Zelazny Roger - Odmieniec.pdf

(654 KB) Pobierz
Zelazny Roger - Odmieniec
ROGER ZELAZNY
Światy CzarnoksięŜnika I”
Odmieniec”
przełoŜył Paweł Lipszyc
“Alfa” — Warszawa 1992
I
Kiedy lord Rondoval ujrzał Starego Mora kuśtykającego w stronę głównej grupy oblegających, zrozumiał, Ŝe jego panowanie dobiegło kresu.
Dzień krył się szybko za burzowymi chmurami, siąpiła zimna mŜawka, a pioruny uderzały bliŜej za kaŜdym grzmotem i z kaŜdym oślepiającym
rozbłyskiem światła. Mimo to Det Morson, stojący na głównym balkonie wieŜy Rondovalu, nie zamierzał się jeszcze poddawać. Otarł twarz czarną chustą,
przesunął dłonią po włosach, teraz białych i lśniących jak szron, za wyjątkiem szerokiego, czarnego pasma, które biegło od czoła do karku.
Odwinął z szarfy berło kunsztownej roboty, po czym uniósł je w dłoniach nieco ponad poziom oczu, na odległość ramion od siebie. Wziął głęboki
wdech i przemówił miękkim głosem. Znamię w kształcie smoka na wewnętrznej stronie jego przegubu zaczęło pulsować.
W dole drogę atakującym przecięła smuga światła. Płomienie uniosły się z niej i zafalowały. Ludzie poupadali na plecy, ale strzelcy-centaury
wytrzymali atak i wypuścili w kierunku płomieni strzały. Det roześmiał się, widząc jak wiatr zdmuchuje strzały na bok. Zanucił berłu swoją pieśń wojenną, a na
ziemi, w powietrzu i pod ziemią gryfony, bazyliszki, demony i smoki powstały do ostatniego ataku.
Stary Mor uniósł laskę i płomienie natychmiast opadły. Det potrząsnął głową na takie marnotrawienie talentu.
Det podniósł głos, a ziemia zadrŜała. Bazyliszki wyszły z legowisk i podpełzły, by wbić wzrok we wrogów. Harpie rzuciły się na napastników z góry:
wrzeszczały, defekowały i darły ich pazurami. Wilkołaki ruszyły do ataku. Smoki siedzące na wysokich zboczach usłyszały głos Deta i rozpostarły skrzydła...
A jednak, kiedy płomienie opadły, a harpie zginęły przebite strzałami centaurów, kiedy bazyliszki oblane czystym światłem laski Mora potoczyły się
na bok i pozdychały z mocno zaciśniętymi oczyma, kiedy smoki — najinteligentniejsze ze wszystkich — powoli nadlatywały ze zboczy, by uniknąć
bezpośredniego spotkania z hordą stale postępującą naprzód, Det zrozumiał, Ŝe szala się juŜ przechyliła. Historia, by tak rzec, zaskoczyła go od skrzydła. W
Ŝaden sposób nie mógł uŜyć swoich mocy przeciwko Staremu Morowi, a realne wyjścia z Rondovalu były juŜ zablokowane przez oblegających.
Potrząsnął głową i opuścił berło. Nie będzie Ŝadnych układów, Ŝadnej moŜliwości honorowego złoŜenia broni. Pragnęli jego krwi, a Det poczuł się
nagle tak, jakby miał silną anemię.
Z ostatnim przekleństwem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na atakujących, cofnął się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, by uporządkować kilka
spraw i przygotować się na ostatnią chwilę. Odpędził myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Zbyt bezpłodne jak na jego gust. Lepiej zabrać kilku ze
sobą.
Otrząsnął deszcz z płaszcza i pośpieszył w dół korytarza. Spotka się z nimi na parterze.
Piorun zagrzmiał prawie dokładnie przed nim. W kaŜdym oknie, które mijał, widać było jasne płomienie.
Lidia, lady Rondoval — z ciemnymi, rozpuszczonymi włosami na plecach — wyszła zza zakrętu korytarza i ujrzała, jak do niszy przy drzwiach
wślizgnął się cień. Wypowiedziawszy ogólne zaklęcie wypędzające, stosowane do większości nieludzkich istot mogących kręcić się po tych komnatach, ruszyła
dalej. Mijając wnękę drzwiową, odruchowo spojrzała tam i natychmiast pojęła, dlaczego jej zaklęcie było jakby mniej skuteczne. Stanęła twarzą w twarz z Mysią
Rękawicą —złodziejem — małym, ciemnym człowieczkiem odzianym w czarne sukno i skórę. Do tej pory Lidia sądziła, Ŝe znajduje się on bezpiecznie uwięzio-
ny w celi pod zamkiem. Szybko odzyskał równowagę i ukłonił się z uśmiechem.
— JakŜe uroczo jest spotkać moją panią.
— Jak się wydostałeś? — spytała.
— Z pewnymi trudnościami — odparł. — W tych stronach robią sprytne zamki.
Westchnęła i mocniej przycisnęła do siebie małe zawiniątko.
— Wygląda na to — powiedziała — Ŝe udało ci się wydostać na własną zgubę. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. MoŜe nawet juŜ ją
sforsowali.
— A więc stąd ten cały hałas — powiedział. — Czy wobec tego mogłabyś mnie skierować do najbliŜszego tajnego przejścia?
— Obawiam się, Ŝe wszystkie zostały zablokowane.
— Szkoda. Czy byłoby to nieuprzejme z mojej strony zapytać, dokąd tak śpieszysz z... Au! Aa!
Złapał się za poparzone czubki palców. Był to wynik tajemnego gestu uczynionego przez lady Rondoval, kiedy Mysia Rękawica sięgnął w kierunku
zawiniątka.
— Idę do wieŜy — oświadczyła. — Mam nadzieję, Ŝe uda mi się wezwać — jednego ze smoków, Ŝeby mnie stąd zabrał, jeŜeli w ogóle jeszcze jakieś
zostały. Jednak one nie lubią obcych, więc boję się, Ŝe nic tam po tobie. Przykro, przykro mi.
Uśmiechnął się i skinął głową.
— Idź powiedział. — Spiesz się! Poradzę sobie, zawsze sobie radziłem.
Skinęła głową, Mysia Rękawica skłonił się i lady pośpieszyła dalej. Ssąc palce, złodziej odwrócił się w tę samą stronę, z której przed chwilą
przyszedł. W głowie miał juŜ gotowy plan. On takŜe musiał się śpieszyć.
Kiedy Lidia zbliŜała się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Wstąpiła na schody, a okno ponad nią rozprysło i do środka wpadł deszcz.
Dotarła do pierwszego piętra i skierowała się ku krętym schodom na wieŜę, kiedy potęŜny grzmot sprawił, Ŝe nie usłyszała złowieszczych trzasków w ścianach.
Jednak nawet gdyby je usłyszała, nie byłyby w stanie jej powstrzymać.
W połowie wspinaczki po schodach poczuła, Ŝe wieŜa się kołysze. Lidia zawahała się, gdyŜ w ścianach pojawiły się pęknięcia. Dookoła sypał się pył
i wapno. Schody zaczęły się przekrzywiać...
Zerwała z ramion płaszcz, otuliła zawiniątko, odwróciła się i popędziła z powrotem.
Kąt nachylenia schodów się zmniejszył i lady Rondoval słyszała teraz wokół siebie grzmiące, zgrzytające odgłosy. Fragment sufitu zawalił się przed
nią i do środka zaczęła wlewać się woda. W otworze ujrzała, jak wjazd do zamku unosi się powoli w górę. Bez wahania uniosła zawiniątko i wyrzuciła je na ze-
wnątrz. Świat zapadł się pod nią.
Kiedy oddziały Jareda Klaithe'a wpadły z tupotem do głównego holu Rondovalu, depcząc po ciałach jego ciemnych obrońców, z mrocznego przejścia
wyłonił się lord Det z napiętym łukiem w dłoni. Wypuścił strzałę, która przeszyła zbroję Jareda, jego mostek i serce, zwalając go z nóg. Det odrzucił na bok łuk
i wydobył z szarfy berło. Zatoczył nim nad głową małe koło, a napastnicy poczuli, jak niewidzialna siła odpycha ich w tył.
Jedna z postaci wystąpiła naprzód. Był to oczywiście Mor. Świetlista laska obracała się w jego dłoniach jak jasne koło.
— Źle lokujesz swoją lojalność stary — zauwaŜył Det. — To nie twoja walka.
— Stała się moją — odparł Mor. — Przechyliłeś szalę.
— Ba! Szalę przechylono tysiące lat temu — powiedział Det — we właściwą stronę.
Mor potrząsnął głową. Laska obracała się przed nim coraz szybciej i szybciej; nie widać juŜ było, Ŝeby ją trzymał.
— Boję się reakcji, które mogłeś spowodować — powiedział. — Nie mówiąc o ewentualnych konsekwencjach twojej aktywności, gdyby pozwolono
ci działać dalej.
— W takim razie to sprawa między nami dwoma — odparł Det, opuszczając berło i kierując je w stronę Mora.
— Zawsze tak było, czyŜ nie? — spytał Mor.
Lord Rondoval zawahał się przez ułamek sekundy.
— Wydaje mi się, Ŝe masz rację — odparł wreszcie. — Ale w takim razie to ty będziesz odpowiedzialny!
Berło rozbłysło i wystrzeliła z niego smuga czerwonego światła. Kiedy uderzyła w kolistą tarczę, w którą przemieniła się wirująca laska, Stary Mor
pochylił się do przodu. Tarcza błyskawicznie odbiła światło i skierowała je w sufit.
Z łoskotem zagłuszającym grzmot pioruna kawały muru oderwały się od sufitu i zleciały na lorda Rondoval, grzebiąc go pod sobą.
Mor wyprostował się, a koło zwolniło i ponownie stało się laską. Stary czarodziej oparł się na niej cięŜko.
Wraz z ucichnięciem echa w holu zewnętrzne odgłosy bitwy takŜe ustały. RównieŜ burza przesuwała się dalej, błyskawice słabły wraz z odgłosem
piorunów.
Ardel, jeden z poruczników Jareda, wystąpił do przodu i stał wpatrzony w stertę gruzu.
— Skończone — powiedział. — ZwycięŜyliśmy...
— Na to wygląda — odparł Mor.
— Ciągle jeszcze jest tutaj trochę jego ludzi, z którymi trzeba się rozprawić.
Mor przytaknął.
— A smoki? I jego pozostali nadprzyrodzeni słudzy?
— Są w tej chwili w rozsypce — odparł miękko Mor. — Poradzę sobie z nimi.
— Dobrze. My... Co to za hałas?
Nasłuchiwali przez chwilę.
— To moŜe być pułapka — powiedział jeden z sierŜantów, o imieniu Marakas.
— Zbadajcie to. Wyślijcie kogoś i natychmiast złóŜcie raport.
Mysia Rękawica kucnął za arrasem, tuŜ przy schodach wiodących do ciemnych obszarów w dole. Jego plan zakładał powrót do celi i bezpieczne
ukrycie się tam. Sądził, Ŝe więzień Deta będzie jedyną osobą mogącą liczyć na łaskawość napastników. Był juŜ w połowie drogi do miejsca uwięzienia, kiedy
brama padła, napastnicy wlali się do środka i odbył się pojedynek na czary. Złodziej był świadkiem wszystkich tych wydarzeń, obserwując je zza rozdartego
gobelinu.
Teraz, kiedy wszyscy zwrócili uwagę na coś innego, był idealny moment, by wymknąć się i prześlizgnąć w dół. Tylko Ŝe... TakŜe jego ciekawość
została pobudzona. Czekał.
Wysłany Ŝołnierz wrócił wkrótce z hałaśliwym zawiniątkiem. SierŜant Marakas miał napięty wyraz twarzy i sztywno trzymał niemowlę.
— Najwyraźniej Det zamierzał złoŜyć je w ofierze w jakimś nikczemnym obrzędzie, by w ten sposób zapewnić sobie zwycięstwo — wysunął
przypuszczenie.
Ardel nachylił się i obejrzał niemowlę. Uniósł maleńką rączkę i obrócił ją dłonią do góry.
— Nie. Na wewnętrznej stronie prawego przegubu ma znamię smoka, świadczące o mocy. To potomek Deta.
— Och!
Ardel spojrzał na Mora, ale starzec wpatrywał się w dziecko, głuchy na wszystko, co działo się dookoła.
— Co mam z nim zrobić, panie? — spytał Marakas.
Ardel przygryzł wargę.
— To znamię — powiedział — oznacza, Ŝe dziecko zostanie czarnoksięŜnikiem. Jest to takŜe nieomylny sposób informacji. NiezaleŜnie od tego, co
dziecko usłyszy dorastając, prędzej czy później dowie się prawdy. Gdyby miało się tak stać, czy chciałbyś spotkać czarnoksięŜnika, który wiedziałby, Ŝe przy-
czyniłeś się do śmierci jego ojca i zrujnowałeś zamek?
— Rozumiem, do czego zmierzasz — powiedział Marakas.
— Dlatego najlepiej będzie, jeśli pozbędziesz się tego dziecka.
SierŜant odwrócił wzrok.
— A gdybyśmy wywieźli je do jakiejś odległej krainy, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Domu Rondoval?
— ... I dokąd pewnego dnia mógłby dotrzeć wędrowiec znający całą historię? Nie. Taka niepewność byłaby pod wieloma względami gorsza niŜ
pewność przeznaczenia. Nie widzę ratunku dla małego. Bądź prędki i miłosierny.
— Panie, czy nie moglibyśmy odciąć mu ręki? To
lepsze niŜ śmierć.
Ardel westchnął.
— Z ręką czy bez ręki, i tak miałby moc. Poza tym, za duŜo tu dzisiaj świadków. Opowieść rozeszłaby się i powiększyłaby Ŝałobę. Nie! Jeśli nie masz
odwagi zrobić tego sam, musimy wybrać kogoś, kto...
— Poczekajcie!
Stary Mor przemówił. Otrząsnął się jak ten, kto właśnie się zbudził, i zrobił krok w przód.
— Jest sposób, Ŝeby pozwolić dziecku Ŝyć, a jednocześnie nie dopuścić, by wasze obawy się sprawdziły.
Dotknął maleńkiej rączki.
— Co proponujesz? — spytał Ardel.
— Tysiąc lat temu — zaczął Mor — oprócz wielkiej magii posiadaliśmy takŜe wielkie miasta i potęŜne maszyny.
— Słyszałem te baśnie — przerwał mu Ardel. — Co nam to daje?
— To więcej niŜ tylko baśnie. Kataklizm naprawdę miał miejsce. Zachowaliśmy magię, a większość innych rzeczy wyrzuciliśmy. Teraz brzmi to jak
legenda, ale do dzisiaj jesteśmy uprzedzeni do nienaturalnych wytworów techniki.
— Oczywiście. Te...
— Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmuje się tego rodzaju waŜną decyzję, symetria wszechświata wymaga, aby podjęto ją na obydwu biegunach.
Istnieje inny świat, bardzo podobny do naszego; wyrzucono stamtąd magię, zaś zachowano pozostałe rzeczy. Tam my i nasze metody są tematem legend.
— Gdzie znajduje się ów świat?
Mor uśmiechnął się.
— Po przeciwnej stronie muzyki naszej krainy, o jeden takt stąd. LeŜy tuŜ za zakrętem, w który nikt nie skręca. Jest kolejnym rozwidleniem lśniącej
drogi.
— Zagadki czarodziejów! Co nam to daje? Czy moŜna tam się udać?
— Ja mogę.
— O, w takim razie...
— Tak. Gdyby to dziecko wyrosło w tamtym świecie, zachowałoby Ŝycie, ale jego moc znaczyłaby niewiele. Odrzucono by ją, zracjonalizowano,
wyjaśniono. Dziecko zdobyłoby w Ŝyciu zupełnie inne miejsce niŜ to, które zajęłoby tutaj. Nigdy by nie zrozumiało ani nie podejrzewało nic z tego, co się tu
wydarzyło.
— Dobrze. Zrób to więc, jeśli rzeczywiście miłosierdzie moŜna kupić tak tanio.
— J e s t cena.
— Co masz na myśli?
— Prawo symetrii, o którym mówiłem musi zostać zachowane, jeŜeli wymiana ma mieć charakter stały. Kamień za kamień, drzewo za drzewo...
— Dziecko? Czy chcesz powiedzieć, Ŝe jeśli zabierzesz to tam, musisz przynieść tutaj jedno z ich dzieci?
— Tak.
— Co byśmy z nim tu robili?
SierŜant Marakas odchrząknął,
— Moja Mela i ja właśnie straciliśmy synka — powiedział. — MoŜe...
Ardel uśmiechnął się i skinął głową.
— W takim razie cena jest niska. Niech tak się stanie.
Skinieniem głowy i duŜego palca u nogi Ardel wskazał na leŜące berło Deta.
— Co z tą magiczną róŜdŜką? Czy nie jest niebezpieczna?
Mor przytaknął, powoli schylił się i podniósł berło. Zaczął nim obracać, pocierając je jednocześnie.
— Tak — powiedział wreszcie, kiedy udało mu się rozdzielić berło na trzy części. — Nie moŜna go zniszczyć, ale gdybym umieścił kaŜdą z części na
wierzchołku wielkiego Trójkąta Magicznego, moŜliwe, Ŝe nigdy nie będzie moŜna zrobić z niego uŜytku. W kaŜdym razie będzie to bardzo trudne.
— Zrobisz to?
— Tak.
W tym momencie Mysia Rękawica wysunął się zza arrasu i zbiegł w dół schodami. Stanął, wstrzymał oddech i nastawił uszu w oczekiwaniu na
okrzyk. Nie było nic słychać, popędził więc dalej.
Kiedy dotarł do ciemnego końca wielkich schodów, skręcił w prawo, uczynił kilka kroków i stanął. Rozciągały się przed nim nie korytarze, ale raczej
naturalne tunele. Czy przedtem wyszedł z tego, który znajdował się po jego prawej ręce? Czy moŜe z tego drugiego? Nie przypominał sobie, Ŝeby były tam dwa
obok siebie...
W górze rozległ się hałas. Złodziej wybrał tunel najbardziej na prawo i ruszył do przodu. Tunel był równie mroczny jak ten, którym szedł wcześniej,
ale po dwudziestu krokach skręcał ostro w prawo. Nie pamiętał niczego podobnego. Mimo to, jeŜeli ktoś faktycznie nadchodził, Mysia Rękawica nie mógł sobie
pozwolić na powrót. Poza tym widział przed sobą małe światełko...
W pomieszczeniu migotał i dymił metalowy kosz z węglem drzewnym. Nie opodal leŜała na ziemi wiązka gałązek. Złodziej wrzucił je do kosza,
podmuchał; buchnęły płomienie. Wkrótce potem w jego dłoni płonęła pochodnia. Podniósł jeszcze kilka patyków i ruszył dalej tunelem.
Dotarł do skrzyŜowania. Droga na lewo wyglądała na trochę większą, bardziej obiecującą. Ruszył nią; wkrótce rozwidliła się znowu. Tym razem
wybrał drogę w prawo.
Stopniowo zaczął sobie uświadamiać, Ŝe schodzi w dół. Poczuł jakby lekką wilgoć. Minął trzy dalsze rozwidlenia oraz komnatę z wieloma załomami.
Zaczął znakować drogę węglem drzewnym z pochodni.
Spadek zaostrzył się, tunel skręcił i stał się szerszy. Coraz bardziej przypominał korytarz.
Kiedy Mysia Rękawica stanął, Ŝeby zapalić drugą pochodnię, uświadomił sobie, Ŝe szedł juŜ znacznie dłuŜej niŜ poprzednio. Bał się jednak wracać tą
samą drogą. Dalsze sto kroków nie mogło zaszkodzić, postanowił...
Kiedy przeszedł ten odcinek, stanął u wylotu duŜej, ciepłej groty, wdychając łagodną woń, której nie mógł zidentyfikować. Uniósł wysoko
pochodnię, ale drugi koniec groty pozostawał ukryty w cieniu. Jeszcze sto kroków, powiedział sobie...
Później, kiedy postanowił nie ryzykować dłuŜej i zawrócić, usłyszał zbliŜający się potęŜny wrzask. Zrozumiał, Ŝe mógł albo liczyć na łaskę
nadchodzących i wyjaśnić im swoje połoŜenie, albo ukryć się, gasząc światło. PoniewaŜ jego dotychczasowe doświadczenia z ludźmi były takie, jakie były,
rozejrzał się w poszukiwaniu nie rzucającej się w oczy niszy.
Tej nocy polowano na sługów Domu Rondoval i zabijano ich. Za pomocą swej laski i woli Mor zwabił smoki oraz stwory, które zbyt trudno było za-
bić i wpędził je do wielkich grot pod zamkiem. Później okrył wszystko wiekuistym snem i sprawił, Ŝe groty zostały zapieczętowane.
Wiedział, Ŝe jego kolejne zadanie będzie przynajmniej równie trudne.
II
Szedł lśniącą drogą. Po jej powierzchni migotały bez przerwy miniaturowe błyskawice, ale to go nie przeraŜało. Po obu stronach drogi błyskały stale
zmienne rzeczywistości. Przed nim rozpościerała się ciemna cisza pełna gwiazd. W prawej dłoni trzymał kij, a szczątkiem lewej ręki niósł dziecko.
Co pewien czas mijał rozwidlenie dróg, boczną odnogę, skrzyŜowanie. Wiele z nich zbywał zaledwie pobieŜnym spojrzeniem. W końcu jednak dotarł
do rozwidlenia gościńca i wstąpił na ścieŜkę prowadzącą w lewo. Migotanie natychmiast stało się rzadsze.
Szedł, ze zdwojoną uwagą i dokładnie oglądając pojawiające się obrazy. W końcu skoncentrował się na widokach po prawej stronie ścieŜki. Po chwili
stanął i ogarnął wzrokiem panoramę.
Wysunął przed siebie kij, a ruch obrazów zwolnił jeszcze bardziej. Przyglądał im się przez okres kilku uderzeń serca, a następnie skierował koniec
kija w przód.
Scena przed nim znieruchomiała, urosła, nabrała głębi i koloru... Wieczór... Jesień... Mała uliczka, małe miasteczko... Kompleks zabudowań
uniwersyteckich.
Zrobił krok w przód.
Michael Chain — rudowłosy, o czerwonej cerze, z dziesięcioma kilogramami nadwagi — poluzował krawat i opadł swym
studziewięćdziesięciocentymetrowym ciałem na stołek przy stole kreślarskim. Lewą dłonią przyciskał klawisze komputera, na którego ekranie pojawiła się
postać. Przyglądał się jej przez około pół minuty, obrócił, naniósł poprawki, ponownie obrócił. Wziął ołówek, blok i naszkicował na kartce postać z ekranu.
Odsunął się, przyjrzał swojemu rysunkowi, przygryzł wargę, wytarł gumką kilka kresek.
— Mike! — zawołała ciemnowłosa kobieta w powaŜnej sukni wieczorowej, otwierając drzwi jego gabinetu. — Czy nie moŜesz oderwać się od pracy
nawet na minutę?
— Opiekunka do dziecka jeszcze nie przyszła — odparł, nie przestając wycierać — a ja jestem gotów do wyjścia. To lepsze niŜ siedzenie i kręcenie
młynka palcami.
— No więc ona juŜ przyszła, a ty musisz jeszcze zawiązać krawat; juŜ jesteśmy spóźnieni.
Westchnął, odłoŜył ołówek i wyłączył komputer.
— No dobra — powiedział, wstał i pogmerał palcem przy szyi. — Za minutę będę gotowy. Punktualność nie jest wielką cnotą na przyjęciu
wydziałowym.
— Owszem jest, jeŜeli chodzi o twojego szefa.
— Glorio — odparł, kręcąc głową — jedyna rzecz, którą musisz wiedzieć o Jimie, to fakt, Ŝe w normalnym świecie nie przetrwałby nawet tygodnia.
Wyjmij go ze środowiska uniwersyteckiego, umieść w prawdziwym biurze projektów przemysłowych, a...
— Nie zaczynajmy tego znowu przerwała wycofując się. — Wiem, Ŝe nie jesteś tu szczęśliwy, ale w tej chwili nie mamy nic innego. Musisz to
docenić. — Mój ojciec miał własną firmę konsultingową — wyrecytował. —Mogła być moja...
— Ale twój ojciec ją przepił. Daj juŜ spokój. Chodźmy.
— To było pod koniec. Miał kilka cięŜkich przejść, ale był dobry. Tak samo jak dziadek — kontynuował Michael. — ZałoŜył tę firmę i...
— Wiem juŜ, Ŝe wywodzisz się z dynastii geniuszów — odparła Gloria — i Ŝe...
Otrząsnął się i spojrzał na Ŝonę.
— Jak on się czuje? — spytał miękko.
— Śpi — odpowiedziała. — Wszystko dobrze.
Uśmiechnął się.
— No dobrze, bierzmy płaszcze. Będę grzeczny.
Odwróciła się i wyszedł za nią; nad jego ramieniem lśniło blade oko CRT.
Mor znajdował się w drzwiach budynku po przeciwnej stronie niŜ dom, który obserwował. Wysoki męŜczyzna w ciemnym płaszczu stał na schodach
z rękami w kieszeniach, patrząc na ulicę. NiŜsza postać, kobieca była ciągle jeszcze zwrócona twarzą w stronę częściowo uchylonych drzwi. Rozmawiała z kimś,
kto znajdował się w środku.
Wreszcie kobieta zamknęła drzwi, odwróciła się i dołączyła do męŜczyzny. Mor patrzył za nimi; poszli ulicą, skręcili za rogiem. Czekał przez chwilę,
Ŝeby upewnić się, Ŝe nie wrócą po jakiś zapomniany drobiazg.
Odszedł od drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy stanął przed właściwymi drzwiami, zastukał w nie kijem.
Po chwili drzwi uchyliły się; zobaczył Ŝe były od środka zamknięte na łańcuch. Przez szparę przyglądała mu się młoda dziewczyna, z lekkim
wyrazem podejrzliwości na twarzy.
— Przyszedłem coś wziąć — oświadczył. Sieć rzuconego wcześniej zaklęcia sprawiła, Ŝe jego język, chociaŜ zupełnie inny, był dla dziewczyny
całkowicie zrozumiały. — I coś zostawić.
— Ich nie ma — odparła. — Jestem opiekunką do dziecka...
— W porządku — powiedział, powoli opuszczając koniec kija do poziomu jej oczu.
W ciemnym drewnie zaczęło się słabe pulsowanie, nadające lasce opalizującą barwę i strukturę. Dziewczyna odwróciła wzrok. Pulsowanie przykuło
jej uwagę na okres kilku uderzeń, po czym Mor ściągnął jej wzrok na swą twarz. Oczy ich spotkały się, zatrzymał spojrzenie dziewczyny. Ton głosu Mora obni-
Ŝył się lekko.
— Teraz otwórz drzwi — rozkazał.
Wewnątrz przesunął się cień ruchu, rozległ się chrzęst i łańcuch opadł.
— Cofnij się — polecił Mor.
Twarz cofnęła się. Pchnął drzwi i wszedł.
— Idź do drugiego pokoju i usiądź — powiedział, zamykając za sobą drzwi. — Kiedy stąd wyjdę, zamkniesz za mną drzwi na łańcuch i
zapomnisz, Ŝe tu byłem. Powiem ci, kiedy masz to zrobić.
Dziewczyna szła juŜ do salonu.
Poruszał się po mieszkaniu powoli, otwierał kolejno drzwi. Wreszcie zatrzymał się na progu małego, zaciemnionego pokoju. Wszedł i przyjrzał się
małej postaci skulonej w kołysce, a następnie przysunął kij na odległość kilku centymetrów od głowy dziecka.
— Śpij — powiedział. Drewno pod jego dłonią znowu zaczęło błyskać. — Śpij.
Następnie bardzo ostroŜnie złoŜył na podłodze swój cięŜar, oparł kij o kołyskę, odkrył i podniósł zaczarowane przez siebie dziecko. PołoŜył je obok
drugiego i przyjrzał się obojgu. W świetle sączącym się przez uchylone drzwi ujrzał, Ŝe to dziecko miało jaśniejszą cerę od przyniesionego, a jego włosy były
jakby rzadsze i bledsze. Mimo to...
Zamienił ubrania dzieci, owinął chłopczyka z kołyski w koc, w którym przyniósł dziecko. PołoŜył ostatniego lorda Rondoval w kołysce, przyjrzał mu
się i dotknął palcem smoczego znamienia...
Odwrócił się gwałtownie, wziął kij i podniósł z podłogi małego Daniela Chaina.
Przechodząc holem, zawołał w stronę salonu:
— Odchodzę! Zamknij za mną drzwi i zapomnij!
Kiedy był na zewnątrz, usłyszał szczęk opadającego łańcucha. Odszedł. Przez postrzępione dziury w chmurach świeciły gwiazdy, a zimny wschodni
wiatr wiał mu w plecy. Zza rogu wyjechał pojazd, omiótł go światłami, ale przejechał nie zwalniając.
W chodniku zaczęły migotać małe światełka, a budynki po obu stronach ulicy straciły coś ze swej realności; stały się dwuwymiarowe, zaczęły migać.
Iskrzenie drogi, którą szedł, wzmogło się i wkrótce przestał być to chodnik. Pojawił się wielki, jasny trakt, rozciągający się przed nim i poza nim, bez
końca. W obie strony odchodziły od niego liczne boczne odnogi. Widok po obu stronach stał się mozaiką małych ujęć niezliczonych czasów i miejsc; rozbłysku-
jących, świetlistych i kurczących się, zamieniających się w końcu w połyskującą łuskę jakiejś egzotycznej ryby. Nad jego głową pozostawał pas ciemnego nieba
— bezchmurnego, oświetlającego gwiazdami niebiański obraz drogi w dole. Co pewien czas Mor dostrzegał na poboczach inne postaci — nie wszystkie były
ludźmi — wykonujące zadania równie niepojęte jak jego własne.
Wstąpił na drogę wiodącą do domu, a jego kij rozjarzył się jasno. Z pięt i palców u stóp kapała czarodziejowi rosa błyskawic.
III
W krainach mitycznych dla siebie nawzajem mijały dni.
Kiedy chłopiec miał sześć lat, zauwaŜono, Ŝe nie tylko próbował naprawić wszystko, co było zepsute, ale takŜe całkiem często mu się to udawało.
Mela pokazała męŜowi szczypce kuchenne, które naprawił.
— Równie dobrze, jak Vince robi to w swojej kuźni — powiedziała. — Ten chłopiec będzie druciarzem.
Marakas przyjrzał się narzędziu.
— Czy widziałaś, jak to robił? — spytał.
— Nie. Słyszałam, jak wali młotkiem, ale nie zwróciłam na to zbyt wiele uwagi. Wiesz, jak on się bawi kawałkami metalu i tego rodzaju rzeczami.
Marakas przytaknął i odłoŜył szczypce.
— Gdzie on teraz jest?
— Myślę, Ŝe przy rowie nawadniającym. Tapla się tam.
— Pójdę i powiem mu, jak bardzo się cieszę, Ŝe to naprawił —powiedział, przeszedł przez pokój i nacisnął klamkę.
Wyszedł, skręcił za rogiem i poszedł ścieŜką w dół, obok wielkiego drzewa, w stronę pól. W trawach bzyczały owady. Gdzieś w górze świergotał
ptak. Chłodny powiew rozwiewał Marakasowi włosy. Idąc myślał z pewną dumą o dziecku, które wzięli. Chłopiec był zdrowy, silny i bardzo sprytny...
— Mark? — zawołał, kiedy dotarł do rowu.
— Tutaj, tato — nadleciała cicha odpowiedź zza zakrętu po prawej stronie.
Poszedł w tamtym kierunku.
— Gdzie? — spytał po chwili.
— Tu, na dole.
Podszedł do krawędzi, spojrzał w dół i ujrzał Marka oraz to, czym się bawił. TuŜ ponad powierzchnią wody chłopiec umieścił prosty kijek, opierając
jego końce na stertach kamieni, które wzniósł po obu stronach. Do kijka przymocował szereg kwadratowych — skrzydeł? — które popychała płynąca woda
obracając je w kółko i w kółko. Na ten widok nie wiadomo czemu Marakasa przeszedł dziwny dreszcz który jednak po chwili zniknął. Śledził obracające się
łopatki i czuł dumę z wynalazku syna.
— Co tu masz, Mark? — spytał, siadając na brzegu.
— To tylko takie koło — odparł chłopiec, podnosząc z uśmiechem wzrok. — Woda je obraca.
— Co ono robi?
— Nic. Tylko się obraca.
— Jest naprawdę ładne.
— Tak. Prawda?
— Ładnie naprawiłeś te szczypce — powiedział Marakas, wyrywając źdźbło i zaczynając je Ŝuć. — Twojej matce to się podobało.
— To było proste.
— Lubisz budować i naprawiać róŜne rzeczy, prawda?
— Tak.
— Myślisz, Ŝe chciałbyś kiedyś w ten sposób zarabiać na Ŝycie?
— Tak myślę.
— Stary Vince będzie niedługo szukał czeladnika do kuźni. JeŜeli myślisz, Ŝe chciałbyś nauczyć się kowalstwa — pracy z metalami — mógłbym z
nim pomówić.
— Zrób to.
— Wykonywałbyś oczywiście prawdziwe, praktyczne przedmioty — Marakas wskazał na obracane przez wodę koło — a nie zabawki — dokończył.
— To nie jest zabawka — powiedział Mark, odwracając się w stronę swego dzieła.
— Dopiero powiedziałeś, Ŝe nic nie robi.
— Ale myślę, Ŝe mogłoby. Muszę tylko odkryć co i w jaki sposób. Marakas roześmiał się, wstał, przeciągnął się. Wrzucił swoje źdźbło do wody i
patrzył, jak koło nim obraca.
— Kiedy odkryjesz, nie zapomnij mi powiedzieć.
Odwrócił się i zaczął iść z powrotem.
— Powiem ci — powiedział miękko Mark, ciągle patrząc na obracające się koło.
Kiedy chłopiec miał sześć lat, wszedł do gabinetu ojca jeszcze raz zobaczyć tę jego śmieszną maszynę. MoŜe tym razem...
— Dan! Wyjdź stąd natychmiast! — wrzasnął Michael Chain, nawet nie odwracając się od stołu kreślarskiego.
Mała, patykowana sylwetka na ekranie opadła na linię falującą w górę i w dół. Michael manipulował przy konsolecie, usiłując nanieść poprawki.
— Glorio! Chodź tu i weź go! To się dzieje znowu!
— Tato — zaczął Dan — nie chciałem...
MęŜczyzna odwrócił się i spojrzał na chłopca.
— Powiedziałem ci, Ŝebyś się trzymał z daleka, kiedy pracuję.
— Wiem, ale myślałem, Ŝe moŜe tym razem...
— Myślałeś! Myślałeś! Czas juŜ, Ŝebyś zaczął robić to, co ci się mówi!
— Przepr...
Michael Chain zaczął się podnosić z krzesła i chłopiec wycofał się z pokoju. Usłyszawszy za plecami kroki matki, odwrócił się i przylgnął do niej.
— Przepraszam — dokończył.
— Znowu? — spytała Gloria, patrząc na męŜa ponad główką syna.
— Znowu — odparł Michael. — Ten dzieciak przynosi mi pecha.
Na małym stoliku stojącym obok stołu kreślarskiego zaczął podskakiwać ołówek. Michael obrócił się i patrzył na niego zafascynowany. Ołówek
przechylił się, upadł na bok i potoczył się po krawędzi stołu.
Michael sięgnął ręką, ale ołówek wysunął się poza krawędź i spadł na podłogę, zanim Chain zdołał go chwycić. Przeklinając Michael wyprostował się
i walnął głową o kant stołu.
— Zabierz go stąd! — wrzasnął. — W tym dzieciaku siedzi duch!
— Chodź — powiedziała Gloria, wyprowadzając chłopca z pokoju. —Wiem, Ŝe robisz to nieświadomie...
Okno otworzyło się z hukiem, a papiery zawirowały. W ścianie rozległo się gwałtowne stukanie. Z półki zleciała ksiąŜka.
— To tylko coś, co czasem się zdarza — dokończyła, kiedy wyszli. Michael westchnął, pozbierał rzeczy, podniósł się i zamknął okno.
Kiedy wrócił do swego urządzenia, funkcjonowało normalnie. Spojrzał na ekran. Nie lubił rzeczy, których nie potrafił zrozumieć. Czy dzieciak wysłał pewien
rodzaj fal, które nasilały się, kiedy mały był zdenerwowany? Kilkakrotnie usiłował je wykryć uŜywając rozmaitych przyrządów. Zawsze bez powodzenia.
Zazwyczaj same przyrządy...
— No i masz. Płacze, a cały pokój przewrócony jest do góry nogami —powiedziała Gloria, ponownie wchodząc do męŜa. — Gdybyś odnosił się do
niego delikatniej, kiedy to się zaczyna, prawdopodobnie nie przybierałoby takich rozmiarów. M n i e zazwyczaj udaje się temu zapobiec, jeśli po prostu odnoszę
się do niego łagodnie.
— Przede wszystkim — zaczął Mark — nie jestem pewien, czy ma tu miejsce cokolwiek nadprzyrodzonego. Po drugie, to jest zawsze takie nagłe.
— Tak, to jest nagłe — powiedział wreszcie. — Lepiej pójdę powiedzieć mu coś miłego. Wiem, Ŝe to nie jego wina. Nie chcę, Ŝeby czuł się
nieszczęśliwy.
Ruszył do drzwi, jednak zaraz stanął.
— Ciągle się zastanawiam — powiedział.
— Wiem.
— Jestem pewien, Ŝe nasze dziecko nie miało na ręce tego znaku.
— Nie zaczynaj znowu, proszę. Kręcisz się tylko w kółko i w kółko.
— Masz rację.
Wyszedł z gabinetu i ruszył do pokoju Dana. Po drodze usłyszał, jak ktoś grał cicho na gitarze. Akord D akord G... To zdumiewające, Ŝe takie małe
dziecko nauczyło się grać... Poza tym nikt w rodzinie Michaela ani w rodzinie jego Ŝony nigdy nie przejawiał Ŝadnych zdolności muzycznych.
Delikatnie zapukał do drzwi. Gra ustała.
— Tak?
— Czy mogę wejść?
— Mhm.
Michael pchnął drzwi i wszedł. Dan leŜał wyciągnięty na łóŜku. Instrumentu nigdzie nie było widać. Pewnie znajdował się pod łóŜkiem.
— To naprawdę ładne. Co grałeś?
— Po prostu dźwięki. Nie wiem.
— Dlaczego przerwałeś?
— Nie lubisz tego.
— Nigdy tak nie mówiłem.
— Wiem to.
Michael usiadł i uścisnął dłoń Dana.
— No więc mylisz się — powiedział. — KaŜdy ma coś, co lubi robić. Ja mam swoją pracę. Wiesz, przestraszyłeś mnie, Dan. Nie wiem, jak się to
dzieje, ale kiedy znajdujesz się w pobliŜu, urządzenia zaczynają chwilami wariować, a rzeczy, których nie rozumiem, czasami mnie przeraŜają. Ale nie jestem na
ciebie zły. Po prostu mówię takim tonem, kiedy coś mnie zdumiewa.
Dan przetoczył się na tę stronę łóŜka, po której siedział Michael. Uśmiechnął się słabo.
— Czy chciałbyś coś dla mnie zagrać? Z radością posłucham.
Chłopiec potrząsnął głową.
— Nie teraz — odparł.
Michael rozejrzał się po pokoju, spojrzał na wielką półkę ksiąŜek z obrazkami, na nie odpakowany zestaw do budowania. Ponownie popatrzył na
Dana i zauwaŜył, Ŝe chłopiec trze przegub.
— Boli cię ręka? — spytał.
— Mhm. To czasem pulsuje, ten znak.
— Jak często?
— Zawsze, kiedy zdarza się coś takiego.
Zrobił gest w kierunku drzwi i całego świata zewnętrznego.
— JuŜ przechodzi — dodał.
Michael ujął chłopca za przegub i przyjrzał się ciemnemu znamieniu w kształcie smoka.
— Lekarz powiedział, Ŝeby się tym nie przejmować. Nie ma obawy, Ŝe to zamieni się w coś złego...
— Teraz juŜ dobrze.
Michael patrzył jeszcze przez chwilę. W końcu uścisnął dłoń chłopca i uśmiechnął się do niego.
— Czy chciałbyś czegoś, Dan?
— Nie. No... trochę ksiąŜek.
Michael roześmiał się z ulgą.
— To jedyna rzecz, którą lubisz, co? Dobrze, moŜe zatrzymamy się później przy księgarni i zobaczymy, co tam mają.
Dan uśmiechnął się wreszcie.
— Dziękuję.
Michael trącił go lekko w ramię i wstał.
— I będę się trzymał z daleka od gabinetu, tato.
Ponownie uścisnął ramię syna i zostawił go leŜącego na łóŜku. Idąc w stronę swego gabinetu, usłyszał znowu delikatne i szybkie uderzanie w struny.
Kiedy chłopiec miał dwanaście lat, zbudował konia. Miał on wysokość dwóch dłoni i poruszał się napędzany nakręcanym mechanizmem zegarowym.
Mały po godzinach pracował w kuźni, kując metalowe części, a rankami dokonywał pomiarów, polerował i szlifował tryby w szopie, którą zbudował na tyłach
domu rodziców. Teraz koń wierzgał na podłodze szopy — dla niego i jednoosobowej publiczności: Nory Veil, dziewięcioletniej dziewczynki z sąsiedztwa.
Zaklaskała w dłonie, kiedy koń obrócił głowę, jakby patrząc na nich.
— Jest piękny, Mark! Jest piękny! — wykrzyknęla. — Nigdy nie było tu nic równie pięknego, moŜe w dawnych czasach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin