1
CHRISTIANE F.
„My, dzieci z dworca ZOO”
2
Serdecznie dziękuję wszystkim,
którzy świadomie bądź nieświadomie wpłynęli
na ostateczny kształt językowy tej książki.
Tłumacz
3
Piętnastoletnią wówczas Christiane F. spotkaliśmy w początkach roku 1978 w Berlinie, gdzie występowała jako świadek w pewnym procesie. Umówiliśmy się z nią na wywiad, który miał być zupełnieniem naszych badań nad sytuacją młodzieży. Na rozmowę przewidywaliśmy dwie godziny. Z dwóch godzin zrobiły się dwa miesiące. Bardzo szybko z prowadzących wywiad dziennikarzy staliśmy się przejętymi słuchaczami. Z zapisu magnetofonowego tych rozmów powstała niniejsza książka. Byliśmy zdania, że historia Christiane F. więcej mówi o sytuacji wielkiej części młodzieży w naszym kraju niż najbardziej nawet starannie udokumentowany raport. Christiane F. chciała tej książki, ponieważ jak niemal wszyscy narkomani odczuwa przemożną chęć przełamania wstydliwej zmowy milczenia wokół plagi tego nałogu wśród dorastającej młodzieży. Wszyscy jej przyjaciele narkomani, którzy przeżyli, oraz rodzice poparli ten pomysł. Wyrazili gotowość udostępnienia swoich nazwisk oraz fotografii, aby podkreślić dokumentarny charakter tej książki. Ze względu na dobro rodzin podaliśmy jednak w pełnym brzmieniu tylko imiona. Załączone wypowiedzi matki Christiane oraz innych osób, z którymi się kontaktowała, mają służyć rozszerzeniu perspektywy i pomóc głębie zrozumieć istotę problemu narkomanii.
Kai Hermann, Horst Rieck
4
Wyjątki z aktu oskarżenia Sądu Krajowego w Berlinie Zachodnim z dnia 27 lipca 1977 roku.
Oskarża się uczennicę Christiane F o to, że jako nieletnia, w pełni zdolna do odpowiedzialności prawnej, w okresie po 20 maja 1976 roku nabywała w Berlinie w sposób ciągły i świadomy środki oraz preparaty, podlegające rozporządzeniom ustawy federalnej o środkach odurzających, nie posiadając koniecznego zezwolenia Federalnego Ministerstwa Zdrowia.
Obwiniona jest od lutego 1976 roku konsumentką heroiny. Wstrzykiwała sobie dożylnie - początkowo w dłuższych odstępach czasu, potem codziennie - około 1/4 grama heroiny 20 maja 1976 roku obwiniona osiągnęła wiek odpowiedzialności karnej.
Podczas dwóch kontroli, przeprowadzonych 1 i 13 marca 1977 roku, obwiniona zatrzymana została w hali dworca Zoo oraz dworca Kurfürstendamm i przeszukana. Znaleziono przy niej odpowiednio 18 oraz 140,7 mg substancji zawierającej heroinę.
Ponadto 12 maja 1977 stwierdzono, iż jest w posiadaniu opakowania ze staniolu z 62,4 mg substancji zawierającej heroinę. Znaleziono też przy niej przybory, używane przez narkomanów do iniekcji. Analiza wykazała na nich pozostałości substancji z zawartością heroiny. Również analiza moczu obwinionej wykazała ślady morfiny. 12 maja 1977 matka obwinionej, U.F., znalazła w osobistych rzeczach córki 62,4 mg substancji z zawartością heroiny i przesłała ją policji kryminalnej.
W toku składania wyjaśnień obwiniona podała, że jest konsumentką heroiny od lutego 1976 roku.
Ponadto zimą 1976 roku zaczęła uprawiać nierząd, aby w ten sposób zdobyć pieniądze na zakup heroiny.
Rozpatrując niniejszą sprawę należy uwzględnić fakt, że obwiniona w dalszym ciągu jest konsumentką heroiny.
WYROK
Wyciąg z sentencji wyroku wydanego przez sąd w Neumünster dnia 14 czerwca 1978 roku.
Wyrok w imieniu ludu w sprawie karnej przeciwko Christiane F., oskarżonej o przestępstwo przeciwko federalnej ustawie o środkach odurzających.
Oskarżoną uznaje się winną ciągłego nabywania środków odurzających oraz przestępstwa przeciwko ustawie podatkowej. Jednocześnie sąd orzeka warunkowe zawieszenie wykonania.
Uzasadnienie:
Oskarżona do 13 roku życia nie wchodziła w konflikt z prawem. Wyższy od przeciętnej poziom inteligencji pozwalał oskarżonej rozumieć, że nabywanie heroiny jest działaniem zagrożonym karą sądową. Istnieją wyraźne dowody na to, że oskarżona była nałogową narkomanką już przed 20 maja 1976 roku (to jest przed osiągnięciem wieku odpowiedzialności karnej), nie wyłączało to jednak ani jej zdolności rozpoznania czynu, ani odpowiedzialności karnej. Oskarżona rozumiała swoją sytuację i sama próbowała kuracji odwykowej. Wynika stąd, że była w stanie rozpoznać przestępczy charakter swojego postępowania i działać zgodnie z tym rozpoznaniem, Prognoza na przyszłość jest w obecnej chwili korzystna, jakkolwiek trudno twierdzić z całą pewnością, że nie nastąpi recydywa. Dalsze poczynania oskarżonej należy uważnie śledzić przynajmniej przez najbliższe miesiące.
To wszystko byto niesamowicie podniecające. Mama całymi dniami pakowała walizki i pudła.
Zrozumiałam, że zaczyna się dla nas nowe życie.
Miałam wtedy sześć lat i po przeprowadzce miałam iść do szkoły. Kiedy mama bez przerwy pakowała i robiła się coraz bardziej zdenerwowana, ja prawie cały dzień siedziałam u Yólkelów.
Czekałam, aż przyprowadzą krowy do obory na dojenie. Karmiłam świnie i kury i wariowałam z innymi dzieciakami na sianie. Albo nosiłam na rękach małe kotki. To było piękne lato, pierwsze, jakie przeżyłam świadomie.
Wiedziałam, że wkrótce pojedziemy daleko stąd, do wielkiego miasta, które nazywa się Berlin.
Najpierw mama poleciała sama do Berlina. Chciała trochę urządzić to mieszkanie. Moja młodsza siostra, ojciec i ja polecieliśmy dopiero w parę tygodni później. Dla nas, dzieci, była to pierwsza podróż samolotem Wszystko było niesamowicie ciekawe.
Rodzice opowiadali wspaniałe rzeczy o wielkim sześciopokojowym mieszkaniu, w którym będziemy teraz mieszkać. Mieli też zarabiać dużo pieniędzy. Mama mówiła, że będziemy miały dla siebie osobny, duży pokój. Mieli kupić bombowe meble. Mama opisywała dokładnie, jak będzie wyglądał ten nasz pokój. Pamiętam to do dziś, bo jako dziecko nigdy nie przestałam go sobie wyobrażać. W mojej wyobraźni robił się tym piękniejszy, im byłam starsza.
Jak wyglądało mieszkanie, w którym się znaleźliśmy, też nigdy nie zapomnę. Prawdopodobnie dlatego, że na początku miałam potężnego pietra przed tym mieszkaniem. Było takie wielkie i puste, że bałam się, że w nim zabłądzę. Kiedy się głośno mówiło, było niesamowite echo.
Tylko w trzech pokojach stało parę mebli. W pokoju dziecinnym były dwa łóżka i stary kredens z naszymi zabawkami. W drugim pokoju stało łóżko rodziców, a w największym stara wersalka i parę krzeseł. Takie mieliśmy warunki w berlińskiej dzielnicy Kreuzberg przy Paul-Lincke-Ufer.
Po paru dniach odważyłam się wyjść na rower na ulicę, bo tam bawiły się dzieci trochę starsze ode mnie. U nas na wsi starsze dzieci zawsze bawiły się razem z młodszymi i uważały na nie. Dzieci pod naszym blokiem od razu powiedziały: A ta tu czego? Potem zabrały mi rower. Kiedy go dostałam z powrotem, miał przebite koło i pogięty błotnik. Ojciec spuścił mi lanie za popsuty rower. Potem jeździłam już na nim tylko po naszych sześciu pokojach.
W trzech pokojach miało być właściwie biuro. Moi rodzice chcieli założyć biuro matrymonialne.
Ale biurka i fotele, o których tyle mówili, nigdy nie nadeszły. Kredens został w pokoju dziecinnym.
Pewnego dnia wersalka, łóżka i kredens zostały załadowane na ciężarówkę i przewiezione do jednego z wieżowców w dzielnicy Gropiusstadt. Zajęliśmy tam dwuipółpokojowe mieszkanie na jedenastym piętrze. Wszystkie te wspaniałe meble, o których mówiła moja mama, nawet by się nie zmieściły w tej połówce pokoju dziecinnego.
Gropiusstadt to wieżowce na czterdzieści pięć tysięcy ludzi, między nimi trawniki i centra handlowe. Z daleka wszystko wyglądało na nowe i zadbane. Ale kiedy się weszło między bloki, wszędzie śmierdziało szczynami i gównem. A to z powodu wielkiej liczby psów i dzieci mieszkających na tym osiedlu. Najbardziej śmierdziało na klatce schodowej.
Moi rodzice klęli na dzieci robotników, że zanieczyszczają klatkę. Ale one przeważnie wcale nie były temu winne. Zrozumiałam to, jak tylko poszłam pierwszy raz bawić się na podwórko i nagle mi się zachciało. Zanim wreszcie zjechała winda i dostałam się na to jedenaste piętro, zdążyłam zrobić w majtki.
Ojciec zbił mnie za to. Kiedy parę razy nie zdążyłam z dołu na czas do łazienki i dostałam baty, też zaczęłam kucać gdzie popadnie, byle mnie tylko nikt nie widział. A, że z wieżowców zajrzeć można niemal w każdy kąt, klatka schodowa była najbezpieczniejsza.
Na podwórku w Gropiusstadt też byłam początkowo głupim dzieckiem ze wsi. Nie miałam takich zabawek, jak inni. Nawet pistoletu na wodę. Byłam inaczej ubrana. Inaczej mówiłam, i nie znałam zabaw, w jakie bawiły się inne dzieci. Nie za bardzo je też lubiłam. U nas na wsi często jeździliśmy rowerami do lasu nad strumień z mostkiem. Tam budowaliśmy tamy i zamki otoczone wodą. Czasem wspólnie, czasem każdy sobie. A kiedy je patem burzyliśmy, to wszyscy wyrażali na to zgodę i była to dla wszystkich wielka frajda. Tam, na wsi, nie było też najważniejszych. Każdy mógł zaproponować, w co się bawić.
Potem tak długo spieraliśmy się, aż jakiś pomysł zwyciężał. Nie było żadnej sprawy, jeśli starsi ustępowali czasem młodszym. To była prawdziwa dziecięca demokracja.
W Gropiusstadt, w naszym bloku, szefem był taki jeden chłopak. Był najsilniejszy i miał najładniejszy pistolet na wodę. Często bawiliśmy się w piratów. On oczywiście był hersztem. A najważniejszą zasadą w tej zabawie było to, że mieliśmy wykonywać wszystko, co rozkazał.
Poza tym bawiliśmy się, bardziej przeciwko sobie niż ze sobą. Właściwie zawsze chodziło o to, żeby jakoś dokuczyć temu drugiemu. Na przykład zabrać mu nową zabawkę i zepsuć ją. Cała zabawa polegała na tym, żeby tego drugiego załatwić, a dla siebie wyciągnąć korzyść, zdobyć władzę i tę władzę demonstrować.
Najsłabsi dostawali największe cięgi. Moja młodsza siostra nie była za bardzo silna, a na dodatek była trochę bojaźliwa. Ciągle ją lali, a ja nie mogłam jej pomóc.
Poszłam do szkoły. Cieszyłam się, że idę do szkoły. Rodzice powiedzieli mi, że muszę się tam zawsze grzecznie zachowywać i robić wszystko, co każe pan nauczyciel. Uważałam to za oczywiste. Na wsi my, dzieci, miałyśmy szacunek dla każdego dorosłego. Cieszyłam się też chyba, że teraz w szkole będzie taki pan nauczyciel, którego będą musiały słuchać także tamte dzieci.
Ale w szkole było całkiem inaczej. Już po paru dniach dzieci biegały po klasie w czasie lekcji bawiąc się w wojnę. Nasza nauczycielka była kompletnie bezradna. Krzyczała tylko ciągle „siadać na miejsca”. Ale wtedy one wariowały jeszcze bardziej, a reszta się śmiała.
Zwierzęta kochałam już jako całkiem małe dziecko. W naszej rodzinie wszyscy niesamowicie lubili zwierzęta. Dlatego byłam dumna z takiej rodziny. Nie znałam drugiej, co by tak lubiła zwierzaki, i zawsze żal m i było dzieci, których rodzice nie znosili zwierząt i które nigdy nie dostawały ich w prezencie.
Z czasem nasze dwuipółpokojowe mieszkanie zmieniło się w małe zoo. Miałam w końcu cztery myszki, dwa koty, dwa króliczki, papużkę i Ajaksa, naszego brązowego doga, którego mieliśmy już przed przyjazdem do Berlina.
Ajaks zawsze spał przy moim łóżku. Zasypiając zwieszałam zawsze z łóżka jedną rękę, żeby go cały czas dotykać.
Poznałam inne dzieci, które też miały psy. Z tymi rozumiałam się całkiem nieźle. Odkryłam, że poza osiedlem Gropiusstadt, w Rudow, zostały jeszcze resztki prawdziwej przyrody. Tam właśnie zaczęliśmy jeździć z naszymi psami. Bawiliśmy się na starych wysypiskach śmieci przykrytych warstwą ziemi. Nasze psy zawsze bawiły się razem z nami. „Pies myśliwski” to była nasza ulubiona zabawa.
Trzeba się było gdzieś schować, podczas gdy inni przytrzymywali naszego psa. Potem pies miał znaleźć swojego pana. Mój Ajaks miał najlepszego nosa.
Inne zwierzęta zabierałam czasem do piaskownicy, a nawet do szkoły. Nasza nauczycielka wykorzystywała je jako materiał poglądowy na lekcjach biologii. Paru nauczycieli pozwoliło, żeby Ajaks był ze mną w klasie w czasie lekcji. Nigdy nie przeszkadzał. Aż do dzwonka leżał bez ruchu obok mojego krzesła.
Byłabym całkiem szczęśliwa, mając te swoje zwierzęta, gdyby z ojcem nie robiło się coraz gorzej.
Mama chodziła do pracy, a on siedział w domu. Z tego biura matrymonialnego nic przecież nie wyszło.
Teraz ojciec czekał na jakąś inną pracę, która by mu się spodobała. Siedział na zdezelowanej wersalce i czekał. Jego wariackie napady szału zdarzały się coraz częściej.
Lekcje mama odrabiała ze mną, jak tylko wracała z pracy. Przez pewien czas miałam trudności z rozróżnianiem liter H i K. Któregoś wieczora mama wyjaśniała mi to z anielską cierpliwością. Nie mogłam się jednak wcale skupić, bo widziałam, jak rośnie wściekłość ojca. Zawsze wiedziałam, kiedy miało się zacząć: przyniósł z kuchni małą szczotkę do zamiatania i zaczął mnie walić gdzie popadnie.
Potem kazał, żebym mu wyjaśniła różnicę między H i K. Oczywiście ja już kompletnie nie kontaktowałam, dostałam znowu rżnięcie i - marsz do łóżka.
Tak właśnie odrabiał ze mną lekcje. Chciał, żebym była pilna i wyrosła na kogoś lepszego. W końcu przecież jeszcze jego dziadek miał niesamowitą forsę Był nawet między innymi właścicielem drukarni i gazety gdzieś na terenie wschodnich Niemiec. Po wojnie NRD go wywłaszczyła. Dlatego ojciec dostawał świra, kiedy pomyślał, że mogę sobie nie dać z czymś rady w szkole.
Były takie wieczory, które pamiętam jeszcze ze wszystkimi szczegółami. Raz miałam rysować domy w zeszycie do rachunków. Miały być szerokie na sześć kratek i wysokie na cztery. Jeden dom już skończyłam i wiedziałam dokładnie, jak to trzeba robić, kiedy nagle ojciec usiadł obok. Zapytał, dokąd trzeba narysować następny domek. Ze strachu nie liczyłam kratek, tylko zaczęłam zgadywać. Za każdym razem, kiedy pokazałam złą kratkę, dostawałam w łeb. Kiedy już tylko beczałam i w ogóle nie potrafiłam nic odpowiedzieć, podszedł do fikusa. Wiedziałam już, co to znaczy. Wyciągnął z doniczki bambusowy kij podtrzymujący fikus. Potem walił mnie tym bambusem po tyłku tak długo, że aż dosłownie można było warstwami ściągać skórę.
Strach zaczynał się już przy jedzeniu. Jeśli mi coś skapnęło, od razu dostawałam w łeb. Jeśli coś przewróciłam, prał mnie po tyłku. Ledwie miałam odwagę sięgnąć po szklankę z mlekiem. Ze strachu niemal przy każdym posiłku przytrafiało mi się jakieś nieszczęście.
Wieczorem zawsze bardzo przymilnie pytałam ojca, czy nie wychodzi. Wychodził dosyć często i my, trzy kobiety, dopiero wtedy mogłyśmy swobodniej odetchnąć. Te wieczory były tak bosko spokojne.
Ale kiedy potem wracał do domu w nocy, znów mogło być nieszczęście. Przeważnie przychodził lekko podcięty. Wystarczył byle drobiazg i dostawał kompletnego świra. Mogły to być zabawki albo jakieś rzeczy z ubrania leżące nie tam, gdzie trzeba. Ojciec wciąż powtarzał, że porządek jest w życiu najważniejszy, i kiedy w nocy zobaczył jakiś nieład, zrywał mnie z łóżka i spuszczał lanie. Mojej młodszej siostrze też się coś przy tym dostawało. Potem ojciec wyrzucał nasze rzeczy na podłogę i kazał w ciągu pięciu minut wszystko posprzątać. Najczęściej nam się nie udawało i znowu dostawałyśmy rżnięcie.
Mama stała wtedy przeważnie w drzwiach i płakała. Rzadko kiedy odważyła się nas bronić, bo wtedy bił także i ją. Tylko Ajaks, mój dog, często wskakiwał między nas. Skowyczał cienko i miał bardzo smutne oczy, kiedy zaczynało się lanie. Jemu najłatwiej przychodziło doprowadzić ojca do opamiętania, bo ojciec, tak jak my wszyscy, bardzo kochał psy. Czasem krzyczał na Ajaksa, ale nigdy go nie uderzył.
Mimo wszystko czułam do ojca coś jak miłość i szacunek. Myślałam sobie, że o niebo przewyższa innych ojców. Ale przede wszystkim bałam się go. W dodatku uważałam za całkiem normalne, że tak często brał się do bicia. Nie inaczej było w domach u innych dzieci z Gropiusstadt. Czasami miały nawet formalnie sińce na twarzy, tak jak i ich matki. Byli ojcowie, co leżeli pijani na ulicy albo na naszym placu zabaw. Tak bardzo mój ojciec nie upijał się nigdy. Zdarzało się też na naszej ulicy, że z okien leciały meble, kobiety wołały ratunku i przychodziła policja. A więc tak źle znowu u nas nie było.
Ojciec ciągle czepiał się mamy, że za dużo wydaje. A przecież to ona zarabiała. Więc czasem mu mówiła, że większość idzie na jego pijackie eskapady, jego panienki i samochód. Wtedy awantura była gotowa.
Samochód, porsche, to było z pewnością to, co ojciec kochał najbardziej. Pucował go niemal codziennie, chyba, że wóz stał akurat w warsztacie. Drugiego porscha chyba w Gropiusstadt nie było. W każdym razie na pewno drugiego bezrobotnego z porschem.
Oczywiście nie miałam wtedy pojęcia, co jest z moim ojcem i dlaczego bez przerwy mu tak odbija. Zaświtało mi to dopiero później, kiedy zaczęłam już z mamą częściej o nim rozmawiać.
Stopniowo zrozumiałam to i owo. Po prostu nie dawał rady. Ciągle chciał się wspiąć wysoko i za każdym razem spadał na pysk. Jego ojciec gardził nim za to. Dziadek ostrzegał moją mamę przed małżeństwem z takim nieudacznikiem. Bo mój dziadek miał zawsze jakieś wielkie plany w związku z ojcem. Rodzina miała znów tak świetnie prosperować jak dawniej, zanim wywłaszczono ich w NRD z całego majątku.
Gdyby nie spotkał mojej mamy, zostałby może zarządcą dóbr i miał własną hodowlę dogów.
Właśnie uczył się na zarządcę, kiedy spotkał moją mamę. Potem była w ciąży ze mną, on przerwał naukę i ożenił się z nią. Pewnie w którymś tam momencie przyszło mu do głowy, że to mama i ja jesteśmy przyczyną jego porażek. Ze wszystkich marzeń został mu tylko porsche i paru zadzierających nosa kolegów.
Nie tylko, że nienawidził rodziny, on ją po prostu skreślił. Doszło do tego, że żaden z jego
kolegów nie mógł się dowiedzieć, że on jest żonaty i ma dzieci. Jeśli spotykaliśmy gdzieś jego kolegów albo jacyś znajomi odprowadzali go do domu, zawsze musiałam mówić do niego „wujku”. Biciem tak mnie zaprogramował, że nigdy się nie pomyliłam. Gdy tylko zjawiali się obcy ludzie, on był dla mnie wujkiem.
Z mamą było to samo. Nie wolno jej było powiedzieć przy jego kolegach, że jest jego żoną, a już w żadnym wypadku zachowywać się jak żona. On ją chyba podawał za siostrę.
Koledzy ojca byli młodsi od niego. Mieli życie przed sobą, w każdym razie na pewno tak twierdzili. Ojciec chciał być jednym z nich. Takim, dla którego wszystko dopiero się zaczyna. A nie takim, co ma już na głowie rodzinę, której nie może nawet wyżywić. Mniej więcej tak to było z moim ojcem.
Oczywiście mając te sześć, osiem lat kompletnie nie wiedziałam, co tu jest grane. Ojciec potwierdzał tylko życiową zasadę, której nauczyłam się już na ulicy i w szkole: bić albo być bitym. Moja mama, która w swoim życiu dostała już wystarczające cięgi, doszła do takich samych wniosków. Nieraz wbijała mi do głowy: Nigdy nie zaczynaj. Ale jeśli ktoś ci coś zrobi, oddaj mu. Bij tak mocno i długo, jak potrafisz. Bo ona nie mogła już oddać.
Powoli opanowałam zabawę pod tytułem: albo masz władzę nad innymi, albo cię stłamszą. W szkole zaczęłam od najsłabszego nauczyciela. Ciągle przerywałam mu na lekcji dogadywaniem. Reszta śmiała się teraz ze mnie. Kiedy zaczęłam tak robić także u surowych nauczycieli, zdobyłam w końcu prawdziwe uznanie w oczach całej klasy.
Nauczyłam się, jak można się przebić w Berlinie: zawsze umieć odpyskować. Najlepiej tak, jak nikt inny. Wtedy można być szefem. Kiedy już tyle osiągnęłam niewyparzoną gębą, odważyłam się też wypróbować muskuły. Właściwie nie byłam za silna. Ale potrafiłam się wściec. A wtedy mogłam urządzić i silniejszego. Potem to się niemal cieszyłam, kiedy ktoś mi podpadł w szkole i potem spotykałam go po lekcjach. Ale najczęściej nie potrzebowałam nawet podnosić ręki. Zwyczajnie, czuli przede mną respekt.
Skończyłam osiem lat. Moim najskrytszym marzeniem było szybciej dorosnąć, być dorosła tak jak ojciec, mieć prawdziwą władzę nad innymi ludźmi. Tymczasem wypróbowywałam władzę, jaką miałam na razie.
Kiedyś tam ojciec znalazł pracę. Nie taką, co by go uszczęśliwiała, ale taką, która dawała mu pieniądze na eskapady i porscha. Z tego powodu popołudniami zostawałam w domu sama z młodszą o rok siostrą. Zaprzyjaźniłam się ze starszą o dwa lata dziewczynką. Byłam dumna, że mam starszą od siebie przyjaciółkę. Z nią czułam się jeszcze silniejsza.
Razem z moją młodszą siostrą niemal codziennie bawiłyśmy się w coś, czego się właśnie nauczyłyśmy. Wracając ze szkoły wybierałyśmy pety z popielniczek i koszy na śmieci.
Wyrównywałyśmy je, wsadzałyśmy sobie do ust i paliłyśmy. Kiedy moja siostra też chciała peta, dostawała po łapach. Kazałyśmy jej robić wszystko w domu, czyli zmywać, odkurzać i tak dalej, co tam rodzice nam kazali. Brałyśmy nasze wózki z lalkami, zamykałyśmy drzwi na klucz i szłyśmy na spacer.
Zamykałyśmy ją na tak długo, aż zrobiła wszystko, co trzeba.
W tym czasie, to znaczy kiedy miałam z osiem, dziewięć lat, w Rudow otworzyli szkółkę jeździecką. Najpierw byliśmy wszyscy wkurzeni, bo zagrodzili i wykarczowali przy tym właściwie ostatni kawałek prawdziwej natury, gdzie mogliśmy uciekać z naszymi psami. Ale potem zupełnie nieźle dogadywałam się z tymi ludźmi ze szkółki i zaczęłam pomagać w stajni i przy koniach. Za to wolno mi było parę kwadransów na tydzień jeździć za darmo. Uważałam, że to genialnie.
Uwielbiałam te konie i osła, którego mieli. Ale w jeździe konnej fascynowało mnie raczej coś innego. Znowu mogłam udowodnić, że mam siłę i władzę. Koń, na którym jechałam, był silniejszy ode mnie. Ale mogłam podporządkować go swojej woli. Jeśli zdarzyło mi się spaść z konia, zaraz dosiadałam go z powrotem. Tak długo, aż koń znowu mnie słuchał.
Z tą robotą w stajni nie zawsze wychodziło i wtedy musiałam mieć pieniądze, żeby pojeździć chociaż z piętnaście minut. Kieszonkowe dostawałyśmy rzadko, więc zaczęłam trochę oszukiwać.
Podwędzałam mamie drobniaki i wynosiłam ojcu butelki od piwa, żeby dostać zastaw.
Mając gdzieś tak dziesięć lat zaczęłam też kraść. Kradłam w supermarketach. Rzeczy, jakich normalnie nie dostawałyśmy. Przede wszystkim słodycze. Prawie wszystkie inne dzieci mogły jeść słodycze. Mój ojciec mówił, że od słodyczy psują się zęby.
W Gropiusstadt człowiek uczył się po prostu automatycznie robić to, co zabronione. Na przykład zabroniona była zabawa we wszystko, co byto fajne. Właściwie wszystko było zabronione. W Gropiusstadt co krok stoją tabliczki. Te tak zwane tereny parkowe między wieżowcami to przecież parki tabliczek. Większość z nich zabrania oczywiście czegoś tam dzieciom.
Potem przepisywałam sobie napisy z tabliczek do pamiętnika. Pierwsza tabliczka była od razu na drzwiach klatki schodowej. Po klatce i w najbliższym otoczeniu domu dzieciom wolno było właściwie chodzić tylko na paluszkach. Zabawa, bieganie, jazda na wrotkach i na rowerze - zabronione. Dalej trawniki i w każdym rogu tabliczka „Nie deptać trawników”. Takie tabliczki stały przy byle kawałku zieleni. Nawet z lalkami nie wolno nam było rozłożyć się na trawniku. Była też taka maciupeńka grządka z różami i obok wielka tabliczka: „Teren zielony pod ochroną”. Pod tym od razu numer paragrafu, z którego człowieka ukarzą, jak za blisko podejdzie do tych nędznych różyczek.
Mogliśmy więc chodzić tylko na plac zabaw. Każde parę bloków miało swój plac zabaw. Składał się on z zasikanej piaskownicy, paru rozwalonych drabinek do wspinania się i oczywiście wielkiej tablicy.
Tablica była w prawdziwej, żelaznej gablocie ze szkłem, a przed szybą miała kraty, żebyśmy nie mogli nic z tymi idiotyzmami zrobić. Na tablicy było napisane „Regulamin placu zabaw”, a pod spodem, że dzieci powinny „wykorzystywać go do wypoczynku i zabawy”. Z tym, że nie wolno nam było „wypoczywać” wtedy, kiedy mamy na to ochotę. Bo następne zdanie było grubo podkreślone „...w godzinach od8°°do13.00 i od 15°° do 19°°”. Więc po powrocie ze szkoły nici z wypoczynku.
Mnie i siostrze właściwie w ogóle nie wolno było tam być, bo według tablicy dzieci mogły się bawić „wyłącznie za zgodą i pod nadzorem osoby uprawnionej do opieki nad dzieckiem”, i to też możliwie cichutko: „szczególnie należy uważać, aby nie zakłócać spokoju innym mieszkańcom osiedla”.
Grzecznie rzucać do siebie gumową piłką, to jeszcze od biedy było wolno, bo poza tym: „Gry typu ...
nuentee