, mknąc w przestrzeni. Jedne bliżej, drugie dalej. Jedne tak rozpalone, że ołów jest na nich płynny, drugie tak zimne i odległe, że przelatują przez rejony, w których rodzą się komety.

„Zbliżenie”

Oto błękitna planeta, w większej części pokryta wodą. Nazywa się Ziemia.

„Zbliżenie”

Oto powierzchnia tej planety: niebieska, zielona, brązowa. Opromieniona blaskiem słońca na błękitnym niebie. Pełna pól, o, jest i jakiś kamieniołom i...

„Zbliżenie”

Oto lotnisko - plątanina krzyżujących się betonowych pasów startowych i dróg kołowania oraz budynków, w których śpią samoloty. I nie tylko...

„Zbliżenie”

...oto największy budynek - dworzec lotniczy pełen ludzi i zgiełku...

„Zbliżenie”

...oto główna hala odlotów, jasno oświetlona, wypełniona ludźmi i bagażami...

„Zbliżenie”

...oto kosz na śmieci pełen śmieci...

„Zbliżenie”

...i para oczek prześwitujących między śmieciami...

„Zbliżenie”

Oj!

„Zbli...”

Łup!

* * *

Masklin ostrożnie zjechał po starym kartonie od hamburgera.

Dość długo obserwował ludzi - były ich setki i coś mu zaczynało świtać, że po pierwsze jest ich na świecie znacznie więcej, niż podejrzewał, a po drugie - dostanie się do samolotu to zupełnie nie to samo co kradzież ciężarówki.

Zadomowieni w czeluściach kosza na śmieci Gurder i Angalo ponuro dojadali zimne, tłuste frytki.

Rzeczywistość była dla wszystkich przykrym szokiem.

No bo tak - Gurder w czasach sklepowych był opatem i wierzył, że Arnold Bros (zał. 1905) stworzył Sklep dla nomów. Zresztą wciąż był przekonany, że istnieje gdzieś jakiś Arnold Bros mający na uwadze dobro nomów, gdyż nomy są ważne. A teraz coraz wyraźniej było widać, że nomy wcale się nie liczą...

Albo Angalo - nie wierzy w Arnolda Brosa, ale myśli, że on jednak istnieje, bo mu to pomaga w niewierzeniu. Skomplikowane, ale prawdziwe.

No i na koniec Masklin - nie podejrzewał, że to się okaże takie trudne. Sądził, że odrzutowce to po prostu ciężarówki, które mają więcej skrzydeł, a mniej kół. Tymczasem jeszcze nawet nie zbliżyli się do samolotu, a już widział więcej ludzi niż dotąd w całym swoim życiu. Jak w takich warunkach miał znaleźć Wnuka Richarda, 39?!

Dotarł do pozostałych, mając nadzieję, że zostawili mu jakąś frytkę albo frytka...

Angalo uniósł głowę.

- I co? Zauważyłeś go? - spytał ironicznie.

- Tam jest kupa ludzi z brodami. - Masklin wzruszył ramionami. - Wszyscy wyglądają tak samo.

- A nie mówiłem? - ucieszył się Angalo i dodał, spoglądając wymownie na Gurdera: - Ślepa wiara nigdy do niczego nie prowadzi. I nie działa.

- Mógł odlecieć, zanim się zjawiliśmy - zauważył Masklin. - Albo mógł przejść obok mnie.

- Więc trzeba wracać - skomentował Angalo. - Spróbowaliśmy, obejrzeliśmy lotnisko, prawie daliśmy się stratować co najmniej tuzin razy i na pewno nas brakuje w kamieniołomie. Czas wracać do rzeczywistości.

- A ty co na to?

Gurder, do którego skierowane było pytanie, spoglądał na Masklina długo i z desperacją.

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Miałem nadzieję... - wystękał i umilkł.

Wyglądał tak nieszczęśliwie, że nawet Angalo poklepał go pocieszająco po ramieniu.

- Nie bierz tego tak poważnie. Przecież tak naprawdę to nie myślałeś, że jakiś Wnuk Richard, 39, spadnie z nieba, złapie nas i zawiezie na Florydę. Nie myślałeś?! - upewnił się Angalo. - Spróbowaliśmy i się nie udało. No, to wracajmy do domu.

- Oczywiście, że tak nie myślę - obruszył się Gurder. - Ale myślałem, że może... że jakoś... no, że będzie jakiś sposób...

Masklin przyjrzał się podejrzliwie Rzeczy. Był pewien, że słucha - w okolicy było aż za dużo elektrycznością Rzecz, mimo że była jedynie czarnym sześcianem, kiedy słuchała, zawsze wyglądała na bardziej ożywioną niż zwykle. Kłopot w tym, że odzywała się tylko wówczas, gdy miała na to ochotę, i zawsze pomagała tylko tyle, ile musiała. Ani odrobiny więcej. Masklin miał nieodparte wrażenie, że cały czas jest testowany. Poza tym za każdym razem, gdy prosił o pomoc, jakby przyznawał, że skończyły mu się pomysły.

Co do tego ostatniego, aktualnie mógł to nawet głośno potwierdzić, wobec czego...

- Rzecz, wiem, że mnie słyszysz, bo tu jest pełno prądu - zagaił. - Jesteśmy na lotnisku i nie możemy znaleźć Wnuka Richarda, 39. Nie wiemy nawet, jak go zacząć szukać. Pomóż nam... proszę.

Rzecz pozostała ciemna i cicha.

- Jeśli nam nie pomożesz - kontynuował szeptem - wrócimy do kamieniołomu i będziemy musieli stawić czoło ludziom, ale ciebie to już nie będzie obchodziło, bo cię tu zostawię. Możesz mi wierzyć, że tak zrobię. I nie znajdą cię już żadne nomy i nie będzie żadnej innej okazji. Wyginiemy i nie będzie już na tym świecie nomów, a wszystko przez ciebie. I przez te wszystkie lata, kiedy będziesz leżeć zapomniana na śmietniku, będziesz sama i pozostanie ci tylko pełna goryczy myśl, że może jednak trzeba było mi pomóc, gdy grzecznie prosiłem. Pewnie w końcu dojdziesz do wniosku, że gdyby to się zdarzyło jeszcze raz, to byś mi pomogła. Tylko że to się nie powtórzy, a ostatnią okazję masz teraz, więc się zdecyduj i pomóż nam.

- Przecież to maszyna! - sprzeciwił się Angalo. - Nie da się szantażować maszyny...

Na czarnej powierzchni sześcianu zapłonęło czerwone światełko.

- Wiem, że słyszysz, co myślą inne maszyny - dodał Masklin. - Ale nie wiem, czy słyszysz, co nomy myślą. Jeśli tak, to możesz się przekonać, że nie żartuję. Jeśli nie, to lepiej uwierz mi na słowo. Chcesz, żebyśmy się zachowywali inteligentnie, to się zachowuję: jestem wystarczająco inteligentny, żeby wiedzieć, kiedy potrzebuję pomocy. Otóż potrzebuję jej teraz. A ty możesz mi pomóc, więc jeśli tego nie zrobisz, to zostawię cię tu i zapomnę, że kiedykolwiek istniałaś.

Zapaliło się drugie światełko.

Masklin wstał, spojrzał na Rzecz i zwrócił się do innych:

- Skoro tak, to idziemy!

Rzecz odchrząknęła i spytała:

- „Jak konkretnie mogę pomóc?”

Angalo uśmiechnął się szeroko.

Masklin siadł i powiedział spokojnie:

- Znajdź Wnuka Richarda Arnolda, 39.

- „To może potrwać.”

- Nie szkodzi.

Na powierzchni Rzeczy zapalił się jakiś wzorek i zgasł po chwili.

- „Zlokalizowałam Richarda Arnolda, wiek 39. Właśnie wszedł do poczekalni lotu 205 do Miami na Florydzie pierwszej klasy.”

- To wcale tak długo nie trwało - zauważył Masklin przytomnie.

- „Trzysta mikrosekund. To długo.”

- Kwestia gustu - ocenił Masklin i dodał: - Ale nie zdaje mi się, żebyśmy zrozumieli wszystko, co powiedziałaś.

- „A konkretnie czego nie zrozumiałeś?”

- Wszystkiego po „wszedł do”.

- „Ten, którego szukacie, jest tu w specjalnym pokoju i czeka, żeby wejść do wielkiego srebrnego ptaka, który ma polecieć do miejsca, które nazywa się Floryda.”

- Jakiego znowu wielkiego srebrnego ptaka? - zdziwił się Angalo.

- Jej chodzi o samolot - wyjaśnił Masklin. - Bywa czasem złośliwa.

- Skąd ona to wszystko wie? - spytał podejrzliwie Angalo.

- „Ten budynek pełen jest komputerów.”

- Takich jak ty?

- „Bardzo prymitywnych komputerów. Bardzo!” - Rzecz zdołała wyglądać na urażoną. - „Ale bez trudu mogę je zrozumieć, jeśli myślę wystarczająco wolno. Ich zadaniem jest wiedzieć, dokąd chcą się dostać poszczególni ludzie i gdzie są w danej chwili.”

- To więcej niż wie przeciętny człowiek - ocenił Angalo.

- Możesz się dowiedzieć, jak się do niego dostać? - spytał Gurder, wyraźnie odzyskując nadzieję.

- Zaraz, zaraz! - wtrącił się Angalo. - Tylko nie na odwrót, dobrze?!

- Przecież przybyliśmy tu, żeby go znaleźć, tak? - upewnił się Gurder.

- Owszem. Ale co konkretnie zrobimy, jak go znajdziemy?

- Jak to „co”?! My... no, tego... - Gurderowi najwyraźniej skończyły się pomysły.

- Nie wiemy nawet, co to jest „poczekalnia pierwszej klasy” - dodał Angalo.

- „Pokój pełen ludzi czekających na samolot” - wyjaśniła uprzejmie Rzecz.

- Boisz się! - stwierdził nagle z tryumfem Gurder, spoglądając oskarżycielsko na Angala. - Boisz się, bo jak znajdziemy Wnuka Richarda, 39, to znaczy, że naprawdę istnieje Arnold Bros, a to znaczy, że się myliłeś! Jesteś zupełnie jak twój ojciec: też nigdy nie miał odwagi przyznać, że był w błędzie.

- Boję się, ale o ciebie - parsknął Angalo. - Bo widzisz, Wnuk Richard jest człowiekiem, tak jak Arnold Bros był człowiekiem. Albo dwoma, nieważne. Wybudował Sklep dla ludzi i nawet nie zdawał sobie sprawy z istnienia nomów. Jak się o tym przekonasz na własne oczy, to nie wiem, co ci się porobi. A mojego ojca w to nie mieszaj!

Rzecz tymczasem otworzyła w górnym boku niewielką klapkę i wysunęła przez nią kawałek drucianej siatki na metalowym pręcie i zaczęła nią powoli obracać. Klapek, kiedy były zamknięte, w ogóle nie było widać, a Rzecz otwierała je tylko wtedy, kiedy coś ją wybitnie zainteresowało. Wystawiała wtedy przez nie różne przedmioty - najczęściej srebrną czaszę, czasami skomplikowaną plątaninę rurek.

Masklin uniósł czarny sześcian i spytał cicho:

- Wiesz, gdzie jest ta cała poczekalnia?

- „Wiem.”

- To mów mi, gdzie mam biec! - polecił, wstając.

- Co robisz? - zaciekawił się Angalo.

- Wiesz, ile nam zostało czasu, zanim on zacznie lecieć na tę Florydę? - Masklin całkowicie zignorował pytanie.

- „Około pół godziny.”

Nomy żyją mniej więcej dziesięć razy szybciej niż ludzie, toteż gdy się poruszają, trudniej je zobaczyć niż mysz z dopalaczem. Jest to jeden z powodów, dla których ludzie naprawdę rzadko je zauważają.

Drugim jest to, że ludzie są naprawdę dobrzy w niedostrzeganiu tego, o czym wiedzą, że nie istnieje. Skoro więc rozsądny człowiek wie, że nie istnieją ludzie mający cztery cale wzrostu, nomowi, który nie chce zostać zauważony, prawie na pewno się to uda.

Nikt więc nie zauważył trzech niewielkich kształtów gnających na łeb, na szyję przez podłogę dworca lotniczego, zgrabnie przy tym omijając przeszkody terenowe, jak kółka wózków bagażowych czy same bagaże. Przebiegały też między nogami wolno maszerujących podróżnych, ale były prawie niewidoczne na otwartej przestrzeni. Wreszcie zniknęły za palmą w doniczce.

* * *

Ktoś kiedyś powiedział, że cokolwiek się dzieje, wpływa w jakiś sposób na wszystko inne. To może być prawdą.

Albo po prostu świat jest pełen przypadków.

Na przykład drzewo rosnące wysoko na zboczu górskim, odległym od Masklina o dobre dziewięć tysięcy mil, porastała roślinka wyglądająca niczym wielki kwiat. Rosła w rozgałęzieniu konaru, pod którym zwisały jej korzenie wyłapujące z wszechobecnej mgły pożywienie i wilgoć. Technicznie nazywała się Bromelia, ale o tym mało kto wiedział, a roślince nie robiło żadnej różnicy, jak ją nazywają.

Skraplająca się woda utworzyła niewielkie jeziorko w kielichu kwiatu.

W jeziorku żyły sobie żaby.

Bardzo, bardzo małe.

Żyły sobie krótko i prosto - polowały na owady wśród płatków i składały jajka w jeziorku. Z jajek wylęgały się kijanki i stawały się następnie żabkami i tak dalej. Kiedy zdechły, opadały na dno jeziorka i zmieniały się w kompost stanowiący główne pożywienie rośliny.

I tak było zawsze, odkąd żabki sięgały pamięcią.* [przyp.: Czyli od około trzech sekund - żaby nie mają specjalnie dobrej pamięci.]

Tego dnia jednak jedna z żabek zgubiła się, polując na muchy, i nagle znalazła się na skraju zewnętrznych liści i dostrzegła coś, czego nigdy dotąd nie widziała.

Zobaczyła bowiem wszechświat.

A dokładniej, ujrzała gałąź ginącą we mgle.

Obok, na tejże gałęzi, opromieniony pojedynczym promieniem słońca, rósł sobie drugi kwiat połyskujący kroplami wilgoci na płatkach.

Żabka siedziała tak i patrzyła.

* * *

Gurder osunął się po ścianie, siadł bezwładnie na podłodze i rzęził.

Angalo miał prawie takie same problemy ze złapaniem oddechu, ale robił, co mógł, żeby tego nie dać po sobie poznać.

- Dlaczego nam nie powiedziałeś! - wysapał po chwili.

- Bo za bardzo byliście zajęci kłótnią - wyjaśnił mu uprzejmie Masklin. - Jedyne, co mogło was skłonić do ruszenia się, to zacząć uciekać. No, to zacząłem.

- Żeby... cię... - wychrypiał Gurder.

- Dlaczego się nie zasapałeś? - zainteresował się Angalo, któremu już wrócił oddech.

- Bo od zawsze szybko biegam - wyjaśnił Masklin i wyjrzał zza donicy. - Dobra, Rzecz: co teraz?

- „Prosto tym korytarzem.”

- Przecież tam jest pełno ludzi! - jęknął Gurder.

- Wszystko jest pełne ludzi, dlatego zawsze się ukrywamy - przypomniał mu Masklin. - Rzecz, nie ma jakiejś innej drogi? Gurdera o mało co przed chwilą nie rozdeptano.

Po powierzchni sześcianu przesunęły się różnobarwne wzory. Po chwili Rzecz spytała:

- „Co właściwie chcecie osiągnąć?”

- Musimy odnaleźć Wnuka Richarda, 39 - oświadczył Gurder.

- Musimy dostać się na tę całą Florydę - oświadczył równocześnie Masklin i dodał: - To jest najważniejsze.

- Wcale nie jest! - sprzeciwił się Gurder. - Nie chcę na żadną Florydę!

Masklin zawahał się i w końcu rzekł:

- To pewnie nie jest najwłaściwsza chwila, żeby wam to powiedzieć, ale widzicie, nie byłem z wami tak do końca szczery... - I zanim któryś zdążył mu przerwać, opowiedział o Rzeczy, niebie i statku czekającym gdzieś w górze.

Potem zapadła długa cisza przerywana jedynie hałasem wywoływanym przez parę setek chodzących i mówiących równocześnie ludzi.

- I tak naprawdę to zupełnie nie próbowałeś odszukać Wnuka Richarda, 39? - odezwał się wreszcie Gurder.

- Uważam, że tak w ogóle to on jest bardzo ważny - odparł pospiesznie Masklin. - Ale chwilowo Floryda jest ważniejsza, bo tam jest miejsce, z którego startują odrzutowce, lecące pionowo, i umieszczają na niebie radio. Zdaje się, że nazywają się rakiety.

- Przestań! - nie wytrzymał Angalo. - Nie da się niczego umieścić na niebie. Wszystko pospada!

- Też mi się tak wydawało i przyznaję, że nie rozumiem do końca, ale chyba to jest tak, że jak się będzie wystarczająco wysoko, to nie będzie żadnego dołu. Zresztą my musimy tylko znaleźć się na Florydzie i umieścić Rzecz w takiej rakiecie. Resztę zrobi już sama, tak przynajmniej mówi.

- I to wszystko? - spytał słabo Angalo.

- To nie może być dużo trudniejsze niż kradzież ciężarówki - pocieszył go Masklin.

- Nie proponujesz chyba, żebyśmy ukradli samolot?! - Gurder był autentycznie przerażony.

- Oo! - Angalo rozjaśnił się jakimś wewnętrznym blaskiem.

Powszechnie było wiadomo, że uwielbia wszystko, co się porusza, a im szybciej się porusza, tym lepiej.

- A tobie co się stało? - warknął Gurder.

- Oo! - powtórzył Angalo. Wyglądał tak, jakby wpatrywał się w coś, co tylko on mógł dostrzec.

- Powariowaliście! - jęknął Gurder.

- Nikt tu nic nie mówił o kradzieży żadnego samolotu - powiedział pospiesznie Masklin. - Chcemy się tylko nim przelecieć. Mam przynajmniej taką nadzieję.

- Oo!

- I nie zamierzamy nim kierować! - dodał Masklin. - Słyszałeś, Angalo?

- Dobra, dobra. - Angalo wzruszył ramionami. - A załóżmy, że podczas lotu kierowca się rozchoruje, to co? To chyba normalne, że go zastąpię, no nie? Ciężarówką kierowałem całkiem nieźle...

- Cały czas w coś wpadałeś! - przypomniał Gurder.

- Nauka kosztuje. A poza tym na niebie nic nie ma, nie licząc chmur, a te wyglądają na miękkie.

- Jest Ziemia!

- Ziemia to żaden problem: będzie za daleko, żeby na nią wpaść.

Masklin przestał ich słuchać i spytał:

- Rzecz, wiesz, gdzie jest odrzutowiec lecący na Florydę?

- „Wiem.”

- To zaprowadź nas tam, przy okazji omiń tylu ludzi, ilu zdołasz.

* * *

Mżyło, a ponieważ zaczynało już zmierzchać, na lotnisku zapalały się światła.

Z cichym szczękiem, który nie zwrócił zresztą niczyjej uwagi, otwarła się kratka wentylacyjna na zewnętrznej ścianie budynku dworca lotniczego. Przez otwór ostrożnie opuściły się na beton trzy niewielkie postacie i pognały w rozświetlony zmrok.

Prosto ku samolotom.

* * *

Angalo spojrzał w górę. Potem jeszcze bardziej. A potem jeszcze, i tak mu zostało na dłużej.

- O rany! - wykrztusił z podziwem i zadartą głową.

- On jest za duży! - wymamrotał Gurder, za wszelką cenę starając się nie patrzeć.

Jak większość nomów urodzonych w Sklepie, nie lubił patrzeć tam, gdzie nie było ścian czy sufitu. Angalo też miał podobne zahamowania, ale niechęć do Zewnętrza była słabsza od chętki do szybkich podróży.

- Widziałem, jak startują - odezwał się Masklin. - One naprawdę latają. Uczciwie.

- Oo! - Angalo najwyraźniej stracił zdolność wypowiadania bardziej skomplikowanych słów.

Samolot był tak wielki, że miało się ochotę cofnąć się i jeszcze cofnąć, żeby móc go obejrzeć w całej okazałości. Deszcz nadawał mu połysku, a neony malowały różnobarwne wzory na białym lakierze. Nie wyglądał jak maszyna, ale jak kawałek ukształtowanego nieba.

- Naturalnie z daleka wyglądały na znacznie mniejsze - przyznał cicho Masklin, przyglądając się samolotowi.

Nigdy w życiu nie czuł się mniejszy.

- Chcę takiego! - Angalo najwyraźniej odzyskał mowę. - Popatrzcie tylko na niego! On już wygląda, jakby leciał za szybko, a przecież stoi!

- Jak niby mamy się do niego dostać? - spytał słabo Gurder.

- Możecie sobie wyobrazić ich miny w kamieniołomie, gdybyśmy z czymś takim wrócili? - rozmarzył się Angalo.

- Mogę - odparł Gurder ponuro. - I to upiornie wyraźnie. Pytam, jak mamy do niego wejść?

- Możemy... - zaczął Angalo i urwał. - Dlaczego: „upiornie”?

- Tam, skąd wystają koła, są dziury - zauważył Masklin. - Po tym metalowym można się wspiąć...

- „Nie!” - zaprotestowała energicznie Rzecz, którą cały czas ściskał pod pachą. - „Nie będziecie tam mogli oddychać. Musicie być w środku, w kabinie. Tam, gdzie latają samoloty, powietrze jest bardzo rzadkie.”

- Pewnie, że nie gęste - oburzył się Gurder. - Dlatego jest powietrzem, no nie?

- „Nie będziecie mogli nim oddychać” - powtórzyła cierpliwie Rzecz.

- Właśnie, że będziemy! - zirytował się Gurder. - Zawsze mogłem oddychać, to i teraz będę mógł.

- Niekoniecznie - sprzeciwił się Angalo. - W jakiejś książce czytałem, że blisko Ziemi jest więcej powietrza, a w górze jest go znacznie mniej.

- Dlaczego? - zdziwił się Gurder.

- Nie wiem. Pewnie boi się wysokości.

Masklin przeszedł na drugą stronę samolotu, starannie omijając kałuże, i wyjrzał. Gdzieś tak w jednej trzeciej długości kadłuba dwóch ludzi ładowało z pomocą jakichś maszyn skrzynie do dziury w kadłubie. Masklin obszedł wielkie koła i ostrożnie wyjrzał na drugą stronę - samolot z budynkiem dworca łączyła długa, wysoko zawieszona rura. W tym czasie dołączyli doń zaintrygowani Gurder i Angalo, i przez chwilę cała trójka przyglądała się rurze.

- Myślę, że tędy ładują się ludzie - odezwał się w końcu Masklin, wskazując rurę.

- Rurą? - zdziwił się Angalo. - Jak woda?

- Wygodniej, niż przechodzić przez deszcz - ocenił Gurder. - Przemokłem do suchej nitki.

- W samolocie muszą być schody, kable i takie tam - zauważył Masklin. - Nie powinniśmy mieć kłopotów, żeby znaleźć jakieś dziury, przez które można przejść. Jak ludzie coś budują, to zawsze są jakieś dziury.

- No, to na co czekamy? - zdziwił się Angalo. - Oo!

- Ale nie będziesz próbował go ukraść! - przypomniał Masklin, ruszając półbiegiem, żeby ponownie nie pozbawić Gurdera oddechu. - On i tak leci tam, gdzie chcemy...

- Nie tam, gdzie ja chcę! - jęknął Gurder. - Ja chcę do domu!

- ...i nie będziemy próbowali nim kierować, choćby dlatego, że jest nas za mało. Poza tym myślę, że jest znacznie bardziej skomplikowany niż ciężarówka. W końcu to... Rzecz, wiesz, jak on się nazywa?

- „Concorde.”

- Właśnie! - ucieszył się Masklin. - Concorde... też ładnie, cokolwiek by znaczyło... Angalo, zanim wsiądziemy, musisz obiecać, że go nie ukradniesz!

 

Rozdział drugi

CONCORDE: lata dwa razy szybciej od pocisku i można w nim dostać wędzonego łososia.

Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de Pasmanterii

Przeciśnięcie się przez szczelinę w rurze-którą-chodzili-ludzie było drobnostką w porównaniu z przyjęciem do wiadomości tego, co znajdowało się w jej wnętrzu.

W kamieniołomie podłogę baraków stanowiły deski albo ubita ziemia, w budynku dworca lotniczego były płyty jakiegoś wypolerowanego kamienia, a tu...

Tu Gurder natychmiast padł plackiem, wcisnął nos w podłogę i prawie się rozpłakał.

- Dywan! - wykrztusił. - Nigdy nie myślałem, że jeszcze w życiu zobaczę uczciwy dywan!

- Przestań robić z siebie widowisko! - warknął poirytowany Angalo. - Dywan jak dywan...

Gurder powoli wstał.

- Przepraszam - wymamrotał, otrzepując się starannie. - Wzburzyło mnie. W końcu nie widziałem uczciwego dywanu od miesięcy.

Wysmarkał nos, aż echo poniosło, i dodał:

- W Sklepie mieliśmy piękne dywany... niektóre nawet miały wzorki...

Masklin przyjrzał się uważnie wnętrzu rury - wyglądała zupełnie jak sklepowy korytarz. I była jasno oświetlona.

- Ruszajmy - zaproponował. - Tu jest zbyt pusto. A tak w ogóle: Rzecz, gdzie są ludzie?

- „Wkrótce będą tutaj.”

- Skąd ona to wie? - zaciekawił się Gurder.

- Podsłuchuje inne maszyny - wyjaśnił Masklin.

- „Komputery” - poprawiła Rzecz. - „Tutaj też jest ich pełno.”

- To miłe - bąknął Masklin. - Masz z kim pogadać.

- „Nie mam: one są niesamowicie głupie” - odparła Rzecz, usiłując mówić z pogardą, choć przecież zawsze miała jednolite brzmienie głosu.

Po kilkudziesięciu krokach korytarz kończył się zasłoną, za którą widać było jakby kawałek krzesła.

- Dobra, Angalo - zdecydował Masklin. - Prowadź, bo widzę, że masz na to nieprzepartą ochotę!

* * *

Dwie minuty później siedzieli pod fotelem.

Masklin nigdy nie miał czasu wyobrazić sobie wnętrza samolotu - przeważnie obserwował tylko, jak startują i lecą. Naturalnie, zdawał sobie sprawę, że są w nich ludzie - ludzie byli wszędzie, ale nie miał pojęcia, co oprócz nich jest w środku. Wnętrze tymczasem wyglądało, jakby było zrobione z samych zewnętrz. I to do reszty rozkleiło Gurdera.

- Światło elektryczne! - zachlipał z rozrzewnieniem. - Dywan! I miękkie fotele! I nigdzie żadnego błota! I... i są nawet znaki!

- No, spokojnie! - Angalo bezradnie poklepał go po ramieniu. - To był dobry Sklep... Chociaż przyznaję, że jestem nieco zaskoczony: spodziewałem się rur, przewodów i dźwigni, a nie czegoś, co wygląda jak Dział Mebli Wyściełanych.

- Nie powinniśmy marnować czasu! - zdecydował Masklin. - Zaraz tu będzie pełno ludzi, trzeba sobie znaleźć jakiś spokojny kąt.

Pomogli wstać Gurderowi i r...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin