Jeffrey Deaver - [Lincoln Rhyme 1] - Kolekcjoner Kości.rtf

(1617 KB) Pobierz

Jeffery Deaver

Kolekcjoner Kości

Przełożył: Konrad Krajeński

Wydanie oryginalne: 1997

Wydanie polskie:2002




Mojej rodzinie:

Dee, Danny’emu, Julie, Ethel i Nelsonowi...

Jabłka nie upadają daleko od jabłoni.

I Dianie

 


Jestem zobowiązany Peterowi A. Micheelsowi, autorowi „Detektywów”, i E.W. Countowi, autorowi „Rozmów policjantów”, których książki nie tylko były pomocne przy pisaniu tej powieści, ale stanowiły również doskonałą lekturę. Dziękuję Pam Dorman, której talent redakcyjny widoczny jest na każdej stronie. Dziękuję też mojej agentce Deborah Schneider... co ja bym zrobił bez Ciebie? Wyrażam wdzięczność Ninie Salter z Calman-Levy za uwagi na temat projektu tej powieści oraz Karolyn Hutchinson z REP w Alexandrii, w stanie Wirginia, za nieocenione informacje dotyczące sprzętu używanego przez ludzi sparaliżowanych. Dziękuję również Teddy Rosenbaum za jej wysiłek edytorski. Studenci prawa mogą być zaskoczeni strukturą organizacyjną nowojorskiej policji i FBI, przedstawioną w powieścijest ona wymysłem autora. A, jeszcze jedno... każdy, kto chciałby przeczytać „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”, może mieć problemy ze znalezieniem egzemplarza. Oficjalna wersja mówi, że istnienie tej książki jest fikcją literacką, chociaż słyszałem o zamieszaniu wywołanym kradzieżąprzez nieznanego lub nieznanych sprawcówostatniego istniejącego egzemplarza z Biblioteki Publicznej Nowego Jorku.

 

J.W.D.

 


CZĘŚĆ I

Król dnia

 

Teraźniejszość w Nowym Jorku jest tak wszechobecna, że przeszłość nie istnieje.

 

John Jay Chapman

 

Piątek, 22.30sobota, 15.30


Rozdział pierwszy

Myślała wyłącznie o spaniu. Samolot wylądował dwie godziny temu, jednak długo czekali na bagaż i zamówiona limuzyna odjechała. Musieli wziąć taksówkę.

Stała w kolejce z innymi pasażerami, dźwigając laptop. John prowadził monolog o kursach akcji, nowych sposobach zawierania transakcji, lecz ona myślała tylko o jednym: Jest piątek wieczór, wpół do jedenastej. Chcę się umyć i położyć spać...

Patrzyła na sznur taksówek. Ich jednakowy kształt i kolor kojarzył się z owadami. Ciarki przeszły jej po plecach, gdy przypomniała sobie, jak w dzieciństwie wraz z bratem znajdowała w górach martwego borsuka lub lisa na mrowisku czerwonych mrówek. Długo wtedy patrzyła na kłębiącą się masę owadów.

Powłócząc nogami, T.J. Colfax podeszła do taksówki, która podjechała na postój.

Taksówkarz otworzył bagażnik, ale nie wysiadł z samochodu. Sami musieli włożyć bagaż, co wyprowadziło Johna z równowagi. Był przyzwyczajony, że ludzie mu usługują. Tammie Jean nie zwróciła na to uwagi. Wrzuciła swoją walizkę do bagażnika, zamknęła go i wsiadła do taksówki.

John także wsiadł i zatrzasnął drzwi. Wytarł nalaną twarz i łysinę, jakby to włożenie torby podróżnej do bagażnika strasznie go wyczerpało.

Najpierw pojedziemy na Siedemdziesiątą Drugąmruknął.

A potem na Upper West Sidedodała T.J.

Pleksiglasowa szyba oddzielająca przednie siedzenia od tylnych była porysowana i T.J. nie mogła dokładnie przyjrzeć się taksówkarzowi. Po chwili taksówka pędziła już w kierunku Manhattanu.

Spójrz, dlatego były takie tłumy na lotniskupowiedział John.

Wskazywał na billboard witający delegatów na rozpoczynającą się w poniedziałek konferencję pokojową ONZ. W mieście będzie około dziesięciu tysięcy gości. T.J. zerknęła na billboardna czarnych, białych, żółtych, którzy uśmiechali się i machali rękami. Jednak kolory i proporcje były dobrane niewłaściwie. Wszyscy na billboardzie mieli ziemiste twarze.

Handlarze żywym towaremburknęła T.J.

Jezdnia odbijała niepokojące, żółte światło lamp ulicznych. Minęli starą bazę marynarki wojennej i przystań na Brooklynie.

John w końcu zamilkł, wyjął palmtop i zaczął wstukiwać jakieś liczby. T.J. patrzyła na chodniki i na ponure twarze ludzi siedzących na kamiennych brązowych stopniach. Wydawało się, że wszyscy w ten upalny wieczór zapadli w śpiączkę.

W taksówce też było gorąco. Poszukała przycisku do otwierania okien. Nie zdziwiła się, że nie działał. Tak samo ten po stronie Johna.

Brakowało klamek u drzwi. Dotknęła miejsc, gdzie powinny się znajdować, ale chyba zostały odpiłowane.

Co się stało?zapytał John.

Drzwi... Jak je otworzymy?

John spoglądał to na jedne, to na drugie drzwi, gdy mijali tunel Midtown.

Hej!Zastukał w szybę.Zapomniał pan skręcić. Dokąd jedziemy?

Może pojedziemy przez Queenszasugerowała T.J. Droga przez most była wprawdzie dłuższa, ale unikało się opłaty za przejazd tunelem.

Uniosła się na siedzeniu i zastukała obrączką w pleksiglasową szybę.

Jedzie pan przez most?

Nie odezwał się.

Hej!

Po chwili minęli zjazd do Queens.

Cholera!krzyknął John.Dokąd pan nas wiezie? Do Harlemu? Założę się, że wiezie nas do Harlemu.

T.J. wyjrzała przez okno. Obok nich jechał samochód. Zaczęła walić w szybę.

Pomocy!krzyknęła.Proszę...

Kierowca tamtego auta spojrzał na nią, odwrócił wzrok i po chwili znów się przyglądał, marszcząc brwi. Zwolnił i zaczął jechać za nimi, jednak taksówka zmieniła pas i gwałtownie skręciła w aleję prowadzącą do Queens. Znaleźli się w opustoszałej dzielnicy magazynów i hurtowni. Pędzili ponad sto kilometrów na godzinę.

Co pan robi?

T.J. zaczęła walić w pleksiglasową szybę.

Proszę zwolnić. Gdzie my...

O Boże, niewyszeptał John.Spójrz.

Taksówkarz miał na twarzy maskę.

Czego pan chce?!wrzasnęła T.J.

Pieniędzy? Nie ma problemu.

Wciąż się nie odzywał.

T.J. gwałtownie otworzyła torbę i wyjęła laptop. Wzięła zamach i uderzyła komputerem w szybę. Rozległ się głośny łoskot, który mógłby przestraszyć nawet głuchego, ale szyba pozostała cała. Taksówka skręciła w bokomal nie uderzyła w czerwoną ścianę budynku, który mijali.

Pieniądze?! Ile? Mogę dużo dać!wołał John bełkotliwym głosem.

Łzy spływały mu po tłustych policzkach.

T.J. znów walnęła laptopem w szybę. Odpadł ekran komputera, ale szybie nic się nie stało.

Spróbowała ponownie.

Tym razem laptop rozleciał się i wypadł jej z ręki.

Cholera...

Gwałtownie rzuciło nimi do przodu, gdy taksówka nagle zatrzymała się w ciemnej ślepej uliczce.

Kierowca wysiadł z taksówki. W ręku trzymał mały rewolwer.

Nie, proszębłagała.

Podszedł do tyłu taksówki i zaczął się wpatrywać przez zamazaną szybę. Stał tak dłuższy czas, podczas gdy T.J. i John siedzieli skuleni przy drzwiach.

Taksówkarz osłaniał oczy przed światłem latarni i przyglądał się im uważnie.

Nagle rozległ się głośny huk. T.J. zadrżała, natomiast John krzyknął. Na niebie za kierowcą pojawiły się czerwone i niebieskie ogniste smugi. Kolejne wystrzały i świsty. Taksówkarz odwrócił się i zaczął patrzeć na ogromnego, pomarańczowego pająka rozprzestrzeniającego się nad miastem.

FajerwerkiT.J. przypomniała sobie, że czytała o pokazie w „Timesie”. Pokaz ogni sztucznych został zorganizowany przez burmistrza i sekretarza generalnego ONZ na powitanie delegatów uczestniczących w konferencji.

Kierowca przestał podziwiać widowisko, z głośnym trzaskiem pociągnął za klamkę i powoli otworzył drzwi.

 

Telefon był anonimowy. Jak zwykle.

Nie było więc możliwości sprawdzenia, o których miejscach myślał informator. Centrala przekazała: „Powiedział Trzydziesta Siódma w pobliżu Jedenastej. To wszystko”.

Miejsce to nie należało do szczególnie niebezpiecznych.

Mimo że była dopiero dziewiąta, upał mocno dawał się już we znaki. Amelia Sachs przedzierała się przez wysoką trawęprzeszukiwała teren. Nic. Schyliła się do mikrofonu przypiętego do granatowej kurtki.

Funkcjonariusz 5885. Centrala, nic nie mogę znaleźć. Macie jakieś dalsze informacje?

Monotonny, szorstki głos odparł:

5885. Nie mam więcej informacji o miejscu. Ale... informator powiedział, że ma nadzieję, iż ofiara nie żyje. Uchroniłoby to ją przed czymś znacznie gorszym. To wszystko.

Zrozumiałam.

Ma nadzieję, iż ofiara nie żyje?

Sachs przeszła nad zardzewiałym łańcuchem i przeszukała kolejny pusty plac. Nic.

Chciała opuścić to miejsce: zadzwonić pod 10-90, oznajmić, że informacja była nieprawdziwa i wrócić do Deuce, do swojego rejonu patrolowego. Bolały ją kolana, było jej bardzo gorąco. Parszywy sierpniowy upał. Chciała znaleźć się z puszką mrożonej herbaty w basenie. O 11.30, za dwie godziny, opróżni swoją szafkę i pojedzie na szkolenie.

Teraz jednak nie mogła zlekceważyć anonimowej informacji. Przeszła rozgrzanym chodnikiem i między dwoma opuszczonymi domami i dotarła do kolejnego zarośniętego chwastami placu.

Włożyła rękę pod policyjną czapkę i poprawiła długie rude włosy. Podrapała się po głowie. Pot zalewał jej czoło i oczy.

Moje ostatnie dwie godziny na ulicy. Wytrzymam, pomyślała.

Gdy weszła głębiej w zarośla, po raz pierwszy coś ją tknęło.

Ktoś mnie śledzi.

Gorący wiatr poruszył uschnięte krzewy. Samochody osobowe i ciężarówki z hałasem wjeżdżały do tunelu Lincolna i wyjeżdżały. Pomyślałatak jak często to robią policjanci podczas patrolu w podobnych sytuacjachże ktoś za nią idzie, jest blisko, bardzo blisko, i ma nóż. A ona nic o tym nie wie.

Unosi nóż...

Szybko się odwróciła.

Nikogo, tylko liście, zardzewiałe maszyny i śmieci.

Wchodząc na stertę kamieni, wykrzywiła twarz z bólu. Trzydziestojednoletniajuż trzydziestojednoletnia, powiedziałaby jej matkaAmelia Sachs cierpiała na artretyzm. Chorobę odziedziczyła po dziadku, podobnie jak smukłą budowę po matce, a urodę i zawód po ojcu. Tylko nie wiadomo skąd wzięły się rude włosy. Kolejny atak bólu, gdy wychodziła z uschniętych krzaków. O mało nie wpadła do stromego, dziesięciometrowego wykopu. Zatrzymała się krok przed nim.

Wykopem biegły tory kolejowe.

Zmrużyła oczy i spojrzała w dół.

Co to jest?

Rozkopana ziemia, wystająca niewielka gałąź. To wygląda jak...

Mój Boże...

Na ten widok wstrząsnęły nią dreszcze. Zrobiło jej się słabo, poczuła, że piecze ją skóra. Przez chwilę chciała odejść i udawać, że niczego nie znalazła.

Ma nadzieję, iż ofiara nie żyje. Uchroniłoby to ją przed czymś znacznie gorszym.

Podeszła do metalowej drabinki, która schodziła w dół. Chciała chwycić za poręcz, ale w ostatnim momencie cofnęła rękę. Cholera, przecież przestępca mógł tędy uciekać. Zatarłaby ślady. Okay, trzeba w inny sposób dostać się do wykopu. Poczuła ból w stawach, gdy wciągnęła głęboko powietrze, i zaczęła schodzić, wykorzystując szczeliny w skale. Ostrożnie wsuwała w szpary starannie wypastowane buty, które włożyła w pierwszym dniu swojego nowego przydziału. Gdy znalazła się metr nad torami, zeskoczyła na ziemię i podbiegła do grobu.

Jezu...

Z ziemi wystawała nie gałąź, ale ręka. Ciało zostało pochowane w pozycji pionowej. Całe było przysypane ziemią, z wyjątkiem sterczącego na zewnątrz przedramienia. Spojrzała na palec z brylantowym pierścionkiem. Z palca ściągnięto skórę i mięśniepierścionek znajdował się na obnażonej, zakrwawionej kości.

Sachs uklękła i zaczęła kopać rękami.

Zauważyła, że nieuszkodzone palce były naprężone. Oznaczało to, że ofiara w czasie zakopywania jeszcze żyła.

Być może wciąż żyje.

Sachs z furią kopała nie ubitą ziemię, kalecząc przy tym rękę o rozbitą butelkę. Jej ciemna krew zmieszała się z ziemią. Ukazały się włosy i czoło ofiary. Z powodu braku tlenu skóra posiniała. Kopała dalej, aż ujrzała oczy i usta wykrzywione w śmiertelnym grymasie. W ostatnich sekundach życia ofiara usiłowała unieść głowę i zaczerpnąć powietrza.

Mimo że denat miał na palcu pierścień, nie była to kobieta, ale otyły mężczyzna około pięćdziesiątki. Umarł, gdy przysypano go ziemią.

Zaczęła się cofać, przypatrując się twarzy mężczyzny. Niemal potknęła się o tory. Jej głowę zaprzątała uporczywa myśl: nie można umrzeć w ten sposób.

Po chwili doszła do siebie. Zrób coś, odkryłaś miejsce zbrodni, jesteś tu pierwszym policjantem. Wiesz, co robić.

APORT

Aaresztować przestępcę.

Pposzukać śladów, świadków i podejrzanych.

Ooznakować miejsce przestępstwa.

R...

Co oznacza R?

Funkcjonariusz 5885 do centraliodezwała się do mikrofonu.Podaję informacje. Jestem na torze kolejowym w pobliżu Trzydziestej Ósmej i Jedenastej. Zabójstwo. Potrzebni detektywi, ekipa do zbadania miejsca i lekarz.

Roger, 5885. Przestępca został aresztowany?

Brak przestępcy.

Zrozumiałem. Czekaj.

Sachs spojrzała na pozbawiony mięśni palec z pierścionkiem, oczy, wykrzywioną twarz. Cholerny, koszmarny uśmiech. Na obozach Amelia Sachs pływała wśród węży; przechwalała się, że nie odczuwa żadnego lęku przed skokiem na bungie z wysokości 30 metrów. Jednak myśl o uwięzieniu... o znalezieniu się w pułapcebez możliwości poruszania sięnapawała ją przerażeniem. Dlatego bardzo szybko chodziła i prowadziła samochód niemal z prędkością światła.

Gdy się poruszasz, nie dopadną cię...

Usłyszała jakiś odgłos i uniosła wzrok.

Dudnienie narastało.

Kawałki papieru uniosły się w powietrze. Wzbity, wirujący pył skojarzył się jej z duchami.

Rozległ się niski sygnał.

Mająca 175 centymetrów policjantka Sachs nie wystraszyła się trzydziestotonowej lokomotywy. Czerwono-biało-niebieska kupa żelastwa zbliżała się z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę.

Proszę się zatrzymać!krzyknęła Sachs.

Maszynista jednak zlekceważył jej polecenie.

Sachs wbiegła więc na tory, stanęła w rozkroku i uniosła rękę. Lokomotywa musiała się zatrzymać. Maszynista wychylił się z okna.

Nie może pan tędy przejechaćpowiedziała.

Zapytał, co to znaczy. Pomyślała, że tamten jest chyba za młody, by prowadzić tak dużą lokomotywę.

Znajdujemy się na miejscu zbrodni. Proszę wyłączyć silnik.

Proszę pani, nie widzę żadnej zbrodni.

Ale Sachs go nie słuchała. Patrzyła na zerwany łańcuch na wiadukcie w pobliżu ulicy Jedenastej.

Tędy przestępca mógł niepostrzeżenie przynieść ciało. Zaparkował na Jedenastej i szedł wąską alejką w kierunku wykopu. Na Trzydziestej Siódmej z okien mogło go widzieć mnóstwo ludzi.

Ten pociąg... musi tu pozostać.

Nie mogę tu stać i czekać.

Proszę wyłączyć silnik.

Nie wyłącza się silników w takiej lokomotywie jak ta. Pracują bez przerwy.

Proszę skontaktować się z zawiadowcą lub kimkolwiek innym. Nie mogą tędy przejeżdżać pociągi.

Tego się nie da zrobić.

–  Spisałam numery pana pojazdu.

Pojazdu?

Powinien pan natychmiast zadzwonić, by zatrzymali pociągi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin