§ Baniewicz Artur - Góra Trzech Szkieletow.pdf

(1400 KB) Pobierz
Artur Baniewicz
Góra trzech szkieletów
Zajechali przed bramę budowy dwuletnim najwyżej mercedesem, ale wśród użytkowników
osobowych wozów tej marki zdarzają się także ludzie uczciwi i moralni do szpiku kości.
Samochód wyglądał na dobrze utrzymany i może dlatego na tle wywoskowanego lakieru tak
bardzo rzucał się w oczy wgnieciony przedni błotnik oraz paskudna rysa, ciągnąca się wzdłuż
tylnego błotnika i zakończona wyłupanym kierunkowskazem. Starałem się nie wyobrażać sobie,
jak wygląda teraz człowiek odpowiedzialny za oszpecenie eleganckiej limuzyny.
Dwaj potężni trzydziestoletni mężczyźni, którzy z niej wysiedli, mieli na sobie jeszcze
większe kurtki z czarnej skóry, sprane dżinsy i ciężkie, mocne buty. Nie ulegało wątpliwości, że
obchodzenie ich możliwie szerokim łukiem jest dla szanującego zdrowie obywatela równie
wskazane, jak rezygnacja z picia, palenia i nagłego wybiegania na jezdnię. Budzili respekt,
niezależnie od tego, czy pod kurtkami ukrywali same mięśnie, czy coś jeszcze.
Ich szef nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale patrząc na jego trzyczęściowy garnitur,
włoskie pantofle i okulary w oprawkach z pozłacanego drutu, nikt nie mógł mieć wątpliwości,
kto rządzi w tej trójce. Zapach drogiej wody kolońskiej wyprzedzał go o jakieś dwa metry, ale
aura pewności siebie, władzy i autorytetu była już całe kilometry za moimi plecami, nim nos
w ogóle coś wyczuł.
– Dzień dobry, panie Małkosz – błysnął zębami i wiedzą. – Mam nadzieję, że nie
obudziliśmy?
– Skąd panu przyszło do głowy, że spałem? – Było już od dawna widno, choć jeszcze pusto,
ale sytuacja mimo wszystko mi się nie podobała. Pewnie dlatego zapomniałem dodać do pytania
choćby odrobiny świętego oburzenia.
– A co może robić nocny stróż w swojej kanciapie o wpół do szóstej rano? – Dla odmiany
popisał się niezłą znajomością życia.
– Czujnie strzec i zdecydowanie bronić powierzonego mu mienia – uświadomiłem go po
sekundzie namysłu. Tym razem się nie uśmiechnął. Albo wykręcił się od wojska i nie skojarzył
tego, co powiedziałem, z abecadłem wartownika, albo wręcz przeciwnie: dopadli go i po dziś
dzień psuło mu humor wspomnienie kilkunastu wydartych z życiorysu miesięcy.
– Nie jesteśmy z M ark Security – wzruszył ramionami, dzięki czemu upewniłem się, że
neseser, który dźwigał w lewej ręce, nie waży wiele. – Nie przyjechaliśmy tu po to, by pana
kontrolować.
– A po co przyjechaliście? – zapytałem mało dyplomatycznie. Mniejszy z potężnych facetów
zrobił dwa kroki i położył dłoń na siatce. Gest równie nieszkodliwy jak skok tygrysa na pręty
klatki, ale działający na wyobraźnię. Dobry mim namęczyłby się nieźle, chcąc mi przypomnieć,
że w sierpniu słońce wstaje wcześniej niż obywatele Krakowa, że budowę otacza zapewniający
dyskrecję płot, ulica do ruchliwych nie należy, a znieczulica kwitnie, więc powinienem uważać,
co i jak mówię. Jemu wystarczył jeden leniwy ruch ręki. Oto jak życie wygrywa ze sztuką.
– Tu nie będziemy rozmawiać – poinformował mnie chłodno elegant.
– O czym nie będziemy rozmawiać? – spytałem ostrożnie.
– O interesach. Naszych, panie Małkosz.
Nie zaakcentował zbyt mocno mojego nazwiska. Nie byłem jednak tak próżny, by
podejrzewać, że powtarza je dla przyjemności wsłuchiwania się w jego melodyjne brzmienie.
– W zasadzie nie powinienem nikogo wpuszczać – powiedziałem, wyjmując klucze. –
Mógłbym stracić pracę.
– I tak pan straci, jeśli odejdziemy z kwitkiem – poinformował mnie życzliwie. Chyba
uporałem się z kłódką szybciej niż zwykle.
Mniejszy goryl został przy samochodzie, a my pomaszerowaliśmy do barakowozu. Poza
stolikiem, fotelikiem i wieszakiem nie wyposażono go w żaden większy mebel, ale i tak miejsca
pozostało tyle co pod natryskiem.
– Ładne ma pan biuro – zauważył młodzieniec, rozsiadając się w fotelu. Sprawiał wrażenie
zadowolonego ze scenerii. Rozsądny agent PZU nie ubezpieczyłby tego lokalu na kwotę powyżej
pięciu złotych, ale on był człowiekiem interesu, a ci lubią niekiedy oglądać potencjalnego
partnera leżącego na łopatkach.
– Ujdzie – wzruszyłem ramionami.
– Nie wolałby pan większego? – Neseser bez pośpiechu powędrował na stolik, przykrywając
otwartą książkę.
– Mam większe – mruknąłem bez specjalnej dumy. – To tutaj to dodatkowy etat.
– Oczywiście – uśmiechnął się. – Marcin Małkosz, ochrona osób i mienia, usługi
pirotechniczne. Mam wizytówkę.
Patrzyłem, jak otwiera walizeczkę i wyjmuje dużą szarą kopertę.
– Ja chyba pańskiej nie mam – powiedziałem w końcu.
– Bo w mojej branży się nie używa. Taka specyfika. Posługujemy się też... hmm...
pseudonimami artystycznymi.
– Rozumiem – skinąłem głową. – Jesteście z cyrku.
W sekundę później straciłem zdolność do wykonywania podobnych gestów za sprawą
imadła, które uwięziło moją szyję, głowę, a na dobrą sprawę także całą resztę. Duży facet nie
musiał nawet przekraczać progu: po prostu wyciągnął rękę i złapał mnie z tyłu za kark.
– Pokazać ci żonglerkę cieciami, koleś? – zapytał.
– Puść go – powiedział spokojnie elegant. Imadło rozchyliło się. – To nie było rozsądne.
– Pewnie tak – przyznałem.
– Nie ja to wymyśliłem – zastrzegł się – ale ktoś ze znajomych zaczął mówić o mnie Harvard
i tak już zostało. Słyszał pan o grupie Harvarda? – Pokręciłem głową, testując przy okazji kręgi
szyjne. – Dopiero wchodzimy na tutejszy rynek. Ogólnie biorąc, zajmujemy się tym co pan:
ochroną. Tyle że na większą skalę.
– Markowski się zmartwi – zauważyłem. Właściciel Mark Security, jak wszyscy inni
prowadzący interesy, nie lubił konkurencji.
– Niekoniecznie. Oferujemy klientom inną gamę usług. Ale nie mówmy o M arkowskim,
pomówmy o panu. Chcę pana zatrudnić. Stały etat, prace zlecone, forma obojętna, dogadamy się.
Jedno jest pewne: nie będzie pan musiał dorabiać jako cieć. To nie jest zajęcie dla oficera Wojska
Polskiego.
– Byłego – uściśliłem. Moja byłość aż kłuła w oczy: oficerowie w służbie czynnej strzegą
granic Rzeczypospolitej, a nie budowy na peryferiach Krakowa.
– Podobno był pan dobry. – Rozczarował mnie trochę, wyciągając z koperty plik fotografii
zamiast banknotów. – Proszę rzucić na to okiem i powiedzieć, co pan o tym sądzi.
Rzuciłem okiem i zacząłem dzielić się spostrzeżeniami:
– Zła pora, za długie cienie, a ostatnia seria zupełnie nieczytelna. Tatry są wprawdzie
krzywe, ale górale stawiają chałupy w miarę pionowo, a ta się wyraźnie kiwa. Zaryzykowałbym
tezę, że fotograf był na gazie. No, albo konno.
Przez chwilę pomieszczenie wypełniała martwa cisza: moja krótka recenzja sparaliżowała
słuchaczy.
– W wojsku był pan fotografem? – zapytał w końcu Harvard nieco stłumionym głosem.
– Nie. Saperem.
– No właśnie.
Jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po zdjęciach. Ukazywały, ze wszelkich możliwych stron,
szpetne skrzyżowanie góralskiej chaty z pawilonem. Nazywało się toto „Karczma u Walusia” i,
sądząc po samochodach gości, do tanich nie należało. Właścicieli limuzyn nie miałem okazji
obejrzeć: zdjęcia wykonano tuż po świcie. Dwaj sfotografowani młodzieńcy na pewno nie
mieścili się w kategorii nadzianego gościa. Pierwszy z racji typowo tubylczych portek, drugi
dlatego, że wyglądał i zachowywał się jak skin. Fotograf uwiecznił go zza szyb mercedesa
i chyba tylko dlatego mieliśmy sposobność podziwiania zdjęć: tuż za szarżującym na obiektyw
łysolem połyskiwało ostrze ciupagi, którą wywijał nad głową ten w zakopiańskich portkach.
– Powinien pan podać ich do sądu za ten samochód – zerknąłem na potraktowanego pałą
i siekierą mercedesa. – Żyjemy w wolnym kraju. Dziś można fotografować nawet poczty.
Nie uśmiechnął się.
– Nie wciągajmy w to państwa – mruknął. – Problem wygląda następująco: wynikł spór
między mną a Waldemarem Koziołkiem. To – dotknął najbliższej fotografii – filar jego firmy.
Gdyby któregoś dnia ta wypieszczona knajpka straciła wszystkie szyby, a na jej dachu
wylądował ten oto chrysler – pokazał palcem – zrewidowałby zapewne swoje absurdalne
warunki wstępne. No i zyskalibyśmy taką renomę, o jakiej myślę.
– Chce pan... – zabrakło mi sił, by dokończyć.
– Te lustrzane szyby to jakieś piętnaście tysięcy. Wozu nie liczę: ubezpieczony. Choć wątpię,
czy wypłacą mu równowartość zdjęcia z dachu dwóch ton żelastwa. Polisy takich rzeczy nie
obejmują. Zapowiada się ciekawa, precedensowa sprawa.
Powoli dochodziłem do siebie.
– Chce pan załatwić to wszystko za pomocą materiałów wybuchowych? – nazwałem rzeczy
po imieniu.
– To chyba oczywiste. Dlatego potrzebuję fachowca. Pana.
– Pan potrzebuje dźwigu i paru wyrostków z procami.
Za moimi plecami wychynęło żywe imadło.
– Zabawne – przyznał Harvard. – Ale głupie. Za daleko zaszliśmy; nie może się pan tak po
prostu wycofać. Zresztą jedna trzecia od piętnastu kawałków nie chodzi piechotą.
– Źle pan trafił – powiedziałem z żalem. – Rozumiem, że mówiliśmy czysto teoretycznie o...
hmm... wojskowości.
Powoli zamknął neseser i wstał. Zdjęć nie schował.
– To niezupełnie tak wygląda. – Mówił bez pośpiechu, raczej do walizki niż do mnie. –
Poznaliśmy się, padło nazwisko Koziołka... Odmawiając, stawia mnie pan w trudnej sytuacji.
– Terroryzm to nie moja branża – uśmiechnąłem się blado.
– Moja też nie. Potrzebuję kogoś z ręką chirurga, kto wykona głębokie cięcie, a nie zrobi
dużej krzywdy.
– Kłopot w tym, że trotyl to nie skalpel. I przecenia pan chirurgów: uśmiercili więcej ludzi
niż my minami.
– Chce pan umrzeć jako cieć na jakiejś zasranej budowie? To nie miejsce dla pana.
– Zawsze można wyjść na spacer – zauważyłem. – Z więzienia będzie trudniej. No i –
wskazałem zdjęcie – pilnują.
Nie przekonałem go. Od początku wiedziałem, że tak będzie.
– Wrócimy za dwa tygodnie. Zdjęcia zostawiam. Do wyliczeń.
– Może nie dość precyzyjnie się...
– Nie – przerwał. – Rozumiem: odmawia pan. Ale jeżeli nie chce pan umrzeć jako cieć,
przyjmie pan moją propozycję. Do widzenia.
Opadłem na fotel. Nie słyszałem nawet, jak odjeżdżali.
Coś mi mówiło, że przesadziłem z piciem.
Podobał mi się ścienny kalendarz, wiszący, by zasłaniać wielki placek wykruszonego tynku.
Rozczulały mnie zabite gwoździami okna, biurko o blacie jak twarz stuletniego starca i kolekcja
trzech różnych krzeseł, z których każde przeżyło wiele. Nawet wypełnione matową szybą drzwi
Zgłoś jeśli naruszono regulamin