Nowak Tadeusz - Polbasnie.doc

(995 KB) Pobierz

32

 

 

 

 

Nowak

Tadeusz

 

Półbaśnie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rzecz o chlebie

        - Kiedyś, gdy zapytano dziadka Roztropka, kto rządzi chłopem, odpowiedział: - Pewnikiem nie rząd, jeno chleb. On, chleb, prezydentem naszym jest, wodzem najpierwszym, królującym nieustannie na naszym stole i we wnętrzu naszym, wiecznie chleba spragnionym. Gdy prezydenta naszego, chleba, zabraknie, rozprzężenie nastaje, Chaos, którego nie jest w stanie opanować ani pacierz codzienny, ani kościół śpiewający na kolanach, ani procesja idąca przez pola od rana do zmierzchu. Bez chleba skuczy w nas wszystko, wyje wilczo, rozłazi się jak sparciała koszula noszona zbyt długo na plecach, sprana do imentu. Pustki po chlebie nie zastąpi ani głos sołtysa, ani mowa wójta, choćby była wydumana po nocach, poukładana z takich słów, o których tylko ludzie najstarsi wiedzą.
        Stąd nasze chłopskie nieustanne chodzenie za chlebem, zapobiegliwość, modlitewność naszych uczynków sprawiających, że on, powszedni prezydent, zjawia się na naszym stole gorący, gotowy na przyjęcie co tylko zrobionego masła, soli czarnej, garnuszka mleka wyniesionego z piwnicy mroźnej. Można przeto powiedzieć, że zakochani jesteśmy w naszym prezydencie powszednim. Czcimy go i wielbimy bardziej od obrazów świętych, co obserwatorowi postronnemu może się wydać rzeczą przesadną. Ale przecież kult kultowi nierówny. Chleb, naszego prezydenta chłopskiego, szanujemy nie tylko z nawyku wieloletniego, z przymusu. Okazujemy mu nasz szacunek i nasze przywiązanie dlatego, że jest on naszym władcą naturalnym, nieprzeciwnym naszej naturze, naszemu rozumieniu świata i żywota ludzkiego.
        Przypominam sobie, jak dziadek Roztropek, nasz patriarcha wiejski, do którego pielgrzymowano z odległych wsi jak do pustelnika świętego, siadywał pod sadem przy stole, na którym leżał większy niż koło od wozu bochenek chleba. Otoczony ludźmi, wstawał od stołu i biorąc bochenek do rąk podnosił go wysoko nad głowę, błogosławiąc nim wszystkich i wszystko. Dopiero wtedy sięgał po nóż i dzieląc na wiele kromek, rozdawał go czekającym pod sadem ludziom. I słynny był w okolicy chleb dziadka Roztropka. Pod kromki dzielone nożem zrobionym z kawałka kosy, podobno tej, którą dzierżył ongiś Bartosz Głowacki, podkładano życzenia najświętsze, na jakie może się zdobyć człowiek wiedzący, co to przednówek, co to kołacz weselny, co proszalna kromka pod kościołem i kromka użebrana w wędrówce po całej okolicy.
        Może dlatego, gdy zmarł dziadek Roztropek, odprowadzający go na cmentarz nieśli w rękach małe bochenki chleba co tylko wyciągnięte z pieca. Nieśli, śpiewali psalmy, a gdy dziadka Roztropka oddano ziemi, matce naszej cierpliwej, usypali z tych bochenków nad piaskiem chlebowy pomnik, żywy jeszcze, bo oddychający małymi obłoczkami pary. I jak daleko sięga nasza pamięć kmieca, nikt w okolicy nie miał takiego wieńca, takiego pomnika, jak dziadek Roztropek. Nikt by się zresztą nie odważył kłaść na ziemię chleba żywego. Zrobiono to tylko jeden jedyny - raz dla Roztropka, jako że wielbił on naszego prezydenta codziennego, czcił naszego wodza prowadzącego nas do boju na pola i na łąki. Wiedziano bowiem, że tylko na grobie dziadka Roztropka chleb nie obrazi się na wieś, nie popęka i nie zacznie broczyć.
        Po śmierci dziadka Roztropka nikt we wsi i całej okolicy już tak nie czcił i nie wielbił chleba. Było go zresztą coraz więcej. Teraz, gdy od czasu do czasu wybieram się na przechadzkę po wsi, żeby zobaczyć, jak ludzie się budują, zdarza mi się co parę kroków spotykać kromki chleba wyrzuconego przez okno na drogę, leżącego całymi glonkami na podwórzu, chleba, którego nie chwytają się ani kury, ani psy drzemiące pod cieniem okapu. Podnoszę te kromki, otrzepuję z kurzu i kładę na kołkach płotu. Może dojedzą je ptaki przelotne, a może nasycą one tych, którzy za żywota swojego nigdy do syta chleba się nie najedli. Czasem przykładam kromkę do oczu i widzę, jak lud żytni i pszenny wysilał się w bitwie z chwastami, z kamienem polnym, z powodzią, z plagą myszy, żeby się znaleźć na stole i zaśpiewać nam najstarszą pieśń, jaką znamy.
        Pamiętam, jak za moich młodych lat czczono naszego króla i pana, prezydenta chłopskiego, wodza kmiecego, chleb. Wprawdzie nie malowano jego portretów, nie noszono feretronów z jego wizerunkami, nie śpiewano mu pieśni i nie znoszono w daninie jagniąt, koźląt ani kosztowności rozmaitych. Taka cześć, taki szacunek byłyby zbyt pospolite. Nigdy nie zapomnę mojego rówieśnika, kompaniona z tułaczki nad Piavą, który dla chleba miał cześć prawie bałwochwalczą. Wstawał skoro świt i wchodził do stajni, wynosząc z niej na łopacie, na widłach krowi placek po placku, końską kulę po kuli, łajno świńskie i kurze. I składał to wszystko ostrożnie, z nabożeństwem na kopce, jakby skąpiec przeliczał monety miedziane, srebrne i złote. I nie zdarzyło mu się, żeby sobie pozwolił na luksus pański, prawie książęcy zostawienia własnego łajna w wiklinie, w przydrożnym rowie, w lesie. Sparty, z obłędem w oczach gnał z kościoła, z jarmarku, z łąk, żeby ulżyć jestestwu swojemu w oszalowanej wygódce.
        Nic też dziwnego, że chleba w jego domu nigdy nie brakowało. Można powiedzieć, że chleb przywiązał się do niego i chodził za nim jak pies na smyczy. No, ale nie każdego stać na taką cześć dla chleba. Zdarza się, że człowiek się zapomni, że jest miększy w sobie i nie doniesie do domu, co donieść powinien. Sam wiem o tym najlepiej, bom miękki w bebechu i on, bebech, rządzi mną swoim prawem. To i nie mam żalu do tych, którzy kucają po rowach, po zastodolu, wystawiając na zgorszenie ludzkie swoje zwierciadła, w których nikt i nic nie powinno się przeglądać. Gorzej, jak jestestwem ludzkim, tajnością człowieczego wnętrza rządzi zberezeństwo, złośliwość i głupota. Wiem, bo wzrok mam jeszcze dobry i widzę, jak ludzie, idący do kościoła ścieżką koło mego domu, kluczą po niej, skaczą, kołem obchodzą, jakby ona była zapowietrzona, jakby co chwilę na niej spotykali wyłażącego z czeluści piekielnych kusego.
        Takie są starania koło chleba, prezydenta naszego powszedniego, wodza wielkiego, od rozkazów którego zależą wszystkie bitwy nasze zwycięskie. Tym większy mój żal do Jantoski mojej, którą przez pół wieku uczyłem szacunku dla naszego gościa najmilszego i nie mogłem nauczyć. Zdarzało się, zbyt często się zdarzało, że nie napaliła jak potrzeba w piecu na przyjęcie jego, nie namaściła go wodą, pożałowała ustom jego serwatki i maślanki, odmówiła mu krzątania pilnego, pogadując w najlepsze z kumami pod sadem, pod sklepem. Wtedy on, chleb, mścił się na nas wszystkich, a zwłaszcza na dzieciach naszych. I musieliśmy go jeść z zakalcem, z odstającą skórką. Czasem znowu mundur na nim był tak spieczony, że połowę wyrzucało się w pomyje dla świń.
        On, chleb, wódz nasz kmiecy, lubi nie tylko popić sobie dobrze, ale również poleżeć wygodnie. Nie wolno go przeto kłaść wprost na cegłach rozpalonych, na węglach nie wymiecionych do perzyny. Trzeba mu umieć dogodzić, uszykować dla niego takie posłanie, żeby przez sen w ogniu rósł bardziej niż na drożdżach. Jako wódz nasz kmiecy, chleb najbardziej lubi poleżeć na dębowych liścach. Nic też dziwnego, że zdjęty z dębowych liści, paraduje przed nami, jakby szedł na defiladę cesarską, jakby za chwilę miał dostać z rąk cesarskich największy order. Pyszni się przed nami, podzwania ostrogami i salutuje nas wiedząc, że to nasza zapobiegliwość sprawiła, iż cieszy oczy cesarskie.
        Wybaczcie mi, że wam o tym wszystkim opowiadam i że na tę wieczorną rozmowę przyniosłem bochenek chleba. Większość z was już nie wie, jak wygląda chleb prawdziwy, ten, który królował na naszych stołach, koło którego chodziło się na paluszkach i śpiewało mu przez parę godzin pieśń wyjętą spod serca. Chciałbym ten chleb podzielić między was nie dlatego, że jesteście głodni i że sam, choć mi już sił nie starcza, go upiekłem. Raczej dlatego, żebyście pamiętali o tym, co ongiś powiedział dziadek Roztropek. Bo co by się nie rzekło, on, chleb, pozostanie dla nas prezydentem naszym codziennym, wodzem najmilszym, snem nigdy nieprześnionym. Amen.

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rzecz o duszy

        Ongiś skrzypkowie zawołani, prymiści, sekundziści, umiejący na jednej strunie zagrać majowego słowika, kukułka, jak również cichszy od porannej mgły pacierz, a na czterech strunach całe wesele, cały festyn, powiadali, że ze skrzypiec można wyjąć duszę. W tym celu wystarczyło wziąć srebrny drucik od włosa cieńszy, rozżażyć go w ogniu i przekłuć nim siedem razy pierś skrzypiec, aby z nich raz na zawsze uleciała mniejsza od mysiego pisku dusza. A gdy ze skrzypiec uleciała dusza, nie pomagało smarowanie smyczka kalafonią, nacieranie gryfu żywicą, wkładanie całych skrzypiec do pszczelego ula lub zostawianie na noc w koronie kwitnącej lipy. Skrzypce albo milczały, albo popiskiwały jak garść chomików wykopanych z ziemi, jeszcze gołych i ślepych. Próżne były wszelakie starania. Do takich skrzypiec najlepiej było przywiązać wapienny kamień i wrzucić je do studni czy też na dno rzeki. Tam przynajmniej miały z nich pożytek kumkające żaby, pijawki i chwast rybi.
        Opowiadający prymiści pokazywali na zerwanej trawce, że ta skrzypcowa dusza była nie większa od komarzej nóżki, od nocnego światła zaprószonego w mysiej jamce. Dziwiliśmy się razem z nimi, że taka odrobina potrafi grać, zmuszać do tańca, pobudzać do śpiewania, potrafi sprawić, że nawet człowiek wyschnięty w sobie na wiór z żalu uśmiechnie się, nogą tupnie do taktu, kieliszkiem się trąci z kumem. Wierzyliśmy im, bo sami widzieliśmy skrzypce niby to całe, gdy się je trzymało pod słońce, a bezduszne, nie wydające żadnego głosu, jakby je zalano woskiem na plebanii. Sami trzymaliśmy w takich skrzypcach-niemowach przed wiecznie głodnymi dziećmi mak na placki.
        Jeszcze dawniej zdarzało się, że również z człowieka wyjmowano duszę. Dusza ludzka wprawdzie była większa od skrzypcowej, ale równie delikatna, jak spodnia strona podbiału, mech odtajały spod lodu, westchnienie myślącego o czymś słodszym niż wiśnie. Duszę z człowieka wywlekało się trochę inaczej, chociaż też za pomocą srebrnego drucika. Musiał on być nieco dłuższy, cieńszy od drucika służącego do wywlekania skrzypcowej duszy i musiał być zrobiony z dziesiątki skradzionej z kościelnej tacy. Zakrzywiało się go na końcu w mały haczyk i gdy człowiek spał, zmorzony utrudzeniem całodziennym w polu, na sianie, pod sadem, podchodziło się do niego boso na palcach i czyhało na jego westchnienie mimowolne. Właśnie w to westchnienie wbijało się srebrny haczyk i ostrożnie, włos po włosie, wywlekało się z niego duszę. Trzepocącą się na haczyku, mokrą jeszcze od snu, od rozmarzenia, wieszało się na osice, żeby się zeschła na pajęczą nitkę, na pył drobny. A gdy się zeschła, ucierało się ją o północy w moździerzu i dawało z pomyjami wieprzom, krowie, koniowi. Wtedy ludzie we wsie powiadali: - Patrzcie, patrzcie, jak się to Maciejowi przydarzyło. Taki był z niego akuratny chłop, taki silny cieleśnie i na rozumie, a teraz wieprz, krowa, koń od niego mądrzejsze.
        Stąd też po wsiach naszych, po miasteczkach tylu ludzi bez pomyślunku cielesnego i dusznego. Kupisz od nich wszystko za grosz, oszwabisz ich, ocyganisz. Sam na własne oczy widziałem, jak pokazywano im dziejące się na niebie baśnie rozliczne, jesienne opowieści, a oni wytrzeszczali oczy, paluchami wskazywali, krzyczeli: - Oooooo! Oooooo! - i upijali się z tych widzeń, turlali się pijani i radośni po wiosennym błoniu, po kopnym śniegu. Zabierano im wszystko, wyjąwszy bydło i pole, a oni śpiewali dziękczynne pieśni, zaścielali drogi kwiatami, wieszali wieńce na płotach.
        Aliści były to tylko psikusy bezecne, nawet bezmyślne, można rzec, nie czyniące wielkiej szkody. Bywało gorzej, gdy taką duszą wywyleczoną z człowieka handlowano na jarmarku sprzedając ją na przednówku za korzec przenicy, cielę, podrośniętego cycaka. Kupujący zjadał ją bowiem zazwyczaj z odrobiną ugniecionej ośródki chleba i odtąd miał w sobie dwie dusze. Swoją, czystą, nie skalaną złodziejstwem, rozbojem, wszeteczeństwem, gotową do rozliczenia się z władzą na niebie i na ziemi, i tę kupioną, która przejmowała na siebie wszystkie jego grzechy, zberezeństwa, a nawet morderstwa. Jakoż tylko ona szła do wielkanocnej spowiedzi z kartką, w nią, gdy ją przydybano na kradzieży, rzucano kamieniami, ją bito podkulkiem, ją też wieszano na więziennym podwórku w powiatowym mieście, gdy kogoś dziabnęła siekierą przez łeb lub dźgnęła majchrem między żebra. Tymczasem ta dusza czysta, oczekująca w ciele na zbawienie wieczne, szła przed oblicze Pańskie bieluteńka jak skrzydło, które się otarło o poranny sen.
        O tych duszyczkach zmarnowanych, sprzedanych za grosz byle jaki, za garść mąki, garniec grochu śpiewa się teraz pieśni zimowe. One, bielsze od piór ptasich, oświetlają nam ciemne noce przy darciu pierza, łuskaniu grochu, milczące noce przy zapalonej lampie naftowej. Pełno tych duszyczek błąkających się jako ćmy, popiskujących za krokwiami, w dziurach wywierconych przez korniki, w dziurach po zardzewiałych gwoździach wyjętych z progu. Jakbyś, człowieku, chciał uważać na nie, żeby ich nie nadepnąć, nie rozgnieść, nie doszedłbyś do chleba, nie mówiąc o jarmarku, weselu czy też odpuście.
        Pamiętam, jak po naszej okolicy, słynącej z wywlekania duszy ze skrzypiec i z człowieka, wędrowali nie tak dawno ludzie, którzy przyjechali nie wiadomo skąd. Jak ongiś za miodem, za makiem, za pieśniami przysypanymi niepamięcią, szli od domu do domu i wypytywali o podsuszone na osice dusze ludzkie. Ten i ów z naszej okolicy przypomniawszy sobie, jak jego dziad czy też pradziad wywlekał duszę z sąsiada, czyhał teraz ze srebrnym drucikiem, zakrzywionym akuratnie w haczyk, na śpiących na miedzy, na stryszku, w uchylonych stodołach. A wywlekłszy je z ciał i wysuszywszy ledwie co na osice, sprzedawał za grosz znaczny. Co sprytniejsi nie starali się nawet o wyjazd do Ameryki, tylko całymi dniami i nocami chodzili po wsi i czyhali na śpiących, na mniej wytrzymałych. Dorobili się też domów piętrowych, kamiennych obór, samochodów stojących w drewutni, czekających na welon ślubny córeczki, córeńki dorastającej śpiewająco.
        W końcu doszło do tego, że mój dziadek, który lubił się zdrzemnąć pod sadem po obiedzie, w stodole, na skoszonej świeżo łące, brał ze sobą psa. Brał ze sobą naszego Burka, wbijał kołek w ziemię i przywiązywał zwierzaka, żeby go pilnował przed handlarzami dusz. A gdyśmy go pytali, czemu dobrowolnie, jak inni, za sporą opłatą, nie godzi się na sprzedanie duszy, odpowiadał: – Czemu nie? Mógłbym jedną sprzedać. Jakoż wedle krajana naszego, wielkiego działacza ludowego, mędrca niegdysiejszego, Jakuba Bojki, mam je dwie. Bóg litościwy, widząc nędzę naszą kmiecą, poniewierkę, nie mając już czym nas wywianować, dał nam dwie duszyczki. Jedną codzienną i drugą niedzielną. Ale ani Bóg, ani Bojko nie powiedzieli nam, która jest codzienna, a która niedzielna. Nie rzekli też, która z nich jest dawna, pańszczyźniana, a która nowsza, dana nam czy też dodana litościwie przez Stwórcę. To i ja nie wiem, która z nich jest pokorna, a która rogata, gotowa chwycić za kij i za widły, prawdziwie chłopska, nasza. A jak handel, to handel uczciwy. Nie sprzedam przecież duszy pańszczyźnianej. Ona już dość się natrudziła. Ona cała w sińcach od pięści, od kamieni, od ekonomskiego kołka. Nie przehandluję też tej drugiej duszy, bo psem na starość nie ostanę ogryzającym kość i kość.
        Można przeto rzec, że z tej niewiedzy, z tego rozdarcia, dziadek nasz, jako jeden z niewielu we wsi, ostał się z duszą. Ba, nawet z dwiema. A mógłby przecież jedną sprzedać i dom chylący się ku upadkowi poprawić, parę tysiączków wnukom swoim odpalić na motocykle śmiglejsze od jaskółki. Żal takiego dobra marnującego się w ciele już niemłodym, które lada dzień wywiezie się na furce i ziemią, na wspominki nocne ludzi starszych, nie mogących sypiać w wieczory jesienne, zasypie się na amen.



 

 

 

 

 

 

 

 

Rzecz o kapeluszu

        - Kapelusz. Chłop bez kapelusza jest jak koń bez podkowy. Niby idzie, a nie słychać go, rozmawia z sąsiadem, a sąsiad rozgląda się po sadzie, jakby ktoś do miego mówił z rdzenia jabłonki, z gruszkowej dziupli, skąd wyglądają ledwie opierzone, z żółtymi zajadami na dziobach kosy. Niby jest, bo przecież nie stał się sikorką skaczącą po gałązce, zieloną gąsienicą pełznącą po liściu, liściem prześwietlonym przez słońce do ostatniej żyłki, nie stał się boćkiem klekocącym na kalenicy domu, padalcem rozrywanym przez młode bocianięta, ropuchą wyglądającą z dziury po cegle wykruszonej z podmurówki, tą dziurą, przez którą nie widać nic prócz sypiącego się piasku; a jakby się rozpłynął w powietrzu, jakby go wessały wiosenne niebiosa, połknęła krowa przeżuwająca nabożnie czerwcową łąkę.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz, zrobiony z króliczej, z zajęczej sierści. Wymiętoszony, przypominający wzdęty zakalcowato bochenek, ten noszony na co dzień, formowany na głowie w zależności od wykonywanej pracy, od siedząeego w człowieku widzimisię, od ślepego losu czy też od jeszcze bardziej ślepego przypadku. Kapelusz z załamanym na oczy rondem, kiedy się wychodzi z płachtą pełną zboża w zaorane pole. Osłaniający źrenice przed wschodzącym lub też zachodzącym słońcem, żeby było widać każdą grudkę ziemi, każde ziarnko rozsypujące się gwiaździście.
Kapelusz z rondem podwiniętym w czasie żniw, gdyż wiadomo, że ręce ułożone do kosy nie popuszczą jej dalej niż na pokos. Chodzi sobie jako pies na rzemiemiu i ani o piędź, o szczyptę nie odskoczy od ręki. Nie spłoszy jej słońce świecące prosto w oczy, nie ulęknie się ona skaczącego w  zboża szaraka, kuropatwy śmigającej z pogwizdem jak armatnia kula, dzikiej świni pochrząkującej i kwiczącej, jakby z ciebie proboszcz jakimś cudem najtajniejsze z najtajniejszych przewiny wywlekał.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz, wyświechtany od dłoni utytłanych w glinie, w żywicy przy szczepieniu drzewek, w miodzie przy wycinaniu z ula plastrów, w śluzowatym łożysku przy przyjmowaniu na podołek nowo narodzonych zwierząt. Z bruzdą idącą przez środek, wyłamaną dłonią twardą jak deska, z bruzdą na krzyż, podłamany delikatnie w trójkąt, wypchany na kolanie w garnek, wgnieciony pięścią do środka.
        Jeszcze nie tak dawno, może przedwczoraj, może wczoraj, przyniesiono w nim z budy co tylko oszczenione psięta. Wylizane przez sukę do sucha, ślepe, z kropelką suczego mleka na pyszczakch, wiercą się w kapeluszu położonym na stole obok rozkrojonego chleba, obok mleka świeżo udojonego, popiskują, obwąchują wytarganą podszewkę, próbują się z niego wygramolić do tego człowieka stojącego nad nimi z gołą głową, więc prawie nie istniejącego, który w tym wszechobecnym dla nich nieistnieniu decyduje teraz o ich losie.
        Sztywną ręką, na poły gliniastą, wybiera dwa, najwyżej dwa szczenięta, najżywsze, z grubymi łapami, z czarnym podniebieniem, spośród pięciu, gdyż dla wszystkich nie starczy suczeg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin