Jozef Hen - Milczace miedzy nami.pdf

(1462 KB) Pobierz
4418353 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
4418353.001.png 4418353.002.png
Józef Hen
Milczące
między
nami
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Spróbuję. Jeszcze nie wiem, co to będzie – diagnoza, opis czy może spowiedź. Ale wiem,
że od pewnego czasu ciągnie mnie, żeby zaczerniać długopisem puste arkusze papieru. To coś
nowego, jakieś skrzywienie neurotyczne, nad którym nie potrafię zapanować. Poddam mu się,
trudno – po co walczyć z sobą? Zanosi się na niezły chaos – tyle spraw wydaje mi się waż-
nych, koniecznych do utrwalenia, teraz, kiedy się do tego zabieram – ale czy pozostaną one
równie ważne, kiedy będzie się to czytać, albo choćby tylko zrozumiałe? Już nie ma sprawy,
już ktoś inny krzyczy poparzony, ranny, oślepły, oszalały z rozpaczy...
Poniszczyłem już trochę papieru, żeby napisać pierwsze zdanie, bo każde wydało mi się
skądś znajome, zasłyszane. Napisałem: „Szedłem pośpiesznie ulicą...” Nie, było! Albo:
„Obudziło mnie światło”. Gdzieś czytałem. „Żył mąż w ziemi Uz, tak a tak mu było na imię.”
Znajome. Wszystko stawia opór: kartka, długopis, myśl. Ale spróbuję. Nie po to, żeby „odzy-
skać czas stracony”, nie po to. Chcę zostawić świadectwo. Złożę je do metalowej puszki. Do-
brze zalutuję. Zakopię głęboko, ale tak, żeby można było do tego dotrzeć. I kiedy tu wszystko
buchnie grzybem i nastanie cmentarna cisza – ci, którzy przeżyją, będą mogli znaleźć mój
zapis i dowiedzieć się, jak z nami było.
(Nie, z tym grzybem to coś nie tak. [Wtrącam to po kilku tygodniach.] W głębi duszy nie
wierzę, żeby nam groził. Jako symbol – nadużyte. I czy naprawdę zależy mi na tym, żeby w
jakiejś innej rzeczywistości – raczej mało sympatycznej – mój głos został wysłuchany? Żeby
tamtych do czegoś przekonać? Dobrze, zalutuję, zakopię – zgoda, w porządku – ale chyba
tylko dlatego, żeby coś robić w tym miotaniu się, żeby jakoś dać wyraz swojej jedyności –
proszę mnie zbyt pochopnie nie rozumieć, mam na myśli to, że choć małpujemy jedni dru-
gich, to każdy z nas jest jedyny, niepowtarzalny, zagadkowy dla innych, źle przez nich ko-
mentowany, stąd bezsilność psychiatrii, trzeba więc próbować opisu, pokazać to, co nas ota-
cza, pokazać w tym siebie, może coś z tego wyniknie.) Spróbuję.
Nie jestem zawodowym opowiadaczem, ale nie znaczy to wcale, że pisanie jest dla mnie
czymś całkowicie obcym. Przeciwnie, nawet do pewnego stopnia żyłem z pisania. W tygo-
dniku „Życie”, w którym prowadziłem dział gospodarczy (z wykształcenia bowiem jestem
ekonomistą, zrobiłem doktorat z problematyki gospodarczej byłych kolonii francuskich, i
nawet zasiadałem w różnych komitetach doradczych, w których wysłuchiwano moich propo-
zycji, a potem oni i tak robili swoje), otóż w tym ilustrowanym tygodniku ukazywały się spo-
radycznie moje artykuliki, te dłuższe podpisane imieniem i nazwiskiem – Jerzy Wilkot je-
stem, do usług – te krótsze literkami M M N, które intrygowały, bo nie można ich było roz-
szyfrować. Twierdzono, że styl mam suchy, rzeczowy, nieozdobny, trochę pedantyczny,
szczególnie ten M M N był z tego znany. Żadnej malowniczości, anegdot, dowcipuszków,
portretów, opisów zachowań ludzkich – unikałem tego z zasady – chociaż czasem, w niektó-
rych moich relacjach o sytuacji gospodarczej, dopatrywano się ukrytego sarkazmu. Z tych
artykułów zebrała się z czasem książka o specyfice gospodarczej Trzeciego Świata, ukazała
się w nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy, z których sprzedano osiemset, większość po
przecenie. Reszta już miała pójść na przemiał, kiedy ktoś na szczeblu dopatrzył się w niej
sądów nie wyważonych i informacji szkodliwych, zaatakowano ją w prasie i potem na baza-
rze Różyckiego szła za równowartość pięciu butelek wódki.
4
(Wyrzuciłem parę stron do kosza. Zdania nie układały się na miarę mojej goryczy. Były
jak poprzebierane w cudze stroje, znoszone i wytarte na łokciach. Więc kreśliłem i kreśliłem,
aż wreszcie zostało tak:
Powoli zbliżał się kres. Ludzie podleli.
Dobrze, pomyślałem, dalej tak. Ale potem zdarzyło się coś, jeszcze nie mogę powiedzieć
co, ale coś tak istotnego i coś tak burzącego, że po prostu nie mogłem z tym zdaniem się po-
godzić. I znowu będzie inaczej.)
Pewnego dnia przestałem odnotowywać tytuły przeczytanych książek. Było to w dniu Po-
rażenia – tak nazywam ten dzień – po wysłuchaniu komentarza radiowego. Nagle zobojęt-
niały mi różne zwyczajowe czynności. Odnotowywać przeczytane książki to znaczy ufać w
przyszłość. A ja, słuchając tego komentarza, straciłem wszelką ufność. Nie chciało mi się już
nic dodać do mojej lekturowej statystyki. Prowadziłem ją od dziecka, od pierwszej gimna-
zjalnej (z przerwą na wojnę), czasem z lekka naciągając ilość – na przykład, jeśli powieść
była wydana w 14 tomikach, jak Vice-hrabia de Bragellonne Dumasa, to u mnie przybywało
14 pozycji, chociaż ten sam tytuł wydano również w dwóch grubych tomach. Może się to
wydać niezbyt rzetelne, ale pamięć o tym tricku przydała mi się po latach, kiedy studiowałem
z obowiązku oficjalne tabele statystyczne. I jeszcze miałem tę korzyść, że wiedziałem, ile
przeciętny czytelnik jest w stanie pochłonąć książek. Kiedy ktoś mi mówi, że pochłonął dzie-
siątki tysięcy tomów, ja się tylko uśmiecham. Bo ja liczyłem.
Pewnego dnia przestałem zapisywać tytuły przeczytanych książek... Nie, zacznę od wyda-
rzenia wcześniejszego, od spotkania z panem, którego tu nazwiemy „Ślusarczykiem”. Wtedy
pojęcia jeszcze nie miałem o klęsce, która mnie czeka (i was też – bo moja klęska jest i waszą
klęską, nie od razu zdaliście sobie z tego sprawę, ale ja wiedziałem, ja rozumiałem, że to do-
tyczy wszystkich), wtedy jeszcze wszystko ze mną było dobrze. Za dobrze.
Tak, za dobrze. Odczuwałem nawet z tego powodu wyrzuty sumienia. Spokojna praca,
dach nad głową, co dzień mięso, drogie papierosy, wakacje nad morzem. Podróże zagranicz-
ne. Z Sarą rozstaliśmy się bez awantur. W domu wiszą jej portrety i czasem łapię się na tym,
że przyglądam się z zachwytem którejś z fotografii. Ponieważ wyjechała na jakiś czas za gra-
nicę (co było niespodzianką, wyjechała nie sama i to było jeszcze większą niespodzianką,
czymś szokującym, wywracającym na nice wszystkie moje pojęcia o niej, na pewno zdawała
sobie z tego sprawę, może nawet zrobiła to dlatego, żeby zaszokować, żeby mi „pokazać”),
wyjechała więc, a Krysia ze Zbyszkiem zostali ze mną. Jak na dzieci, całkiem owszem – kre-
tynami nie są, nie kaleki, raczej zdolne, raczej miłe, raczej ładne – czego jeszcze od Pana Bo-
ga żądać? Wszystko aż nadto w porządku. Dach nad głową – to przecież było to, czego naj-
bardziej pragnąłem. Kto nie wałęsał się czasu wojny po obcych krajach, kto nie nocował w
szopach, w rowie, w zapchlonym stogu, w wilgotnej ziemiance, kątem u ludzi na podłodze,
po dziesięciu w izbie, komu w kość nie wlazł nocny chłód na pustyni, podczas gdy język za-
mieniał się w wysuszony wiór, kogo nie wysmagał zimny wiatr, nie wychłostał jesienny
deszcz, kto nie brnął przez śniegi podczas mlecznej kurzawy zalepiającej oczy, podczas gdy
światełka chatynek migotały o kilometry, wciąż tak samo daleko – ten może nie rozumie, co
to znaczy: błogosławieństwo dachu nad głową. Ale my – my rozumiemy. I dlatego podejrze-
wałem, że jest za dobrze. Długo tak nie może trwać. Coś się stanie. Będzie kopniak w
brzuch...
Próbowałem zamawianiem odczarować nadciągające zło. Mówiłem Grzegorzowi, mojemu
wybitnemu przyjacielowi, że może warto się zubożyć, wyrzec czegoś („ale czego – pytał –
tych naszych pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych?”), no, nie wiem, jakoś to trzeba z
losem załatwić. Pójść na układy. Nie ja pierwszy odczuwałem taki niepokój – i nie ja chyba
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin