Carpentier Alejo-Koncert barokowy.doc

(363 KB) Pobierz

W dziejach muzyki zawsze zdumiewał mnie fakt, że niektórzy kompozytorzy umierają dla pu­bliczności na przeciąg dwóch, trzech wieków^ aby potem nagle zmartwychwstać w wielkiej chwale dla całego świata. Tak było z Monte-verdim, zupełnie zapomnianym przez lat trzysta, i z Maklerem we Francji... Antonio Vivaldi był pogrzebany przez z górą trzy stulecia, a muzykolodzy odmawiali mu wszelkich walo­rów... Moje spotkanie z „Montezumą" Vival­diego było moim spotkaniem z pierwszą wielką operą o tematyce amerykańskiej. „Montezuma", co wielokrotnie podkreśla librecista Ahise Giu-sti, opiera się na kronice Antonia de Solisa. Przed paru laty oglądałem tę operę', skło­niło mnie to do napisania „Koncertu baroko­wego". Pierwszy rozdział rozgrywa się w Me­ksyku, drugi w Hawanie, trzeci w Madrycie, czwarty w Wenecji podczas próby generalnej „MonteZumy". Akcja zaczyna się w roku 1709, kończy w roku 1955 w weneckim teatrze San? Angelo. z wywiadu

udzielonego przez Alejo Carpentiera meksykańskiemu pismu „Diorama"


 


Rozdział I         Trąbcie na nowiu w trąbę... Psalm 80


Z

e srebra cienkie noże, delikatne widelce; ze srebra talerze, gdzie srebrne drzewo wyrzeźbione na wklęsłym dnie zbierało soki pieczeni; ze srebra patery na owoce z trzech okrągłych tacek uwieńczonych srebr­nym granatem; ze srebra dzbany na wino, wykute przez srebrników; ze srebra półmiski na ryby z nadętym srebrnym pargusem na warstwie alg; ze srebra solniczki, dziadki do orzechów, ze srebra puchary, łyżeczki zdobne inicjałami... Wszystko to przynoszono i ukła­dano systematycznie, powoli, bacząc, by srebro nie stykało się ze srebrem w głuchych pół­mrokach drewnianych skrzyń, sepetów, kuf­rów z mocnymi zamkami, czekających w pogo­towiu pod czujnym okiem Pana Domu, który, jeszcze w szlafroku, tylko od czasu do czasu pozwalał srebru zadźwięczeć, kiedy siusiał mistrzowsko, celnym, obfitym i grzmiącym strumieniem, do srebrnego nocnika z wyry­tym na dnie złośliwie przymrużonym srebrnym okiem, po chwili oślepionym pianą, która od tylu refleksów srebra sama w końcu zdawała się posrebrzana. „Tutaj to, co zostaje — mówił Pan — a tam to, co jedzie z nami". Pośród rzeczy zabieranych w podróż także trochę sre­bra — jakieś drobne naczynia, komplet kielisz­ków i oczywiście nocnik ze srebrnym okiem — ale głównie jedwabne koszule i kalesony, jedwabne pończochy, jedwabie chińskie, por-


celany japońskie (filiżanki do śniadania, któ­re — kto wie? — zje się może w jakiejś miłej kompanii) oraz szale z Manilli, przewiezione przez rozległe morza Wschodu. Francisąuillo z twarzą przewiązaną niczym tobołek bielizny niebieską chustką, która przy lewym, spuch­niętym policzku przytrzymywała liść o właś­ciwościach leczniczych przeciw bólowi zębów, naśladując Pana i siusiając równocześnie z nim, w takt, tylko nie do srebrnego nocnika, lecz do glinianego dzbanka, także krążył między dziedzińcem a galerią, między przedsionkiem i salonami, powtarzając za nim jak chór w kościele: ,,Tutaj to, co zostaje; tam to, co jedzie z nami". I tak sprawnie rozmieszczone zostały o zachodzie słońca srebra i porcelany, chińszczyzna i japońszczyzna, szale i jedwabie, spakowane tam, gdzie najlepiej mogły drze­mać pośród trocin albo ruszyć w daleką podróż, że Pan — jeszcze w szlafroku i szlaf-mycy, choć wypadało mu przywdziać okazal­sze szaty, aczkolwiek dziś nie oczekiwano już oficjalnych wizyt pożegnalnych — widząc zamknięte wszystkie kufry, skrzynie, sepety i tłumoki zaprosił swego sługę na lampkę wina. Potem, spacerując powoli, oddał się kontem­placji spakowanych rzeczy, mebli przyoble­czonych w pokrowce, obrazów pozostawionych na ścianach frontem do pokoju. Tu portret siostrzenicy, mniszki w białym habicie i z dłu-

10


gim różańcem — choć o zbyt może płomien­nym spojrzeniu — obsypanej kwiatami i przy­branej w klejnoty w dzień jej zaślubin z Bo­giem. Naprzeciwko, w czarnej czworokątnej ramie, portret właściciela domu, o tak mistrzow­sko kaligraficznym rysunku, jak gdyby arty­sta wykonał go jednym pociągnięciem — zaplątanym w sobie samym, zamkniętym w wolutach, rozwijającym się następnie, by z powrotem się zwinąć — nie odrywając sze­rokiego pióra od płótna. Ale najznakomitszy obraz był tam, w sali balów i przyjęć, jak również ceremonialnych podwieczorków z cze­koladą i atole; obraz ten za pośrednictwem pewnego malarza europejskiego, który przy­padkiem znalazł się w Ćoyoacan, opowiadał historię największego wydarzenia w dziejach kraju. Montezuma pół rzymski, pół aztecki, coś jakby Cezar przybrany w pióra quetzala, ukazywał się tam na tronie w stylu mieszanym, pontyfikalno-indiańskim, pod baldachimem podtrzymywanym przez dwie halabardy, a obok stał niezdecydowany Cuauhtemoc, z twarzą młodego Telemaka i trochę po azjatycku skośnymi oczyma. Przed nim Hernan Cortes w aksamitnej czapeczce, z mieczem u pasa, stawiał arogancki but na pierwszym stopniu schodków wiodących do tronu władcy, uwieczniony w dramatycznej postawie kon­kwistadora. Za nim Brat Bartolome de Olmedo

11


w niezbyt przyjaznej postawie, w habicie mercedariusza, trzymał w górze krucyfiks, podczas gdy dońa Marina w sandałach i yuca-tańskim huipil, z rozpostartymi w pojednaw­czym geście ramionami, zdawała się tłumaczyć władcy Tenochtitlanu to, co mówił Hiszpan. Wszystko w oleju, straszliwie zagęszczonym według gustu włoskiego sprzed wielu lat (teraz, kiedy sklepienie kopuły ze swymi upad­kami Tytanów otwierało się tam na jasność prawdziwego nieba i artyści używali palet nasyconych słońcem), a w głębi widać było drzwi z kurtyną, zza której wyglądały głowy ciekawych Indian, spragnionych wcisnąć się do wielkiego teatru zdarzeń, jak gdyby wzię­tych z jakiejś relacji podróżniczej do kraju Tatarów... Dalej, w małym salonie prowadzą­cym do buduaru, ukazywały się trzy postacie pędzla sławnej malarki weneckiej — Rosalba pittora — której dzieła, w rozproszonych bar­wach szarych, różowych, bladego błękitu, zieleni morskiej, głosiły piękność kobiet, tym piękniejszych, im bardziej były oddalone. „Trzy piękne wenecjanki" zwał się pastel Rosalby i Pan myślał, że owe wenecjanki nie są już tak dalekie, zważywszy, że wkrótce miał poznać kurtyzany (pieniędzy mu na to nie brakowało) wysławiane w pismach pew­nych znakomitych podróżników i że wkrótce on   także   spróbuje   tej   frywolnej   zabawy

12


w astrolabium, którą, jak mu opowiadano, wielu tam uprawiało. Zabawa polegała na krążeniu w barce po wąskich kanałach, z za­słoną dyskretnie uchyloną tak, by zaskoczyć w chwili nieuwagi piękne dziewczęta, które wiedziały, że są obserwowane, choć uda­wały, że nie wiedzą i, poprawiając dekolt, ukazywały czasem przelotnie^ lecz nie tak przelotnie, by nie można go było do .roli podziwiać, różany pączek piersi... Pan wrócił do wielkiego salonu, rzuciwszy okiem, pod­czas gdy pośpiesznie wychylał jeszcze jedną lampkę wina, na dystych Horacego, który kazał wyryć u góry drzwi, ze złośliwą intencją pod adresem starych zaprzyjaźnionych kup­ców — nie zapominając o notariuszu, inspek­torze wag i miar oraz proboszczu, tłumaczu Laktancjusza, których, w braku ludzi wyż­szej kondycji i zasług, przyjmował, by grywać z nimi w karty i odkorkowywać butelki świeżo przybyłe z Europy.

Powiadają o starym Katonie, że winem krzepił ducha hart...

W korytarzu drzemiących ptaków dały się słyszeć przyciszone kroki wieczornego gościa. Przybywała spowita w szale/zbolała, zapłakana, odgrywając komedię w nadziei na dar pożeg­nalny:  bogaty naszyjnik ze złota i srebra,

13


z kamieniami, które wydawały się niezłe na oko, choć, rzecz jasna, należało je nazajutrz zanieść do jubilera, żeby wiedzieć, ile napraw­dę są warte, dopominając się wśród łkań i pocałunków o jakieś lepsze wino, bo to z tej karafki, z której teraz piją, choćby nawet i było hiszpańskie, miało osad i lepiej było nie wstrząsać karafką, znała się na tym, dobre do przepłukania żołądka, zdatne tylko do umycia sobie „tego", żeby już wszystko powiedzieć słowami, które ubarwiały jej ucieszny słow­nik — i tylko dlatego, że za głupi są, by się na tym poznać, popijali je pan i sługa, skąd­inąd pretendujący do wybredności smaku — zupełnie jakby cię urodzono w pałacu z majo-liki, ciebie, którą przerżnąłem tamtej nocy, kiedy jeszcze szorowałaś podwórza i łuska­łaś kukurydzę, tej nocy, gdy umarła moja czysta i dobra małżonka, po przyjęciu olejów świętych i papieskiego błogosławieństwa. A gdy Francisco, wydoiwszy najgłębiej ukrytą w piwnicy baryłkę, dał jej, co było trzeba dla uciszenia gadaniny i rozgrzania ducha, nocna zjawa obnażyła biust i najbezczelniej w świecie skrzyżowała nogi, podczas gdy ręka Pana błądziła wśród koronek w poszukiwaniu opie­wanego w Boskiej Komedii ciepła segrete cose. Famulus, aby dostosować się do nastroju, wziął swą lutnię z Paracho i zaczął śpiewać jutrznię króla Dawida, po czym przeszedł do

14


innych pieśni, gdzie była mowa o pięknych niewdzięcznicach, skargach porzuconego na zdradę tej, którą tak kochałem, a która ode­szła, by więcej nie wrócić, a ja konam z bólu, umieram z miłości, aż wreszcie Pan, znudzony tymi starociami, usadziwszy nocną zjawę na kolanach, zażądał czegoś bardziej nowoczes­nego, z tych rzeczy, jakich teraz uczono w szkole, gdzie niemało go kosztowało opłacanie lekcji. I w rozległościach domu z tezontle, pod sklepieniami zdobnymi w różowe aniołki, pośród skrzyń — tych, co miały zostać, i tych przeznaczonych do podróży — wypełnionych naczyniami ze srebra, guzami i sprzączkami ze srebra, ostrogami, relikwiarzami ze srebra, dał się słyszeć głos sługi, z osobliwym akcen­tem mieszkańców nizin, we włoskiej piosence, bardzo dostosowanej do okoliczności i wyu­czonej w przeddzień pod kierunkiem mistrza:

Ah, dolente partita, Ah, dolente partita!...

Ale w tym momencie zadźwięczała kołatka głównych drzwi. Głos śpiewaka zawisł w po­wietrzu, kiedy Pan z ręką na tłumiku uciszył lutnię. „Idź, zobacz... Tylko nie wpuszczaj nikogo, bo dość mam już tych pożegnań od trzech dni". Zaskrzypiały dalekie zawiasy, ktoś przepraszał w imieniu wszystkich, którzy

15


mu towarzyszyli. Słychać było czyjeś przyci­szone „dziękuję bardzo", „nie budź go" i chór „dobrych nocy". Powrócił sługa ze zwiniętym w rolkę arkuszem papieru holen­derskiego wyrobu, gdzie piękną kaligrafią wypisane były polecenia i prośby z ostatniej chwili, które przypominają się, dopiero gdy odjeżdżający jest już jedną nogą w strzemieniu, a które zgłaszali do podróżnika jego współbie­siadnicy i przyjaciele. O esencje bergamotowe, mandolinę inkrustowaną perłową masą, na modłę tych, jakie wyrabia się w Cremonie — dla swojej córki — tudzież o beczułeczkę na­lewki wiśniowej z Zara prosił inspektor miar i wag. Dwie latarnie w stylu bolońskim do ozdoby zaprzęgu chciałby mieć Inigo, srebr­nik — zapewne jako modele, które mogły się spodobać tutejszej klienteli. Egzemplarz „Bi-bliotheca Orientalis" Chaldejczyka Assemani (który był kustoszem Biblioteki Watykańskiej) pragnął otrzymać w upominku proboszcz, oprócz kilku monet rzymskich (oczywiście, jeżeli nie okażą się zbyt kosztowne) do swojej kolekcji numizmatycznej i, jeśli to tylko moż­liwe, laskę z polskiego bursztynu ze złocistą gałką (nie musi być ze szczerego złota) z tych, które wysyłano w dużych pokrowcach obi­tych karmazynowym aksamitem. Notariusza interesowała ciekawostka: talia kart w stylu tutaj nie znanym, zwanym minchiate i wymyślo-

16


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin