neil_strauss_gra_pl.doc

(2173 KB) Pobierz
„Gra” – Neil Strauss, tłumaczenie: Patryk Gołębiowski

„Gra” – Neil Strauss, tłumaczenie: Patryk Gołębiowski

 

Dedykowane tysiącom ludzi, z którymi rozmawiałem w barach, klubach, centrach  handlowych, sklepach spożywczych, metrze, windach i na lotniskach przez ostatnie dwa lata.

Jeżeli to czytacie, chcę, żebyście wiedzieli, że Was nie pasłem. Byłem z wami szczery.

Serio. Wy byliście inni.

 

W celu ochrony tożsamości niektórych kobiet i członków społeczności, pseudonimy i cechy charakterystyczne umożliwiające identyfikację niewielkiej grupy drugoplanowych postaci zostały zmienione, a trzy postaci poboczne są konglomeratem atrybutów ludzi znanych autorowi.

Autor zaprasza na swoją stronę internetową: www.neilstrauss.com

Tytuł oryginału: THE GAME

 

 

Projekt okładki: Hoo-Ha

Ilustracje: Bernard Chang

Projekt graficzny: Michelle Ishay, Richard Ljoenes, Kris Tobiassen

Redaktor prowadzący: Magdalena Hildebrand

Redakcja: Dorota Nowak

Korekta: Bożenna Burzyńska, Jadwiga Przeczek

Copyright © 2005 by Neil Strauss

Ali rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Patryk Gołębiowski, Warszawa 2006

Świat Książki Warszawa 2006 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10 02-786 Warszawa

 

Skład i łamanie

Andrzej Sobkowski, MAGRAF s.c., Bydgoszcz

Druk i oprawa

Rzeszowskie Zakłady Graficzne S.A.

 

ISBN 83-247-0135-4 Nr 5420

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MĘŻCZYŹNI NIE BYLI WROGIEM, TYLKO OFIARAMI PRZESTARZAŁEJ MISTYKI MĘSKOŚCI, PRZEZ KTÓRĄ NIEPOTRZEBNIE POCZULI SIĘ  NIEDOWARTOŚCIOWANI, KIEDY JUŻ ZABRAKŁO NIEDŹWIEDZI DO UPOLOWANIA. -- BETTY FRIEDAN, ,The Feminine Mystiąue"

 

 

OTO MYSTERY

Dom był ruiną.

Pęknięte drzwi wisiały na zawiasach, na ścianach widniały ślady pięści, aparatów telefonicznych i doniczek. Herbal w obawie o życie ukrywał się w hotelu, a Mystery leżał na dywanie w pokoju i płakał. Płakał od dwóch dni.

To nie był normalny płacz. Zwyczajne łzy da się zrozumieć. Ale Mystery przekroczył granicę. Stracił kontrolę. Przez ostatni tydzień oscylował pomiędzy atakami wściekłości a napadami rozpaczliwego szlochu. A teraz zaczął grozić, że się zabije.

Mieszkało nas tu pięciu: Herbal, Mystery, Papa, Playboy i ja. Chłopcy i mężczyźni z każdego zakątka globu przyjeżdżali, żeby uścisnąć nam dłoń, zrobić sobie z nami zdjęcie, uczyć się od nas, stać się nami. Nazwano mnie Style. Zasłużyłem na to imię.

Nigdy nie używaliśmy naszych prawdziwych imion - tylko pseudonimów. Nawet nasza posiadłość, podobnie jak pozostałe, które stworzyliśmy od San Francisco po Sydney, miała nazwę. Projekt Hollywood. Projekt Hollywood leżał w gruzach.

Sofy i dziesiątki poduszek, którymi wyłożyliśmy parkiet we wnęce na środku salonu, były przesiąknięte potem mężczyzn i sokami kobiet. Biały dywan poszarzał od niekończącej się pielgrzymki wyperfumowanej młodzieży zapędzanej tu co noc prosto z Sunset Boulevard. Niedopałki i zużyte prezerwatywy unosiły się złowieszczo w wypełnionym wodą ja-cuzzi. Efekt trwającej kilka dni demolki: zniszczony dom i przerażeni domownicy. Rezultat ataku histerii dwumetrowego Mystery'ego.

- Nawet nie jestem tego w stanie opisać - udało mu się wydusić poprzez łkanie i paroksyzmy. - Cokolwiek zrobię, będzie to mało racjonalne.

Podniósł się z podłogi i walnął pięścią w zaplamione, czerwone obicie kanapy. Jego płaczliwe jęki przybierały na sile, wypełniając pokój

 

 

odgłosami dorosłego mężczyzny, który stracił wszelkie cechy pozwalające odróżnić go od dziecka albo zwierzęcia.

O kilka rozmiarów za mała podomka ze złotego jedwabiu eksponowała jego pokryte strupami kolana. Końcówki paska z ledwością zaplatały się w prowizoryczny węzeł. Klapy odsłaniały bladą, bezwłosą klatkę piersiową i, pod spodem, obwisłe, szare bokserki Calvina Kleina. Naciągnięta na głowę obcisła zimowa czapka była ostatnim elementem ubrania na jego trzęsącym się ciele.

Był czerwiec w Los Angeles.

-              To całe życie - zaczai znowu - jest takie bez sensu. - Odwrócił się

i spojrzał na mnie wilgotnymi, przekrwionymi oczami. -Jak kółko i krzy

żyk. Nie da się wygrać. Najlepiej w ogóle nie zaczynać.

Byliśmy sami w domu. Musiałem się nim zająć. Trzeba go było uspokoić, zanim przejdzie z użalania się do wściekłości. Każdy kolejny cykl emocjonalny był gorszy, bałem się, że tym razem zrobi coś, czego nie da się odkręcić.

Nie mogłem pozwolić, żeby Mystery zszedł na mojej zmianie. Był więcej niż przyjacielem. Był mentorem. Odmienił moje życie, tak jak odmienił życie tysięcy innych. Musiałem dać mu valium, xanax, vicodin, cokolwiek. Złapałem książkę telefoniczną i przekartkowałem ją, szukając ludzi z towarem - rockmanów, kobiet po operacjach plastycznych, przebrzmiałych nastoletnich gwiazd. Nikogo nie było w domu, nie mieli leków, albo twierdzili, że nie mają, żeby nie uszczuplać własnych zapasów.

Został mi jeszcze tylko jeden telefon. Kobieta, która zepchnęła My-stery'ego w otchłań tej spirali. Imprezówa. Musiała coś mieć.

Dziesięć minut później Katia, drobna blondynka z Rosji o głosie smer-fetki i energii szpica stała przed drzwiami z xanaxem i zmartwioną minką.

-              Nie wchodź - ostrzegłem. - Może cię zabić.

Nie, żeby jej się nie należało. A przynajmniej wtedy tak uważałem.

Mystery dostał pigułkę i szklankę wody. Odczekaliśmy, aż szloch przeszedł w siąkanie. Potem pomogłem mu włożyć czarne buty, dżinsy i szarą koszulkę. Był już potulny, jak duże dziecko.

-Jedziemy skołować ci jakąś pomoc - powiedziałem.

Wyprowadziłem go z domu do mojej starej zardzewiałej corvetty i wcisnąłem na malutkie przednie siedzenie. Co pewien czas dostrzegałem na jego twarzy grymas gniewu albo toczącą się łzę. Liczyłem, że bę-<l/ir spokojny na tyle długo, żeby znaleźć pomoc.

 

-              Chcę nauczyć się sztuki walki - powiedział opanowanym głosem. -

Tak... na wszelki wypadek, gdybym chciał kogoś zabić.

Docisnąłem gaz.

Jechaliśmy do Hollywood Mental Health Center na Vine Street. Ohydna betonowa bryła otoczona dzień i noc strofującymi latarnie bezdomnymi, mieszkającymi w wózkach z supermarketu transwestytami i podobnymi szczątkami człowieczeństwa, zachęconymi perspektywą darmowej opieki społecznej.

Zdałem sobie sprawę, że Mystery jest jednym z nich. Różnica polegała na tym, że miał charyzmę i talent, co przyciągało innych i sprawiło, że nie został sam. Posiadał dwie cechy charakterystyczne dla każdej gwiazdy rocka, z którą przeprowadziłem wywiad: skoncentrowany błysk szaleństwa w oku i całkowitą niemożność zatroszczenia się o samego siebie.

Wprowadziłem go na recepcję, zarejestrowałem, i razem czekaliśmy na lekarza. Siedział na tanim czarnym plastikowym krześle, świdrując ka-tatonicznym wzrokiem regulaminowo niebieskie ściany.

Po pierwszej godzinie zaczął się wiercić.

Po drugiej zmarszczył brwi i zachmurzył się.

Po trzeciej zaczął płakać.

Po czwartej zerwał się z krzesła i wybiegł z poczekalni przez drzwi wejściowe.

Maszerował pewnie, jak człowiek, który wie, dokąd zmierza, pomimo że Projekt Hollywood był pięć kilometrów stąd. Przebiegłem przez ulicę i dogoniłem go przy pasażu. Złapałem za ramię i odwróciłem, namówiłem na powrót do kliniki.

Pięć minut. Dziesięć minut. Dwadzieścia minut. Trzydzieści. I znowu go nie było.

Wybiegłem za nim. Dwóch panów z opieki społecznej stało bezczynnie w holu.

-              Złapcie go! - krzyknąłem.

-              Nie możemy - odpowiedział jeden z nich. - Jest poza kliniką.

-              Czyli pozwolicie, żeby niedoszły samobójca tak sobie po prostu wy

szedł? - Nie miałem czasu na kłótnie. - Przynajmniej przypilnujcie, że

by lekarz czekał na niego, jak wrócimy.

Wybiegłem i spojrzałem w prawo. Nie ma go. W lewo. Nic. Pobiegłem na północ do Fountain Street, zauważyłem go na rogu i zaciągnąłem do kliniki.

 

Po naszym powrocie sanitariusze poprowadzili go długim, ciemnym korytarzem do klaustrofobicznej wyłożonej winylem salki. Psycholog siedziała za biurkiem i bawiła się kosmykiem czarnych włosów. Była szczupłą Azjatką pod trzydziestkę, miała wyraziste kości policzkowe, ciemnoczerwoną szminkę i kostium w paski.

Mystery osunął się na krzesło naprzeciwko.

-              Jak się dzisiaj czujemy? - zapytała z wymuszonym uśmiechem.

-              Czujemy - powiedział Mystery - że wszystko jest bez sensu. - Wy

buchnął płaczem.

-              Aha - powiedziała, zapisując coś w notatniku. Przypadek musiał się

jej wydawać banalny.

-              No i... zabieram swoje geny z puli - zaszlochał.

Kiedy mówił, przyglądała mu się z udawanym współczuciem. Ot, kolejny z tuzina czubków do codziennego przerobu. Musiała jeszcze tylko ocenić, czy potrzebna będzie hospitalizacja.

-Ja już tak dłużej nie mogę - mówił dalej. - To jest takie jałowe.

Mechanicznie sięgnęła do szuflady, wyciągnęła paczkę chusteczek i podała mu jedną. Odbierając chusteczkę, Mystery podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. Zastygł i przyglądał się jej w milczeniu. Była zaskakująco alrakcyjna jak na taką klinikę.

Błysk zainteresowania na chwilę rozświetlił mu twarz.

-              Gdybym cię spotkał w innych okolicznościach, w innym miejscu -

powiedział, mnąc chusteczkę - sprawy mogłyby się potoczyć inaczej.

Jego ciało, na co dzień dumne i wyprężone, zwijało się na krześle jak wilgotny makaron. Mystery posępnie wpatrywał się w podłogę.

-              Wiem dokładnie, co powiedzieć i co zrobić, żebyś mnie zapragnę

ła - ciągnął. - Mam to wszystko w głowie. Każdą regułę. Każdy krok. Każ

de słowo. Tylko że... teraz nie mogę.

Przytaknęła odruchowo.

-              Powinnaś mnie zobaczyć, kiedy jestem w formie - ciągnął powoli,

siąkając. - Chodziłem z najpiękniejszymi kobietami świata. W innych

okolicznościach bym cię poderwał.

-              Jasne - odparła protekcjonalnie. - Na pewno.

Nie wiedziała. Skąd miała wiedzieć, że ten łkający olbrzym ze zmiętą chusteczką w dłoni był największym sztukmistrzem świata. To nie jest opinia, tylko fakt. Przez ostatnie dwa lata rozmawiałem z dziesiątkami

 

rzekomych geniuszy bezskutecznie próbujących przebić wypas Myste-ry'ego. To było jego hobby, jego pasja, jego powołanie.

Tylko jedna osoba na świecie mogła stanąć z nim w szranki. I ten mężczyzna też siedział przed nią. z bezkształtnego ochłapu ofermy Myste-ry'emu udało się wyrzeźbić megagwiazdę. Wspólnie mieliśmy trząść światkiem uwodzenia. Dokonywaliśmy cudów w trakcie spektakularnych wypasów na oczach naszych uczniów i fanów w Los Angeles, Nowym Jorku, Montrealu, Londynie, Melbourne, Belgradzie, Odessie, i nie tylko.

A teraz siedzieliśmy w wariatkowie.

 

OTO STYLE

Nie jestem przystojny. Mam za duży nos, który, choć nie jest haczykowaty, ma na grzbiecie wypukłość. Nie jestem łysy, ale, oględnie mówiąc, moje włosy trudno uznać za gęste. Bliżej im do rzadkich, wzmocnionych Rogainem kłaków sterczących mi na czubku głowy jak krzaki. Oczy mam małe i wyłupiaste, choć niepozbawione żywiołowego błysku. Ten ostatni nie ma jednak szans na ujrzenie światła dziennego, gdyż nie widać go zza okularów. Po obu stronach czoła mam wklęsłości, które zresztą lubię, bo wierzę, że dodają mojej twarzy charakteru. Nigdy jednak nie słyszałem, żeby ktoś podzielał moją opinię.

Jestem niższy ni/ bym sobie tego życzył i chudy - większość ludzi powiedziałaby, że niedożywiony - bez względu na to, ile jem. Kiedy oglądam swoje blade, zgarbione ciało, zastanawiam się, dlaczego jakakolwiek kobieta chciałaby się obok niego położyć, a co dopiero przytulić. Tak więc poznawanie kobiet jest dla mnie wyzwaniem. Nie jestem typem faceta, do którego się chichocze zza baru, którego zabiera się do domu, kiedy przyjdzie ochota na małe szaleństwo po pijaku. Nie mam do zaoferowania nimbu sławy i opowieści dla koleżanek jak gwiazda rocka, nie mam też kokainy ani posiadłości, jak wielu innych mężczyzn w Los Angeles. Wszystko co mam, mam w głowie. A tego nie widać.

Zauważcie, że nic nie wspomniałem o mojej osobowości. To dlatego, że moja osobowość uległa diametralnej zmianie. Żeby uściślić, to ja diametralnie zmieniłem swoją osobowość. Wymyśliłem Style'a, moje alter ego. I w ciągu dwóch lat Style przebił mnie popularnością - zwłaszcza wśród kobiet.

Nigdy nie miałem zamiaru zmieniać swojego charakteru ani przejść przez życie pod przykrywką fikcyjnej tożsamości. W rzeczy samej, było mi ze sobą dobrze. Przynajmniej zanim niewinny telefon (zawsze na początku jest jakiś niewinny telefon) poprowadził mnie w podróż do jednej z najdziwniejszych i najbardziej ekscytujących podziemnych społecz-

 

 

K.tek 1   WYBIERZ SZTUKĘ

ności, z jakimi miałem do czynienia na przestrzeni piętnastu lat w zawodzie dziennikarza. Telefon był sprawką Jeremy'ego Ruby-Straussa (brak pokrewieństwa), redaktora, który natknął się w Internecie na dokument znany jako posuwnik, skrót od „Jak posuwać dziewczyny: poradnik". Według Jeremiego składał się on ze stu pięćdziesięciu skwierczących stron skondensowanej mądrości tuzinów sztukmistrzów, którzy dzielili się swoją wiedzą na forach dyskusyjnych od bez mała dziesięciu lat, w tajemnicy pracując nad przekształceniem sztuki uwodzenia w sko-dyfikowany system. Materiał potrzebował redaktora, który miał uczynić z niego spójny poradnik. Jeremy widział w tej roli mnie.

Miałem mieszane uczucia. Chciałem zajmować się literaturą, a nie poradnikami dla napalonych małolatów. Mimo to moja odpowiedź brzmiała oczywiście: rzucić okiem nie zaszkodzi.

Z chwilą, kiedy zacząłem czytać, moje życie uległo zmianie. Posuwnik otworzył mi oczy bardziej niż jakakolwiek inna książka - Biblia, „Zbrodnia i kara", „Radość gotowania". Niekoniecznie zresztą przez swoją treść, bardziej przez drogę, której był początkiem.

Kiedy spoglądam wstecz na młodzieńcze lata, żałuję właściwie tylko jednej rzeczy - która nie ma nic wspólnego z obijaniem się na studiach, odszczekiwaniem matce czy skasowaniem samochodu ojca o autobus. Żałuję, że za mało uganiałem się za dziewczynami. Nie jestem półgłówkiem - raz na trzy lata czytam dla przyjemności „Ulissesa". Mam przyzwoitą intuicję. Mam zadatki na porządnego człowieka i staram się nie krzywdzić innych. Ale jeżeli coś mnie powstrzymuje przed osiągnięciem wyższego stanu świadomości, to fakt, że marnuję masę czasu, myśląc o kobietach.

Jestem w doborowym towarzystwie. Kiedy pierwszy raz spotkałem Hugh Hefnera*, miał siedemdziesiąt trzy lata. Według własnych obliczeń przespał się w tym czasie z ponad tysiącem najpiękniejszych kobiet świata, ale rozmowa schodziła niezmiennie na temat jego trzech aktualnych partnerek: Mandy, Brandy i Sandy. I jeszcze na temat viagry, dzięki której był w stanie je wszystkie zaspokoić (choć jego majątek też mógł odgrywać tu pewną rolę). Jeżeli kiedykolwiek miał ochotę przespać się z kimś innym, to tylko z udziałem swojej trójcy. Z rozmowy jasno wynikało, że facet uprawiał seks przez całe życie i, u progu siedemdziesiątki,

*Hugh Hefner - pomysłodawca i założyciel magazynu „Playboy" (przyp. red.).

 

nadal uganiał się za spódniczkami. Kiedy to się kończy? Jeżeli Hugh Hef-nerowi jeszcze się nie znudziło, to kiedy mnie się znudzi?

Gdyby nie posuwnik, moje podejście do kobiet pewnie nigdy nie uległoby zmianie, podobnie jak to się dzieje w przypadku większości mężczyzn. W istocie, zaczynałem z pozycji znacznie gorszej niż większość mężczyzn. W moich wspomnieniach z dzieciństwa nie ma zabaw w lekarza, dziewczynek, które za dolara pozwalały zajrzeć pod spódniczkę, klasowych łaskotek w miejscach, których nie wolno było dotykać. Moje nastoletnie życie było niekończącym się szlabanem, tak więc kiedy przytrafiła mi się w końcu ta jedyna młodzieńcza okazja na seks - pijana koleżanka z pierwszego roku zadzwoniła, żeby zaprosić mnie na ob-ciąganko - w obawie przed słusznym gniewem mamy zmuszony byłem odmówić. Na studiach zacząłem rozumieć, kim jestem: co mnie kręci, co się kryje pod maską mojej nieśmiałości. Poznałem przyjaciół, którzy poszerzyli moje horyzonty za pomocą narkotyków i dyskusji (w tej kolejności). Ale nigdy nie czułem się pewnie z kobietami. Onieśmielały mnie. Przez cztery lata na uczelni nie udało mi się przespać z żadną koleżanką.

Po studiach dostałem pracę jako reporter działu kultury w „New York Timesie"; tam też zacząłem nabierać wiary w siebie i swoje poglądy. W końcu udało mi się zdobyć przepustkę do uprzywilejowanego światka, gdzie nie obowiązywały żadne reguły: pojechałem w trasę z Marilyn Man-sonem i Motley Crue, napisałem z nimi książki. Jednak przez cały ten czas, pomimo wejściówki na wszystkie imprezy, jedyny pocałunek, jaki udało mi się zwędzić, pochodził od Tommy'ego Lee. Postanowiłem dać sobie spokój. Niektórzy faceci mieli to coś. Inni nie. Ja najwyraźniej nie.

Moim problemem nie był niedobór seksu, tylko to, że kiedy już udało mi się zaciągnąć kogoś do łóżka, to rozpaczliwie starałem się zamienić nasz nocny wybryk w wieczny wybryk, ze strachu, że to się więcej nie powtórzy. Posuwnik miał nawet akronim opisujący takich jak ja: WSN -wiecznie sfrustrowany nieudacznik. Ja byłem WSN-em. Dustin - wręcz przeciwnie.

Spotkałem Dustina tuż po skończeniu studiów. Kumplował się z moim przyjacielem z liceum, Markiem, serbskim niby-arystokratą, który dzielił ze mną udrękę odrzucenia od czasów przedszkola, głównie za sprawą swojej przypominającej arbuz głowy. Dustin nie był od nas ani wyż-s/.y, ani bardziej zamożny, ani bardziej sławny, ani bardziej przystojny. Posiuihl za lo jedną cechę, której nam brakowało: podobał się kobietom.

 

Kiedy Marko nas sobie przedstawił, Dustin nie zrobił na mnie większego wrażenia. Niski i śniady, długie, kręcone brązowe włosy i tandetna, rozpięta do połowy koszula żigolaka z przypinanymi wyłogami kołnierzyka. Tej nocy poszliśmy do klubu Drink w Chicago. Jeszcze w szatni Dustin zapytał:

-              Znacie tu jakieś przytulne kąty?

Na moje pytanie, po co mu przytulne kąty, Dustin odpowiedział, że na podryw. Uniosłem sceptycznie brwi. Jednak parę minut po wejściu na salę udało mu się nawiązać kontakt wzrokowy ze sprawiającą wrażenie nieśmiałej dziewczyną, która rozmawiała z koleżanką. Następnie, bez słowa, Dustin nas opuścił, a dziewczyna poszła za nim - prosto do przytulnego kąta. Kiedy już skończyli się migdalić, rozeszli się bez słowa, bez obowiązkowej wymiany numerów czy niezręcznego „to nara".

Tej nocy Dustin powtórzył swój zakrawający na cud wyczyn cztery razy. A przede mną zaczynał rozpościerać się nowy, wspaniały świat.

Maglowałem go godzinami, próbując dociec, jakie to magiczne umiejętności udało mu się posiąść. Dustin był jednym z tzw. naturszczyków. Stracił dziewictwo w wieku lat 11, kiedy piętnastka z sąsiedztwa przeprowadziła na nim seksualny eksperyment. Od tego czasu dymał non stop. Pewnej nocy zabrałem go na imprezę na zakotwiczonej na nowojorskim Hudsonie łódce. Kiedy minęła nas zmysłowa szatynka o sarnich oczach, Dustin odwrócił się do mnie i rzucił:

-              Jest w twoim typie.

Zaprzeczyłem i gapiłem się w pokład, jak zwykle. Obawiałem się, że Dustin może spróbować skłonić mnie do nawiązania rozmowy, co też się stało.

Kiedy znowu nas mijała, zapytał:

-              Znasz Neila?

Idiotyczny lodołamacz, ale co z tego, skoro lód pękał. Próbowałem coś bełkotać, kiedy Dustin przyszedł mi w sukurs. Potem przenieśliśmy się do baru, gdzie poznaliśmy jej faceta. Właśnie zamieszkali razem. Koleś akurat wyprowadzał psa na spacer, tak więc po kilku drinkach zabrał go z powrotem, zostawiając swoją dziewczynę, Paulę, z nami.

Dustin zasugerował powrót do mojego mieszkania na nocną przekąskę, więc poszliśmy spacerem do mojej klitki w East Yillage, po czym, ominąwszy przekąskę, poszliśmy prosto do łóżka, ja i Dustin po obu stronach Pauli. Dustin zaczął całować jej lewy policzek, jednocześnie dając

 

Krok -t   WYBIERZ SZTUKĘ

 

mi sygnał, żebym go naśladował. Następnie zgodnie wyruszyliśmy w podróż wzdłuż jej szyi i do piersi. Jej niema uległość, która dla mnie była nie lada zaskoczeniem, dla Dustina wydawała się normą. Poprosił mnie o prezerwatywę, więc mu ją podałem. Ściągnął jej majtki i wszedł w nią, podczas gdy mój język nie przestawał bezsensownie chłeptać w okolicach jej prawej piersi.

To był dar Dustina, jego moc: spełnianie fantazji kobiet, fantazji, które im wydawały się nieosiągalne. Po wszystkim Paula bez przerwy do mnie dzwoniła. Chciała o tym ciągle rozmawiać, spróbować jakoś racjonalnie wytłumaczyć to doświadczenie, nie mogła uwierzyć, że to zrobiła. Tak to już zawsze było ze mną i Dustinem: on zaliczał sztukę, a ja jej wyrzuty sumienia.

Złożyłem to na karb prostych różnic osobowościowych. Dustin posiadał naturalną charyzmę i zwierzęcy instynkt, których mnie brakowało. Tak mi się przynajmniej wydawało, zanim przeczytałem posuwnik i dotarłem do polecanych w nim grup dyskusyjnych i stron interneto-wych. Odkryłem tam całą społeczność Dustinów - mężczyzn, którzy podobno rutynowo wdzierali się do serc kobiet i pomiędzy ich uda - oraz tysięcy takich jak ja, żądnych tej wiedzy. Różnica polegała na tym, że owi specjaliści skodyfikowali swoje metody do postaci konkretnego zestawu reguł, zrozumiałych dla zwykłego śmiertelnika. A każdy samozwańczy sztukmistrz miał własną metodologię.

Tak więc był Mystery, prestidigitator; RickH., inwestor-milioner; Ross Jeffries, hipnotyzer; David DeAngelo, pośrednik nieruchomości; Juggler, komik estradowy; David X, robociarz; i Steve P, uwodziciel tak potężny, że kobiety płaciły mu, żeby pozwolił im podszkolić się na sobie w obciąganiu. Wyślijcie tę gromadkę na plażę South Beach w Miami i patrzcie jak pierwszy lepszy napakowany przystojniak przejedzie się jak czołg po ich wybiedzonych, bladych ciałach. Ale już w Starbucks albo Whiskey Bar to oni będą na zmianę dymać sztukę tegoż przystojniaka, tuż za jego plecami.

Pierwszą rzeczą, która uległa zmianie w następstwie mojego odkrycia, było słownictwo. Wyrażenia WSN, S-mistrz (sztukmistrz), plażować (podrywać) i L-ka* (lasia) na stałe weszły do mojego leksykonu. Moje na-

*Na stronach 473-488 znajduje się glosariusz zawierający szczegółowe opisy tych i innych terminów używanych w społeczności uwodzicieli.

 

 

 

wyki również uległy zmianie za sprawą uzależnienia od internetowej szatni, gdzie spotykali się sztukmistrze. Po powrocie z randki siadałem do komputera i jeszcze tej samej nocy wysyłałem na forum pytania: „Co zrobić, jeżeli ma faceta?", „Czy fakt, że zamówiła czosnek oznacza, że nie chce się ze mną całować?", „Czy to dobrze, czy źle, że maluje sobie przy mnie usta szminką?".

A wirtualne osobistości, jak Candor, Gunwitch i Formhandle, odpowiadały. (Po kolei: Użyj FC-niszczyciela. Za bardzo to analizujesz. Ani to, ani to). Szybko zdałem sobie sprawę, że to było coś więcej niż inter-netowy wybryk - to był styl życia. Sekty uwodzicieli amatorów istniały w dziesiątkach miast - od Los Angeles, przez Londyn i Zagrzeb, aż po Bombaj - i ci wszyscy ludzie spotykali się co tydzień w tzw. matecznikach, żeby omawiać taktyki i strategie przed wyruszeniem en masse na podryw.

Jeremy Ruby-Strauss i Internet były drugą szansą ofiarowaną mi przez Boga. Nie było za późno, żeby stać się Dustinem, zamienić się w obiekt pożądania każdej kobiety - i to nie deklarowanego pożądania, ale faktycznego, głębokiego, przekraczającego granice norm społecznych, zasilanego najskrytszymi fantazjami.

Jednak w pojedynkę byłem bez szans. Dyskusje na forach to za mało, żeby zmienić bieg porażki, jaką było moje życie. Musiałem zobaczyć twarze, kryjące się za nickami, zobaczyć ich w akcji, dowiedzieć się, kim są i co ich kręci. To było moje zadanie - praca na etat i obsesja zarazem -wyśledzić najlepszych sztukmistrzów świata i wyżebrać miejscówkę pod ich skrzydłami.

Tak oto zaczęły się najbardziej pokręcone dwa lata mojego życia.

 

Rozdział

 

 

PODSTAWOWYM PROBLEMEM KAŻDEGO

MĘŻCZYZNY I KAŻDEJ KOBIETY NIE JEST JAK SIĘ NAUCZYĆ, ALE JAK SIĘ ODUCZYĆ.

mowa powitalna, Yassar College

 

Wyciągnąłem z banku pięćset dolarów, włożyłem je do białej koperty i z tyłu napisałem „Mystery". Czułem się jak skończony idiota.

Nie zmieniało to faktu, że od czterech dni sumiennie się przygotowywałem - wydałem dwieście dolarów na ciuchy u Freda Segala, spędziłem popołudnie, dobierając płyn po goleniu, i strzeliłem sobie hollywoodzki fryz wart siedemdziesiąt pięć dolców. Chciałem wyglądać jak najlepiej - w końcu czekało mnie pierwsze spotkanie z prawdziwym sztukmistrzem.

Nazywał się, a przynajmniej tego nicka używał w sieci, Mystery, i był najbardziej ubóstwianym sztukmistrzem społeczności, kopalnią pomysłów, autorem długich, szczegółowych postów algorytmizujących sposoby manipulacji sytuacjami towarzyskimi w celu spotkania i zdobycia kobiety. Noce poświęcone przez niego na podrywanie modelek i striptizerek w rodzinnym mieście - Toronto - opisywał na forum z kronikarską, intymną pieczołowitością, dyskursem gęstym od żargonu własnego autorstwa - negi snajperskie i nuklearne, teoria stada, miękkie piłki, gambit skoczka - który szybko został wchłonięty przez leksykon społeczności. Przez cztery lata Mystery udzielał darmowych porad na forach dyskusyjnych. Aż w październiku wycenił swoje usługi i wysłał następującego posta:

Z uwagi na rosnące zapotrzebowanie, Mystery rozpoczyna w kilku m/asfach warsztaty Treningu Podstawowego. Pierwszy z nich odbędzie się w Los Angeles i będzie trwa/ od l O października (środa wieczorem) do sobotniej nocy. Opłata za kurs wynosi 500 USD. W cenę wliczona |'est wejściówka do klubu, limuzyna na cztery wieczory (nieźle, co?), godzinny wylcfad każdego wieczoru w limuzynie i półgodzinna odprawa na koniec nocy, i wreszcie trzy i pół godziny co wieczór w terenie (rozbite na dwa Icluby na noc) z Mysferym. W trakcie warsztatu słuchacz powinien podejść pięćdziesiąt kobiet.

 

Zapisać się na warszaty podrywania to niełatwa sprawa. Aby to zrobić, trzeba stawić czoło porażce, kompleksom, niskiemu poczuciu wartości. Trzeba stanąć twarzą w twarz z faktem, że po tych wszystkich latach aktywności (lub przynajmniej świadomości) seksualnej, nie dojrzało się na tyle, żeby ją zrozumieć. Ludzie, którzy proszą o pomoc, zazwyczaj jej potrzebują. I tak narkoman idzie na odwyk, schizofrenik do psychiatry, a niedorozwój towarzyski do szkoły podrywania.

Kliknięcie na przycisk „wyślij" po napisaniu majla do Mystery'ego było jednym z najtrudniejszych momentów mojego życia. Przyjaciele, rodzina, znajomi, a zwłaszcza moja samotna eks z Los Angeles -gdyby ktokolwiek z nich dowiedział się, że płacę za terenowe szkolenie, jak podrywać kobiety, uczyniłby mnie z miejsca obiektem bezlitosnego szyderstwa i drwin. Tak więc postanowiłem zachować swój zamiar w tajemnicy. Historyjka o przyjacielu, który przyjechał na weekend do miasta, znakomicie sprawdziła się w roli uniku towarzyskiego.

Te dwa światy miały się o sobie nigdy nie dowiedzieć.

W moim mailu do Mystery'ego nie zdradziłem swojego nazwiska ani zawodu. Gdyby nalegał, byłem gotów powiedzieć, że jestem pisarzem i tyle. Chciałem przeniknąć do społeczności incognito, pozbawiony przewagi i presji wynikających z mojego faktycznego zawodu.

Musiałem sobie jednak poradzić z własnym sumieniem. To była, bez dwóch zdań, najbardziej żałosna decyzja mojego życia. I niestety, w odróżnieniu od, na przykład, masturbacji pod prysznicem, nie mogłem zachować jej dla siebie. Mystery i inni słuchacze mieli być świadkami mojego wstydu, mojej tajemnicy, mojej porażki. Motywacja człowieka u progu dorosłego życia ma dwojaki charakter: dążenie do władzy, sukcesu i osiągnięć oraz dążenie do miłości, towarzystwa i seksu. Moje życie było tylko połowicznym sukcesem. Pójść na warsztat oznaczało być mężczyzną na tyle, żeby przyznać, że jest się nim tylko w połowie.

 

 

Tydzień po wysłaniu maiła wszedłem do lobby hotelu Roosevelt w Hollywood. Miałem na sobie niebieski wełniany sweter, tak miękki i cienki, jakby był z bawełny, czarne, sznurowane po bokach spodnie i buty, które dodawały mi ładnych parę centymetrów. Kieszenie wypychały mi przedmioty, które każdy z nas miał ze sobą przynieść: długopis, notatnik, paczka gumy i prezerwatywy.

Od razu go zauważyłem. Mystery siedział niczym król na wiktoriańskim fotelu, z twarzą rozświetloną triumfalnym uśmiechem człowieka, który właśnie wycisnął świat jak soczystą pomarańczę. Ubrany w niezobowiązujący, luźny, niebiesko-czarny garnitur, miał niewielki, szpiczasty piercing na podbródku i pomalowane na czarno paznokcie. Nie był jakoś szczególnie przystojny, ale miał charyzmę - wysoki i szczupły, długie kasztanowe włosy, wysokie kości policzkowe, trupioblada karnacja. Wyglądał jak maniak komputerowy w trakcie metamorfozy po ukąszeniu wampira.

Obok niego stał niższy, przejęty mężczyzna, który przedstawił się jako jego skrzydłowy, Sin. Sin miał na sobie dopasowaną czarną koszulę z wycięciem pod szyją i kruczoczarne, przylizane wzdłuż głowy żelem włosy, jednak jego karnacja wskazywała, że ich naturalnym kolorem jest rudy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin