Michaels Barbara - Czekaj nieublaganego losu.doc

(910 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy

Barbara Michaels

 

CZEKAJ NIEUBŁAGANEGO LOSU

 

(tłum. Danuta Petach

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2000
Rozdział pierwszy

 

I

Latem, gdy słońce świeci na lazurowym niebie, morze otaczające skalisty cypel ma pogodne i niewinne oblicze. W szczelinach przepastnych skal kryją się złociste janowce i fioletowe wrzosy. Fale pluszcza radośnie na srebrzystym piasku zatoki, igrają między kamieniami, migocąc i błyszcząc. Gdy sionce o zachodzie zaczyna powoli zapadać, kopuła nieba przypomina paletę malarza, splamioną czystą, delikatną purpurą i błękitem. Świeci tylko jedna gwiazda, na piersi nocy zawieszona niczym diament. Wyobraźnia podpowiada, że w ciszy zamierającego dnia można usłyszeć dźwięk zatopionych dzwonów kościołów Lyonesse.

Dziennik Caroline Tregellas

ur. w 1762 roku, zm. 1780 (?)

 

Carla Tregellas, urodzona w 1952 roku, pełna życia i werwy, zbliżając się po raz pierwszy do domu swych przodków, chłonęła piękno sławnego skalistego wybrzeża Kornwalii. Ale nie było w tym entuzjastycznego zachwytu. Przeciwnie, bluźnierczo mruczała pod nosem i narzekała na niewygody życia w zmechanizowanym świecie.

Wynajęty austin, posuwając się powoli ulicami Exeter, nie różnił się od podobnych pojazdów, wydzielających tumany obrzydliwych spalin. Zmęczenie i komentarze sfrustrowanych kierowców przygnębiały ją. Miała dwie możliwości, albo otworzyć szyby i narazić się na skutki wdychania trujących spalin, albo przy zamkniętych oknach znosić upał.

Była naiwna, sądząc, że Anglia, a szczególnie Kornwalia, będzie inna od reszty tak zwanego cywilizowanego świata.

Na początku czerwca wybrzeże kornwalijskie jest miejscem wypoczynku całej Anglii, powinna więc wiedzieć, że ruch na drogach nie będzie tu mniejszy niż między Bostonem a Cape Cod albo między Baltimore a miejscowościami zatoki Chesapeake. Podobnie jak te tereny wypoczynkowe w jej rodzimych Stanach, Kornwalia to skrawek ziemi prawie całkowicie otoczony przez morze, a zatem jest tu niewiele dróg. Muszą więc być w sezonie zatłoczone.

Przewodnik turystyczny i człowiek w agencji wynajmu samochodów ostrzegli ją, aby ominęła Exeter. Zamierzała posłuchać ich rady, ale niełatwo było odczytywać znaki drogowe, mając całą uwagę skupioną na lewostronnym ruchu.

Dlaczego sądziła, że Anglia jest chłodnym, wilgotnym krajem? Było niezwykle gorąco jak na tę porę roku, nawet jak na Kornwalię, którą przewodniki turystyczne przesadnie nazywają angielską Riwierą.

Jednakże po przejechaniu rzeki Tamar jej ponury nastrój poprawił się i musiała przyznać, że nawet w dwudziestym wieku Kornwalia jest czarująca. Droga prowadziła wzdłuż skalistego, urwistego wybrzeża. Ze wzniesień ukazywały się od czasu do czasu zapierające dech widoki oceanu i małych wiosek, malowniczo przylepionych do stromych zboczy. Nic dziwnego, że miasta, zbudowane wokół skalistych zatok, kwitły w czasach dawnej świetności Anglii na morzach. Falmouth i Plymouth, Penzance i St. Ives - to były nazwy znajome, toteż czuła się, jakby wróciła do domu. Niektóre z nich stęsknieni emigranci przenieśli w podobny krajobraz, o tysiące mil na zachód, inne spopularyzowała tradycja literacka - od legend ludowych po operetki Gilberta i Sulliyana, aż stały się dziedzictwem całego anglojęzycznego świata... Dla Carli kryło się w tym coś więcej. Jej ożywienie rosło w miarę zbliżania się do celu podróży. Powracała myślami do rozmowy z adwokatem z Bostonu zaledwie sprzed paru tygodni. Tak, to był powrót do domu, w najpełniejszym sensie tego słowa.

II

- Korzenie? - Carla odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się. - Nie, panie Fawcett, nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek pragnęła je poznać.

Prawnik spojrzał na nią z nieoczekiwaną aprobatą. Miała przyjemny uśmiech, a zmiana wyrazu cudownie odmieniła jej twarz. Gdy pierwszy raz zjawiła się w jego kancelarii, uważał ją za osóbkę zbyt poważną jak na jej dwadzieścia sześć lat. Ale uśmiech rozświetlający twarz Carli wywoływał błysk w jej oczach i podkreślał nadzwyczajną delikatność rysów.

Pan Fawcett znał wiek Carli i inne dotyczące jej szczegóły, choć spotkali się po raz pierwszy. Z wielu względów uznał jej powierzchowność za niezwykłą. Był zamiłowanym antropologiem - i, choć energicznie by temu zaprzeczył, trochę poetą - a teraz zdał sobie sprawę, nie całkiem naukowo i nie bez skrępowania, że miał przed sobą typowy przykład rasy jeszcze starszej niż celtycka. Tak pradawnej, że jej historia stała się osnową legend i baśni ludowych. Niewysocy, ciemnowłosi ludzie, zamieszkujący Anglię w czasach prehistorycznych, zostali wypchnięci na odległe rubieże wyspy przez wojowników celtyckich, których z kolei pozbyli się siłą późniejsi najeźdźcy.

Do Kornwalii, Walii i Szkocji przez burzliwe, szare wody Morza Północnego, sięgające aż do Irlandii, uciekły i pozostały tam niedobitki kilkunastu ras, zatrzymane przez wody oceanu. Nie było innej drogi ucieczki. Najazd nastąpił ze wschodu, z kontynentu, a za zachodnimi krańcami Brytanii było tylko bezkresne morze i Szczęśliwe Wyspy.

Niektórzy uczeni doszukiwali się wśród ludności komwalijskiej śladów rasy śródziemnomorskiej i na poparcie tej teorii mieli dowody. Wyspa brytyjska, ukryta w zimnych mgłach północnych mórz, była celem nieustraszonych żeglarzy z czasów Odyseusza. Na monolitach Stonehenge są wyryte toporki minojskie. Natomiast kupcy z Fenicji, którzy wzbogacili się na handlu cyną, zazdrośnie ukrywali mapy szlaków Morza Północnego.

Patrząc na Carlę Tregellas, pan Fawcett uznał te teorie za bardziej wiarygodne, niż dotąd sądził. Gdyby nie to, co o niej wiedział, mógłby uważać ją za Greczynkę albo Włoszkę z południa, biorąc pod uwagę jej bujne włosy i smagłą cerę. Jednakże w jej twarzy był jakiś rys obcy tym praktycznym, mocno trzymającym się ziemi ludziom, cień jakiegoś innego świata w szeroko rozstawionych oczach i zdecydowanych liniach twarzy. Uszy, widoczne spod rozwichrzonych, krótkich włosów, były małe i delikatne; pan Fawcett mógłby użyć słowa „spiczaste”, gdyby pozwoliła na to jego głęboko ukryta żyłka poetycka.

Owi ciemnowłosi, niewysocy mieszkańcy byli jak zwierzęta ścigani przez najeźdźców, którzy zmusili ich do ukrywania się w jaskiniach. Zdaniem niektórych uczonych, oni właśnie dali początek gnomom i elfom z angielskiego folkloru...

Zdziwiony i przerażony kierunkiem swych rozważań, pan Fawcett szybko otrząsnął się z tych myśli. W tej dziewczynie było coś, co pobudzało fantazję, i to tak mocno, że nie oparł się temu nawet stary prawnik, który nade wszystko szczycił się zdrowym rozsądkiem.

Jej zachowanie nie potwierdzało jego śmiałych wniosków. Mówiła energicznie i rzeczowo, a myślała praktycznie.

- Wiem, oczywiście, że moja rodzina pochodzi z Kornwalii. Skąd miałaby pochodzić, nazywając się Tregellas? W nazwiskach, zaczynających się na Tre, Ros, Pol, Lan, Caer i Pen, należy się doszukiwać pochodzenia komwalijskiego. Przeczytałam kilka powieści o Kornwalii, oglądałam filmy w telewizji, ale nie prowadziłam badań genealogicznych. Bo niby po co miałabym to robić? Chyba przyjęłam za rzecz oczywistą, że rodzina była biedna i niewyróżniająca się. Wiem, że liczni Kornwalijczycy przybyli do Stanów w dziewiętnastym wieku po za mknięciu kopalń cyny, kiedy to nie mogli znaleźć pracy.

Zamilkła, czekając na jego uwagi, a pan Fawcett poczuł się winny. Znowu fantazjował. Ale oczy tej dziewczyny zastanawiały go. Były tak ciemne, że w pewnym świetle robiły wrażenie czarnych. Ale chwilami - na przykład gdy się uśmiechała - pod wpływem emocji pojawiały się w nich srebrne błyski.

- Do rzeczy, panie Fawcett! - powiedział sobie. - Tak nie można. Co się z tobą dzieje?

- Pani postawa jest zrozumiała - powiedział zasadniczym tonem. - Zanim wspomniane przez panią książki zdobyły sukces, badania genealogiczne stanowiły tylko hobby starzejących się panów. Młodzi ludzie na ogół nie myślą o przeszłości. A w fakcie, że gałąź rodziny, do której pani należy, była biedna i bez znaczenia, jest z pewnością sporo prawdy.

- Nie powiedziałam, że byli bez znaczenia - powiedziała Carla. - Użyłam słowa „niewyróżniający się”.

- Ach, tak! Rozumiem panią. To znaczy... nie interesuje się pani historią rodziny?

- Nie bardzo.

- Jest pani szczera.

- Już mi to mówiono - Carla uśmiechnęła się do niego, a jego nagła uraza natychmiast się rozwiała. - Przykro mi - mówiła dalej. - Proszę mi wskazać, czego według pana powinnam się dowiedzieć. Sądzę, że w tej sytuacji należy podjąć działanie, a zatem powinnam poznać fakty.

- Słusznie. Bardzo dobrze, a więc musi pani wiedzieć, że pani cioteczny pradziad William Tregellas był typowym młodszym synem. Są jakieś wzmianki o jego kłótni z ojcem, po której został wydziedziczony. W rzeczywistości dziedzictwo nie było wówczas duże. Rodzina jest bardzo stara, ale po wojnie domowej podupadła - to znaczy po angielskiej wojnie domowej, w latach...

- Znam historię angielskiej wojny domowej - powiedziała Carla, lekko się uśmiechając. - Cromwell i król Karol... Przypuszczam, że moja rodzina popierała króla? Bardzo nierozsądnie!

- Właśnie tak było - powiedział pan Fawcett, nie wiadomo dlaczego rozgniewany tą uwagą. Cynizm nie pasował do tych dużych szarych oczu. - Hmm. W każdym razie dopiero w dziewiętnastym wieku, po wyjeździe Williama do Ameryki, jego kuzyn odbudował majątek rodzinny. Na owe czasy była to duża fortuna. Jednakże ówczesny system podatkowy sprawił to, czego nie dokonała wojna. Pieniądze się skończyły. Pozostał jedynie dom i kilka akrów ziemi.

- A zatem mój domysł sprawdził się - spokojnie powiedziała Carla. - A to kawał.

- Kawał? Kawał? Droga panno Tregellas...

- Ależ nie miałam na myśli, że pan...

Przepraszający okrzyk był bardzo szczery, ale pan Fawcett dostrzegł jakiegoś chochlika w przelotnym spojrzeniu szarych oczu.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała skruszona. - Należę do tych okropnych ludzi, którzy mówią, zanim pomyślą. Martwię się tym. Próbuję z tym walczyć, ale zdaje się, że siedzi to we mnie głęboko. Jak tylko zobaczyłam pana kancelarię, wiedziałam, że sprawa jest w dobrych rękach, ale... Bo przecież to nieprawdopodobna sytuacja, nie sądzi pan? Zapomniani spadkobiercy, pradawna rodzina, zamek na cyplu z widokiem na morze...

Uśmiech Carli zachęcał do żartobliwego traktowania tej sytuacji i pan Fawcett, aczkolwiek niechętnie, także się roześmiał.

- Jestem bardzo praktyczną osobą - kończyła - ale to właśnie dobrze, prawda? Bo wielki spadek ostatecznie nie jest taki... ogromny.

- To się zgadza. Cieszę się, że nie wpadła pani na pomysł, aby natychmiast jechać do Anglii i zamieszkać w zamku jako jego właścicielka.

- Na Boga, nie. Lubię swój kraj, mam dobrą posadę. Wieczorami chodzę na studia podyplomowe. Za kilka lat chcę kandydować na stanowisko dziekana albo dyrektorki jednej z najlepszych szkół. Nie mam zamiaru zostać panią na zamku.

- To bardzo dobrze, gdyż nie ma pani wyboru - powiedział pan Fawcett, dziwiąc się, jak mógł się tak pomylić co do tej bynajmniej nie sentymentalnej młodej kobiety, biorąc ją za istotę romantyczną. - Brak kapitału na utrzymanie domu. Rozumiem zatem, że życzy sobie pani, abym zawiadomił mego kolegę w Truro, by wystawił majątek na sprzedaż.

- Tak, proszę. - Carla na chwilę zamilkła. A potem wybuchła: - Ciągle jeszcze nie rozumiem, dlaczego prawnik mojego kuzyna, wiedząc, że nie ma pieniędzy, wydawał je na poszukiwania spadkobierców? Dlaczego po prostu nie przekazał zamku państwu czy odpowiednim władzom?

- Ponieważ taka była ostatnia wola pani kuzyna - cierpliwie wyjaśnił pan Fawcett. - Pan Walter Tregellas był bezpośrednim dziedzicem starszego brata pani pradziadka, co czyni go...

- Wystarczy nazywać go kuzynem. Czy nie było bliższych spadkobierców?

- Ku mojemu zdziwieniu, nie! Testament zaś nakładał szczególne wymagania: prawnik został zobowiązany do odszukania żyjącego krewnego, noszącego nazwisko rodziny. Nawet przy tym zastrzeżeniu można było oczekiwać, że znajdą się bliżsi spadkobiercy, ale wygląda na to, że rodzina w Anglii całkowicie wymarła. Walter zmarł, nie zostawiając potomstwa, a był jedynym synem swego ojca. Dzieci jego wuja...

- Chwileczkę. Czy to znaczy, że gdybym wyszła za mąż, nie mogłabym dziedziczyć?

- Prawdopodobnie nie - odparł z namysłem pan Fawcett. - Od tej strony jest to rzeczywiście bardzo niewygodny testament. I obawiam się, że dla pani oznacza to więcej kłopotów niż korzyści. Szansa pomyślnej sprzedaży wydaje się odległa. Powiedziano mi, że majątek jest bardzo zaniedbany i położony na odludziu, a dom za duży na potrzeby przeciętnego nabywcy. Pani jednak i tak nie ma wyboru.

- Tak, rozumiem. Dom musi być sprzedany, jeśli znajdzie się kupiec. Im prędzej, tym lepiej.

- A zatem będę potrzebował pani podpisu na tych dokumentach. Otworzył leżący na biurku skoroszyt z papierami i zaczął przekładać w nim dokumenty. Jeden z nich podał Carli.

- Może panią zainteresować widok domu.

Była to fotografia. Carla wzięła ją rozbawiona, gdyż nie zdawała sobie sprawy ze stosunku starego prawnika do jej pragmatycznego nastawienia. Miał wygląd typowego bostończyka - był wysoki, szczupły, nosił ciemny garnitur z kamizelką, okulary bez oprawy - i niewątpliwie dobrze ukrywał swój sentymentalizm. Jej prozaiczne, rzeczowe przyjęcie sytuacji trochę go drażniło. Biedny staruszek, pomyślała ze zrozumieniem, wszyscy starzy ludzie są sentymentalni. Realistów trzeba szukać wśród młodych.

Wtedy spojrzała na fotografię i jej pewność siebie rozwiała się. W miesiąc później była w drodze do Anglii.

III

Teraz w ten burzliwy letni wieczór przy zachodzącym słońcu przyglądała się oryginałowi z fotografii.

Nie raz, ale wielokrotnie w ostatnich tygodniach wahała się przed postanowieniem przyjazdu tutaj, ale coś ją popychało do tej wyprawy. W rzeczywistości nie była to nieracjonalna decyzja. Jeszcze przed spotkaniem z prawnikiem myślała o podróży w czasie letnich wakacji. Po opuszczeniu college’u ciężko pracowała przez cztery lata, a ponieważ płacono jej przez dwanaście miesięcy w roku, miała dość pieniędzy na skromną wyprawę. Gdy wyraziła chęć podróży do Anglii, pan Fawcett poradził, aby nie spieszyć się ze sprzedażą posesji. Powinna przecież obejrzeć dom, zanim straci go na zawsze. Mogła liczyć na utrzymanie i mieszkanie w Anglii, gdyż Walter Tregellas zastrzegł w testamencie, że w domu pozostanie służba, opłacana do czasu, gdy dom będzie sprzedany albo skończą się pieniądze.

Tak, podjęła rozsądną decyzję i pan Fawcett był zadowolony. Stary romantyk - pomyślała Carla z życzliwą pogardą. Wie, że nie mogę zachować domu, ale chce, abym powzdychała i pojęczała nad nim. Ale nie zamierzała jęczeć ani żałować tego, co nieuniknione. Przyglądając się wszakże wysokim wieżom i murom oplecionym bluszczem, czuła, jak rośnie dziwny, szarpiący ból, który odezwał się po raz pierwszy, gdy spojrzała na fotografię w bostońskiej kancelarii.

Zatrzymała samochód przy kamiennym murze, tworzącym grani cę między posiadłością a zieloną alejką wiejską. Wokół domu rosły drzewa. Na wysokiej zachodniej ścianie skalnej, gdzie w zimie musiały wiać wichry znad Atlantyku, tworzyły niezbędną zasłonę. Ale frontu domu nic nie zasłaniało. Widziała go wyraźnie z drogi, która kiedyś była starannie zadbanym podjazdem. Główną bryłę budynku zbudowano z szarego kamienia; zapewne był to ten sam granit, który tworzył ścianę skalną wybrzeża. Frontem zwrócony na wschód, tyłem na groźny zachód, dom nie robił wrażenia, że obawia się sztormów i nawałnic. Masywny i posępny przez długie wieki przetrwał ataki najgorszej kornwalijskiej pogody. Zachodzące słońce obmywało mury jasnym złotem. Tylko okna i drzwi stanowiły ciemne plamy w blasku słonecznym.

Choć fotografia była czarno-biała, dobrze oddawała charakter oryginału - Carlę zdumiała wielkość budynku. Pierwotnie była to rezydencja z epoki Tudorów, ale z biegiem wieków dobudowane skrzydła sięgnęły do drzew, otaczających dom z trzech stron. Stał na wzniesieniu, tak że Carli z miejsca, gdzie się zatrzymała, mogło się wydawać, że z tyłu była jedynie przestronna płaszczyzna pustego nieba. Duszny upał tego dnia zapowiadał deszcz, a już teraz zaczynał się sztorm. Chmury, nakrapiane ostrymi barwami zachodzącego słońca, stanowiły dla masywnych murów tło pełne dzikiej urody.

Teraz ławica chmur pochłonęła słońce i wyglądało, jakby zgasł reflektor. Krajobraz zszarzał, a kiedy wszystkie światła znikły z czarnych murów i nieregularnych zarysów dachu z kominami, dom przypominał więzienie. Carla zauważyła wszakże, że w jednym oknie w górze pojawiło się światło. Był to niewyraźny, szaro-złoty błysk; zamigotał raz czy dwa i zgasł.

Na przednią szybę samochodu spadła olbrzymia kropla deszczu. Carla zadrżała. Nagle powiał zimny wiatr, ale to nie był jedyny powód, że poczuła chłód. Zapaliła silnik i skierowała wóz w wąską alejkę.

Zanim dotarła do domu, zaczął padać gęsty deszcz. Przed wejściem nie było ganku, ale drzwi zostały mocno osadzone w głębi bardzo grubego muru, co dawało niejaką osłonę. Jednakże zanim tu dotarła, zmokła do suchej nitki, gdyż wyciągnięcie walizek z samochodu zabrało jej trochę czasu.

Portal był obszerny i okazały, rzeźbione drzwi wystarczająco duże, by zmieścić fortepian. Zobaczyła mosiężną kołatkę, tak zmatowiałą, że była niewiele jaśniejsza od starych płyt, okalających wejście. Z ciekawością przyjrzała się temu urządzeniu. Jej nierówna powierzchnia świeciła w przyćmionym świetle, jakby była umoczona w oleistym płynie. Niewątpliwie przedstawiała jakieś morskie stworzenie; odróżniła długi, rozwidlony ogon i dziwnie zniekształconą głowę. Wiatr przywiał na jej plecy deszcz, zdecydowała więc odłożyć badania antykwaryczne na lepszą pogodę. Mocno chwyciwszy kołatkę, podniosła ją i zaczeka ła, aż opadnie.

Dźwięk zdawał się niknąć, jakby pochłaniały go drewniane drzwi. Zastukała ponownie i jeszcze raz. Nie było słychać śladu życia, a jedynym odgłosem był jęk wichru i odległy szum, zapewne fal rozbijających się o skały za domem. Już zamierzała wrócić do samochodu i sprawdzić, czy tył domu nie okaże się bardziej gościnny, gdy drzwi się otworzyły.

Mimo że posiadłość wydawała się zaniedbana, zawiasy były naoliwione. Ciężkie drzwi cicho stanęły otworem. Otworzyły się na zaskakująco przyjemne przejście do oświetlonego holu. Był pokryty boazerią, z posadzką wyłożoną dywanem, a pośrodku widniała ładna klatka schodowa z epoki Tudorów. W ramie otwartych drzwi stała, przygnieciona ich wielkością, drobna, stara pani. Jej uśmiech, różana twarz i bujne śnieżnobiałe włosy, delikatne żyłki na rękach i czarna suknia nieuchronnie kazały nazywać ją „panią”. Przysłówek „nieuchronnie” był konieczny. Gdyby Carla umiała ocenić jej wiek, powiedziałaby, że kobieta była bliżej osiemdziesiątki niż siedemdziesiątki.

Od prawnika wiedziała, że pani Pendennis, gospodyni Waltera, zajmowała się posiadłością, ale i bez tej informacji odgadłaby jej zajęcie. Wyglądała dokładnie jak gospodynie w powieściach - nie posępna, niechętna kobieta, ale słodka, przyjemna osoba w rodzaju pani Fairfax z „Jane Eyre”.

Carli było przyjemnie, że witano ją radośnie i oczekiwano jej przyjazdu. Gdy na jej wargach w odpowiedzi pojawił się uśmiech i na ustach miała powitanie, nagle jasnobłękitne oczy przyjemnej staruszki rozszerzyły się w przerażeniu.

- Na litość Boga - wydusiła z siebie, wyciągając drżące ręce, jakby miała się bronić przed jakimś strasznym zjawiskiem. - Lady Caroline wróciła do nas z tamtego świata.

IV

Pierwszą reakcją Carli było oburzenie. Była mokra i zmęczona, a tymczasem ciepło oświetlony hol wyglądał zachwycająco - miejsce to zapowiadało równie wytworny salon, gdzie srebrny serwis podwieczorkowy będzie stał na mahoniowym stoliku.

Chwyciwszy swoje walizki, zręcznie przecisnęła się koło starszej pani, która cofnęła się, zamykając drzwi.

- Skończmy z tym - powiedziała ostro Carla tonem, który działał na rozhisteryzowanych studentów.

- Przyjechałam ze Stanów, a choć niektórzy ludzie uważają je za przedsionek piekła, z pewnością należą do naszego świata. Niewątpliwie wiedziała pani o moim przyjeździe. Przecież jest pani gospodynią, panią Pendennis?

Gospodyni przytaknęła jak zahipnotyzowana.

- I wie pani, kim jestem - mówiła Carla, ociągając się z podaniem swego imienia, tak podobnego do wymienionego przez gospodynię. - Odbyłam dzisiaj długą drogę z Londynu i raczej jestem zmęczona. Czy zechce pani zaprowadzić mnie do mego pokoju?

- Z Londynu - powtórzyła pani Pendennis, przenosząc oczy z ociekających deszczem włosów Carli na jej stopy w sandałach. Zdawała się teraz bardziej uspokojona widokiem dziewczyny. - Ależ tak... oczywiście, musi pani być zmęczona. W salonie czeka herbata. Czy napije się pani filiżankę, zanim pójdzie pani do pokoju, czy może mam przysłać herbatę przez pokojówkę?

- Nie, to niepotrzebne. Dziękuję. Wypiję w salonie.

Pani Pendennis kiwnęła głową. Założywszy ręce na piersi, odwróci ła się i poprowadziła Carlę do drzwi na lewo.

Salon musiał być kiedyś bardzo ładny. Ciągle jeszcze był pięknym pomieszczeniem o harmonijnych proporcjach, z resztkami boazerii dębowej. Ale z dywanu pokrywającego jedynie połowę posadzki zostały wyświechtane resztki, a umeblowanie stanowiły tanie nowoczesne meble. Jasne kwadraty na ścianach wskazywały, gdzie kiedyś wisiały obrazy. Kilka antyków na tym tle było zupełnie nie na miejscu - sekretera z różanego drzewa, stojąca pod długimi oknami, wychodzącymi na wschód, i srebrny komplet podwieczorkowy na niskim stole. Z wewnętrznym drżeniem Carla zatrzymała wzrok na tym ostatnim przedmiocie i parze unoszącej się z dzbanka z gorącą wodą. Skąd pani Pendennis znała tak dokładnie czas jej przyjazdu? Nie zdziwiłaby się szczególnie, gdyby gospodyni korzystała z kryształowej kuli. Uspokoiła się, gdy pani Pendennis powiedziała wyjaśniająco:

- Mary zobaczyła pani samochód z okna na górze. Podejrzewam, że spędza długie godziny, wyglądając przez okno, choć nigdy jej na tym nie przyłapałam. Te nowoczesne młode kobiety są okropnymi służącymi, nie uważa pani?

- Tak mówią - przyznała Carla - ale tym razem jestem zadowolona z tego, że wyglądała. Będę wdzięczna za gorącą herbatę. Nie miałam pojęcia, że pogoda może się tak gwałtownie zmienić. Teraz wiatr jest bardzo zimny, a prawie przez całą drogę dokuczał mi upał.

- Powiew wiatru znad morza jest zawsze chłodny, ale obawiam się, że czeka nas burza. Mam nadzieję, że nie będzie silna. Byłoby mi przykro, gdyby pierwsze wrażenia w Komwalii przestraszyły panią.

- Nie boję się burzy.

Carla usiadła na jednym ze zdezelowanych krzeseł i ręką wskazała drugie gospodyni. Wiedziała z pełnej wahania postawy pani Pendennis, że kobieta z jej generacji nie usiądzie, zanim nie zrobi tego „pani domu”.

- Czy zechce pani wypić ze mną herbatę? - spytała dziewczyna.

Pani Pendennis rozpromieniła się. Miała taką twarz, że można by ją umieścić na obramowanej koronką kartce na Dzień Matki - łagodną i pomarszczoną, słodką i różową. Ale Carla zauważyła, że gospodyni unikała wzrokiem jej twarzy.

- Dziękuję, moja droga, czy mogę nalać pierwszą filiżankę? Jestem pewna, że czuje się pani trochę obco i ma wiele pytań dotyczących rodziny.

Jej drobne, pomarszczone ręce zręcznie poruszały się nad filiżanka mi i talerzykami. Carla wzięła mały plasterek chleba z masłem i parującą filiżankę herbaty, dziękując za cytrynę i mleko. Właśnie miała się odezwać, gdy drzwi w końcu pokoju się otworzyły i wbiegła dziewczyna, niosąca tacę. Była młoda i korpulentna. Opięta spódnica i trykotowa bluzka w pełni ukazywały jej krzepki urok. Okrągła twarz była czerwona, a małe czarne oczka z wielką ciekawością mierzyły Carlę.

- Przepraszam panią - powiedziała zadyszana - ale zapomniałam o śmietanie i placuszkach z jęczmiennej mąki. A pomyślałam, że młoda pani będzie chciała ich spróbować, bo pewnie jest głodna po tak długiej podróży.

Carla szczerze się do niej uśmiechnęła. Wiedziała, że to raczej ciekawość niż chęć usłużenia pchnęły dziewczynę do zjawienia się, ale przyjęła to z pełnym zrozumieniem.

- Dziękuję - powiedziała. - Jesteś z pewnością...

- Mary... ufam, że smakuje pani podwieczorek. Trzymaliśmy czajnik na ogniu od trzeciej. I gdy tylko zobaczyłam samochód, powiedziałam pani Pendennis, powiedziałam...

- To wszystko. Mary - przerwała pani Pendennis. - Dziękuję.

Kiedy tylko zamknęły się drzwi za pokojówką, gospodyni potrząsnęła swą siwą głową.

- Tych dziewcząt nie można nauczyć właściwego zachowania!

- To oczywiste, że była mnie ciekawa - powiedziała Carla. - A podwieczorek bardzo mi smakuje. Muszę przyznać, że jestem głodna. Czy to jest słynna śmietana, o której mi mówiono?

- To smakołyk Mary, co widać po jej kształtach.

Słynna śmietana nie wyglądała szczególnie zachęcająco. Przypominała masło z małymi grudkami. Carla nałożyła sporo na placuszek, dodając na wierzch łyżeczkę konfitury truskawkowej, i ugryzła kęs na spróbowanie.

- Rozumiem Mary - wyznała i skończyła placuszek raczej z apetytem niż elegancko.

Pani Pendennis poszła za jej przykładem. Potem otarła delikatnie wargi maleńką serwetką, a jej błękitne oczy błyszczały.

- Muszę przyznać się, że mnie także smakuje - wyznała.

Po tym wyznaniu obu pań, że doceniają takie trywialne przyjemności, nastrój stracił sztywność. Zdawało się, że pani Pendennis zapomniała o początkowym niepokoju, bez względu na to, co było jego przyczyną. Wesoło gawędziła o kornwalijskich przysmakach, zwyczajach i miejscowej pogodzie. W tej ostatniej kwestii miała bardzo dużo do powiedzenia, a Carla odniosła wrażenie, że właśnie widzi zadziwiającą realistyczną ilustrację słów gospodyni. Pochmurne niebo było prawie tak ciemne, jak w nocy, mimo grubości starych murów dziewczyna z przykrością odczuwała siłę wiatru. Deszcz uderzał o szyby, jak gdyby ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin