Austen Jane - Opactwo Northanger.DOC

(927 KB) Pobierz
JANE AUSTEN

Jane Austen

OPACTWO NORTHANGER

ROZDZIAŁ 1

Nikt, kto się zetknął z Katarzyną Morland w dzieciństwie, nie sądziłby, że ma przed sobą przyszłą heroinę. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niej: pozycja życiowa, charakter obojga rodziców, jej własna osoba i usposobienie. Ojciec był duchownym, ani lekceważonym, ani ubogim, człowiekiem otoczonym powszechnym szacunkiem, chociaż na imię miał Ryszard i nie odznaczał się urodą. Posiadał pokaźne zabezpieczenie majątkowe, a ponadto dwie dobre prebendy i nie miał najmniejszych skłonności do trzymania córek pod kluczem. Matka jej była kobietą praktyczną i rozsądną, obdarzoną pogodnym usposobieniem i - co szczególniejsze - dobrym zdrowiem. Przed urodzeniem Katarzyny miała już trzech synów i zamiast umrzeć w połogu, czego by się każdy mógł spodziewać, żyła dalej i nie tylko żyła, lecz urodziła jeszcze sześcioro dzieci, by w najlepszym zdrowiu cieszyć się wzrastającą gromadką. Rodzina składająca się z dziesięciorga dzieci zawsze będzie określana mianem pięknej rodziny, wystarczy sama ilość głów, rąk i nóg, Morlandowie zaś nie mieli innych praw do tego słowa, nie byli bowiem, ogólnie biorąc, urodziwi, a Katarzyna przez długie lata swego życia była po prostu brzydka. Chuda, niezdarna, płeć miała ziemistą, bez kolorów, ciemne, proste włosy i ostre rysy - tyle jeśli idzie o wygląd zewnętrzny, pod względem umysłowym zaś również nie nadawała się na heroinę. Uwielbiała wszelkie gry chłopięce i stanowczo wolała krykieta nie tylko od lalek, ale od innych rozrywek wieku dziecięcego heroiny, takich jak hodowanie myszki polnej, sypanie ziarnek kanarkowi czy podlewanie krzaku róży. Prawdę mówiąc, nie lubiła pracy w ogrodzie, a jeśli kiedykolwiek zrywała kwiaty, robiła to przede wszystkim z upodobania do psot, tak przynajmniej wnoszono z faktu, że zawsze zrywała te, których jej zrywać nie było wolno. Takie miała skłonności, uzdolnienia zaś równie zdumiewające. Nigdy nie potrafiła się czegoś nauczyć czy zrozumieć, póki jej tego nie nauczono, a czasami nawet i wtedy, bo często bywała nieuważna, a czasami - wprost tępa. Przez trzy miesiące matka kazała jej nie robić nic innego tylko powtarzać wiersz Prośbę żebraka[1], a mimo to jej młodsza siostra Sally lepiej go deklamowała. Co nie znaczy, by Katarzyna zawsze była tępa - skądże znowu! Nauczyła się bajki Zając i przyjaciele[2] szybciej niż jej wszystkie rówieśnice. Matka życzyła sobie, aby jej najstarsza córka uczyła się muzyki, ona zaś nie miała wątpliwości, że polubi grę, ponieważ uwielbiała stukać w klawisze starego nie używanego szpinetu. Zaczęła więc naukę w wieku lat ośmiu, uczyła się przez rok i dłużej nie mogła. Pani Morland zaś, która nie wymagała od swoich córek, by zdobywały ogładę wbrew zamiłowaniom czy zdolnościom - pozwoliła jej rzucić ćwiczenia. Dzień, w którym odszedł nauczyciel muzyki, był jednym z najszczęśliwszych w życiu Katarzyny. Do rysunku nie miała szczególnego upodobania, chociaż zawsze, gdy tylko dostała wierzch listu matki czy też wpadł jej przypadkiem w rękę jakiś kawałek papieru, rysowała bez końca domy, drzewa, kury i kurczęta, bardzo do siebie nawzajem podobne. Ojciec uczył ją pisania i rachunków, matka - francuskiego. Nie robiła nadzwyczajnych postępów w tych naukach, wymigiwała się też od lekcji, jak tylko mogła. Cóż za przedziwnie niepojęte dziecko. Mimo bowiem tych wszystkich oznak płochości w wieku lat dziesięciu, nie miała ani złego serca, ani przykrego usposobienia, rzadko bywała uparta, niemal nigdy kłótliwa i ogromnie lubiła dzieci, nieczęsto je przy tym tyranizując. Była poza tym hałaśliwa i nieokiełznana, nie cierpiała porządku i siedzenia w domu, a największą przyjemność znajdowała w staczaniu się w dół porosłego trawą zbocza na tyłach domu.

Taka była Katarzyna Morland w wieku dziesięciu lat. Kiedy skończyła piętnaście, wygląd jej zaczął się zmieniać na lepsze. Zaczęła układać włosy w loki i marzyć o balach, płeć jej się poprawiła, na twarzy przybyło ciała i rumieńców, przez co rysy złagodniały, oczy nabrały wyrazu ożywienia, a kształty - wagi. Uwielbienie dla brudnej ziemi ustąpiło miejsca pociągowi do kobiecych ozdób, i w miarę jak nabierała upodobania do ładnego wyglądu, stawała się coraz porządniejsza. Od czasu do czasu miała teraz przyjemność usłyszeć, jak matka i ojciec napomykają coś o korzystnych zmianach w jej powierzchowności. - Katarzyna wyrasta na całkiem niebrzydką pannę, dzisiaj wyglądała niemal ładnie - wpadało jej od czasu do czasu w ucho. Jakąż radość sprawiały te słowa! Usłyszeć, że się wygląda niemal ładnie to dla dziewczyny brzydkiej przez pierwsze piętnaście lat życia o wiele większa przyjemność, niż wszystko, co może usłyszeć o sobie piękność od kołyski.

Pani Morland była niezwykle zacną kobietą i pragnęła, aby jej dzieci zostały należycie wychowane i wykształcone, ale czas miała tak wypełniony nieustannymi połogami i krzątaniem się przy najmłodszych, że starsze córki musiały z konieczności same sobie dawać radę. Trudno więc się dziwić, że Katarzyna, która z natury nie miała w sobie nic z heroiny, wolała w wieku lat czternastu krykieta, palanta, konną jazdę i uganianie się po polach od książek, a w każdym razie książek pouczających, nie miała bowiem nic przeciwko książkom w ogóle, pod warunkiem, że nie przynosiły żadnej pożytecznej wiedzy i składały się wyłącznie z fabuły bez uwag i refleksji. Ale od piętnastego do siedemnastego roku życia przygotowywała się do roli heroiny: czytała wszystkie książki, których lektura niezbędna jest bohaterkom dla zebrania zapasu cytatów bardzo poręcznych i kojących w zmiennych kolejach ich obfitego w przypadki życia.

Od Pope'a nauczyła się potępiać tych,

Co to się popisują z pośmiewiskiem żalu...[3]

Od Gray'a, że:

Wiele kwiatów pachnących zapłonie o brzasku

i nim je oko dojrzy, w skwarze dusznym zginie…[4]

 

Od Thomsona, że:

Cudowne to zadanie pieczę mieć nad myślą

I młodziutkiej idei pokazywać drogę...[5]

 

Od Szekspira zaś zdobyła ogromny zasób wiadomości, między innymi, że:

Fraszki jak puch błahe

Są dla zazdrosnych zarówno silnymi

Dokumentami, jak cytaty z Pisma...[6]

 

oraz, że:

...biedny chrabąszcz, nogą rozdeptany,

cielesną mękę tak boleśnie czuje

Jak konający olbrzym...[7]

i że młoda, zakochana kobieta zawsze wygląda

Jak cierpliwości posąg na mogile.[8]

 

Tak więc robiła w tej materii odpowiednie postępy, a i pod innymi względami doskonale dawała sobie radę: chociaż bowiem nie umiała układać sonetów, znajdowała siły do ich czytania i aczkolwiek mało było prawdopodobne, by potrafiła wprowadzić całe towarzystwo w zachwyt odegranym na pianinie preludium własnej kompozycji, potrafiła słuchać cudzej gry bez wielkiego zmęczenia. Największą jej ułomnością był brak talentu do rysunku - nie potrafiła nawet naszkicować profilu ukochanego i zdradzić się swoim dziełem. Pod tym względem była niezdolna do wzniesienia się na prawdziwe heroiczne wyżyny. Tymczasem nie poznała jeszcze własnych niedostatków, jako że nie miała ukochanego, którego mogłaby portretować. Doszła do wieku lat siedemnastu i nie spotkała ani jednego miłego młodzieńca, zdolnego obudzić jej uczucia. Nie wznieciła ani jednej prawdziwej namiętności, nie wzbudziła nawet uwielbienia, chyba że dość umiarkowane i chwilowe. Doprawdy, bardzo to dziwne! Ale dziwne rzeczy można na ogół wyjaśnić, rozejrzawszy się rzetelnie za ich źródłem. W okolicy nie mieszkał ani jeden lord, gorzej - ani jeden baronet. Wśród znajomych rodzin nikt nie wychował ani nie łożył na chłopca znalezionego przypadkiem na progu, nie było w okolicy ani jednego młodego człowieka o nieznanym pochodzeniu. Ojciec jej nie miał wychowanka, a właściciel majętności ziemskiej był bezdzietny.

Ale jeśli młoda dama ma zostać heroiną, nie może jej stanąć na przeszkodzie perfidia czterdziestu okolicznych rodzin. Coś musi się stać, coś się stanie, co postawi bohatera na jej drodze.

Pan Allen, właściciel dóbr leżących wokół Fullerton, wioski w Wiltshire, gdzie mieszkali Morlandowie, musiał jechać do Bath ze względu na podagrę, pani Allen zaś, osoba dobrotliwa, która lubiła pannę Morland i zapewne wiedziała, że jeśli' młodej panny nie spotkały przygody we własnym domu, to musi ich szukać gdzie indziej, zaprosiła Katarzynę, by jechała z nimi. Państwo' Morland chętnie wyrazili na to zgodę, Katarzyna zaś nie posiadała się ze szczęścia.

ROZDZIAŁ 2

Należy tu stwierdzić - aby wiedza czytelnika była gruntowna i następne stronice mogły mu dać należyte wyobrażenie o charakterze Katarzyny Morland, a więc trzeba stwierdzić w uzupełnieniu tego, co się dotychczas mówiło o przymiotach jej ciała i umysłu, w momencie kiedy miała stawić czoło wszystkim trudnościom i niebezpieczeństwom sześciotygodniowego pobytu w Bath - że serce miała wrażliwe, usposobienie pogodne i otwarte, że wyzbyta była wszelkiej afektacji i zarozumialstwa, że z jej obejścia zniknęła właśnie dziewczyńska nieśmiałość i nieporadność, że powierzchowność miała ujmującą, a w dobre dni wyglądała wprost ładnie i odznaczała się, ogólnie biorąc, taką samą ignorancją i naiwnością jak większość młodych panien w wieku lat siedemnastu.

Kiedy zbliżała się godzina wyjazdu, matczyny niepokój pani Morland winien, jak by się należało spodziewać, dojść szczytu. Rojne a groźne przeczucia rozlicznych nieszczęść, jakie ta bolesna rozłąka przyniesie ukochanej Katarzynie, winny osiąść smutkiem w jej sercu i oślepiać jej oczy łzami na kilka ostatnich wspólnych dni; z mądrych ust matki podczas rozmowy w buduarze winny paść niezwykle ważkie i jakże potrzebne przestrogi! Przepełnione obawą serce winno znaleźć folgę w ostrzeżeniach o gwałtach, jakich się dopuszczają arystokraci i baroneci. co lubują się w wywożeniu siłą młodych dam na jakieś odludne farmy. Któż by przypuścił, że było inaczej? Ale pani Morland mało się znała na lordach i baronetach, nie miała pojęcia o ich podstępności i nieświadoma była niebezpieczeństw, jakimi zagrażały Katarzynie ich machinacje. Wszystkie jej przestrogi ograniczyły się do następujących słów:

- Proszę cię, córeczko kochana, żebyś zawsze ciepło otulała szyję, wychodząc późno z Sal Asamblowych i bardzo bym chciała, żebyś prowadziła rachunki ze swoich wydatków, spróbuj, proszę, masz tutaj zeszycik w tym celu.

Sally, a raczej Sara (któraż bowiem młoda panna z dobrego, choć nie utytułowanego rodu doszłaby do szesnastego roku życia nie zmieniwszy imienia, o ile to było możliwe?) powinna - wynika to z sytuacji - stać się teraz jej najbliższą przyjaciółką i powiernicą. Szczególne jednak, że ani nie nalegała, by Katarzyna słała listy każdą pocztą, ani nie wymuszała na niej obietnic opisywania każdej nowo poznanej osoby czy szczegółów każdej interesującej rozmowy w Bath. W rzeczy samej, wszystko, co wiązało się z tą ważną podróżą, robione było przez rodzinę Morlandów z umiarkowaniem i spokojem, cechującym raczej codzienne uczucia codziennego życia, nie zaś wyrafinowaną wrażliwość - owe czułe wzruszenia, jakie zawsze powinna wzbudzić pierwsza rozłąka heroiny z rodziną. Ojciec, zamiast dać jej czek in blanco na swojego bankiera czy choćby wsunąć w dłoń banknot stufuntowy, dał jej zaledwie dziesięć gwinei i obiecał więcej, jeśli zajdzie potrzeba.

Pożegnanie odbyło się więc pod mało obiecującymi auspicjami, po czym zaczęła się podróż. I ona również przebiegła spokojnie, jednostajnie i bezpiecznie. Nie mieli szczęścia ani do zbójców, ani do burzy, ich powóz, fatalnym zbiegiem okoliczności, wcale się nie wywrócił, w związku z czym nie ukazał się bohater. Nie wydarzyło się nic strasznego, chyba żeby liczyć strach pani Allen, iż zostawiła w ostatniej gospodzie swoje saboty, co na szczęście okazało, się nieprawdą.

Przyjechali do Bath. Katarzyna w entuzjastycznym zachwycie rozglądała się na wszystkie strony podczas jazdy przez uderzająco piękne okolice, potem powóz toczył się ulicami, które zaprowadziły ich do hotelu. Przyjechała tu po to, żeby się cieszyć i cieszyła się od pierwszej chwili.

Wkrótce rozlokowali się w wygodnych apartamentach przy ulicy Pulteney.

Wypada teraz opisać czytelnikowi panią Allen, aby mógł z góry wyobrazić sobie, w jaki sposób doprowadzi ona swoim postępowaniem do ostatecznej katastrofy i jak się przyczyni do nieszczęść i niedoli biednej Katarzyny, które można znaleźć zazwyczaj w ostatnim tomie - czy nieroztropnością, prostactwem i zazdrością - czy też przejmie może korespondencję młodej panny, zepsuje jej opinię i wyrzuci z domu.

Pani Allen należała do tego licznego grona kobiet, których towarzystwo nie budzi żadnych innych uczuć prócz zdumienia, że znaleźli się na tym świecie mężczyźni zdolni do tego stopnia je polubić, by się z nimi ożenić. Nie odznaczała się ani urodą, ani talentem, ani ogładą, ani manierami. Usprawiedliwić fakt, że inteligentny, rozsądny pan Allen wybrał ją na żonę, mogło tylko pogodne, spokojne, nieco bierne usposobienie, skłonność do krotochwili oraz to, że była panną z dobrego domu. Z jednego powodu bardzo się nadawała do wprowadzania młodej panny w życie towarzyskie - lubiła mianowicie wszędzie chodzić i wszystko oglądać, podobnie jak większość młodych dam. Stroje były jej namiętnością. Największą i najbardziej nieszkodliwą radość znajdowała w wytwornym ubiorze, dlatego też pierwsze ukazanie się naszej heroiny w towarzystwie nie mogło nastąpić wcześniej niż po upływie kilku dni, spędzonych na wywiadywaniu się, co teraz noszą, i szyciu dla zacnej matrony sukni według najświeższej mody. Katarzyna również zrobiła pewne zakupy i wreszcie po załatwieniu wszystkiego nadszedł wielki wieczór, kiedy miała zostać wprowadzona do Górnych Sal Asamblowych[9] . Włosy przystrzygł i ułożył jej najlepszy fryzjer, ubrała się bardzo starannie - i zarówno pani Allen, jak pokojówka oświadczyły, że wygląda tak właśnie, jak wyglądać powinna. Pokrzepiona ich słowami młoda panna sądziła, że może uda jej się przejść przez tłum, nie wywołując krytycznych uwag, co do zachwytów zaś, przyjmie je wdzięcznie, ale nie będzie liczyć na nie z góry. Pani Allen tak długo marudziła przy ubieraniu, że pojawili się późno na sali i obie damy musiały siłą przepychać się do środka. Pan Allen udał się od razu do sali karcianej i zostawił panie, by zabawiały się ciżbą. Pani Allen, bardziej przejęta troską o bezpieczeństwo swojej sukni niż o wygodę młodej podopiecznej, przedarła się przez tłum mężczyzn stojących przy drzwiach tak szybko, jak na to pozwoliła niezbędna ostrożność, a Katarzyna trzymała się jej boku ująwszy damę tak mocno pod rękę, że nawet zbiorowy wysiłek szamoczącego się towarzystwa nie zdołał ich rozdzielić. Ku wielkiemu zdumieniu jednak stwierdziła, że choć posuwają się w głąb, wcale nie oddzielają się od tłumu, który chyba gęstniał jeszcze, a przecież sądziła, że gdy raz dostaną się do środka sali, znajdą bez trudu miejsca i będą mogły swobodnie przyglądać się tańcom. Sytuacja przedstawiała się jednak całkiem inaczej i chociaż nie ustając w wysiłkach znalazły się w samym środku, nic się nie zmieniło i wciąż zamiast tańczących widziały wysokie pióra zdobiące głowy dam. Lecz parły naprzód, licząc na coś lepszego, nie ustępowały w wysiłkach i wreszcie, siłą i sposobem, znalazły się w przejściu za najwyższą ławką. Tłum był tu nieco rzadszy niż poniżej, a panna Morland miała rozległy widok na towarzystwo w dole i wszystkie niebezpieczeństwa swojego niedawnego przemarszu. Wspaniały to był obraz. Po raz pierwszy tego wieczora poczuła, że naprawdę jest na balu: marzyła o tym, by zatańczyć, ale nie znała na sali nikogo. Pani Allen robiła w tej sytuacji wszystko, co mogła, powtarzając potulnie co pewien czas:

- Jakże bym pragnęła, żebyś mogła tańczyć, moja droga. Jakże bym chciała, żebyś miała partnera!

Przez pewien czas życzenia te budziły wdzięczność młodej panny, ale że powtarzały się tak często i okazywały się całkowicie daremne, zmęczyła się wreszcie i dała pokój podziękowaniom.

Niedługo jednak mogły cieszyć się spokojem wysokiej pozycji, osiągniętej z takim trudem. Wkrótce wszyscy ruszyli na herbatę, a one musiały cisnąć się z innymi. Katarzyna zaczęła odczuwać coś jakby rozczarowanie. Męczyło ją to ustawiczne pchanie się między ludzi, których twarze, na ogół biorąc, nie miały w sobie nic interesującego i którzy byli jej najzupełniej obcy, nie mogła więc znaleźć ulgi wymieniając choćby sylabę z którymś ze współwięźniów. Kiedy wreszcie dobrnęły do sali, gdzie dawano herbatę, Katarzyna poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie, nie miały bowiem żadnego towarzystwa, do którego mogłyby się przysiąść, żadnego znajomego, do którego mogłyby rościć sobie prawa, żadnego dżentelmena do asysty. Pana Allena nigdzie nie mogły dojrzeć, toteż po chwili rozglądania się za lepszym jakimś miejscem musiały wreszcie usiąść przy końcu stołu, za którym rozsiadło się już uprzednio duże towarzystwo. Nie miały tu nic do roboty ani nikogo, do kogo by mogły otworzyć usta z wyjątkiem siebie nawzajem.

Kiedy już usiadły, pani Allen pogratulowała sobie, że udało jej się uchronić suknię przed zniszczeniem.

- Byłby wstyd prawdziwy, gdybym ją podarła - tłumaczyła. - Prawda, moja droga? To taki delikatny muślin. Jeśli o mnie idzie, powiadam ci, nie widziałam na sali nic, co by mi się równie podobało.

- Jakie to peszące - szepnęła Katarzyna - że nie mamy tu nikogo znajomego.

- Tak, duszko - odparła pani Allen z absolutnym spokojem. - Bardzo to, doprawdy, peszące.

- I cóż my zrobimy? Ci panowie i panie przy stole patrzą tak, jakby się dziwili, po cośmy tu przyszły. My im się narzucamy!

- Niewątpliwie, na to wygląda. Bardzo to doprawdy nieprzyjemne. Jakżebym pragnęła mieć tutaj wielu znajomych!

- Ja bym chciała mieć choć jedną osób3! Byłoby do kogo iść.

- To prawda, moja droga, prawda, i gdybyśmy tu kogo znały, natychmiast byśmy się przysiadły. W zeszłym roku byli tutaj Skinnerowie. Jakżebym chciała, żeby byli i w tym.

- Czy nie lepiej w tej sytuacji, żebyśmy stąd poszły? Tu nie ma dla nas nakryć do herbaty...

- Istotnie, nie ma! Jakie to przykre! Ale lepiej siedźmy tu spokojnie, bo w tym tłumie tak człowieka wygniotą! Jak wygląda moja głowa, kochanie? Ktoś tak mnie pchnął, że obawiam się o moją fryzurę.

- Nie, doskonale wygląda, nic się nie stało. Ale droga, kochana pani, czy na pewno wśród tylu, tylu ludzi nie ma nikogo, kogo by pani znała? Przecież pani na pewno zna tutaj kogoś.

- Wierzaj mi, ani żywej duszy. Jaka szkoda! Z całego serca pragnęłabym widzieć tutaj wielu, wielu znajomych, mogłabym ci wtedy znaleźć partnera. Bardzo bym pragnęła, żebyś tańczyła. Popatrz, jaka kobieta tam idzie! Co za cudak z niej! Jakaż osobliwa suknia! Strasznie staromodna! Spójrz na te plecy!

Po pewnym czasie jeden z ich sąsiadów zaproponował, że przyniesie paniom herbatę, co zostało z wdzięcznością przyjęte. Dało to asumpt do błahej rozmowy z owym dżentelmenem, jedynej w ciągu całego wieczoru, aż wreszcie, kiedy skończyły się tańce, pan Allen odnalazł swoje panie i przyłączył się do nich.

- Jakże tam, moja panno? - zagadnął od razu. - Mam nadzieję, że bal się udał?

- Bardzo się udał. Doprawdy! - odparła Katarzyna próżno usiłując ukryć szerokie ziewnięcie.

- Że też ona nie mogła tańcować! - martwiła się pani Allen. - Że też nie mogliśmy znaleźć jej partnera! Powiadałam właśnie, jaka byłabym rada, gdyby Skinnerowie zjechali do Bath w tym roku, zamiast w zeszłym, albo gdyby przyjechali państwo Parry, tak jak to zapowiadali, mogłaby tańcować z George'em Parry. Tak mi przykro, że nie miała partnera!

- Innym razem na pewno nam się lepiej powiedzie - pocieszył ją pan Allen.

Po skończonych tańcach towarzystwo zaczęło się rozchodzić, pozostawiając reszcie dosyć miejsca do jako tako swobodnego spaceru. Nadszedł więc nareszcie czas, by nasza heroina, która dotąd nie odegrała żadnej szczególnej roli w wypadkach wieczoru, została zauważona i adorowana. Z każdą minutą, dzięki przerzedzaniu się tłumu na sali, większe miała pole do popisania się urodą. Oglądało ją teraz wielu młodych ludzi, którzy dotąd nie mogli jej dojrzeć. Żadnego z nich jednak nie przeszył na jej widok dreszcz zachwytu, nie obiegł sali ostry szmer pytań, nikt też ani razu nie nazwał jej boginią. A przecież Katarzyna miała naprawdę swój dobry dzień i gdyby zebrani widzieli ją byli trzy lata temu, uznaliby ją dzisiaj za niezwykle ładną.

Ale ktoś jej się jednak przyglądał i to z pewnym uznaniem, usłyszała bowiem na własne uszy, jak dwaj jacyś panowie określili ją mianem ładnej panny. Takie słowa robią odpowiednie wrażenie, wieczór natychmiast wydał jej się o wiele przyjemniejszy, jej skromna próżność została zaspokojona. Wobec dwóch młodych ludzi odczuwała większą wdzięczność za tę niewyszukaną pochwałę niż najprawdziwsza heroina za piętnaście sonetów wynoszących jej urodę pod niebiosa - i wróciła na miejsce życzliwie usposobiona do wszystkich i w pełni zadowolona z publicznej uwagi, jaka jej przypadła w udziale.

ROZDZIAŁ 3

Teraz już każdy poranek przynosił stałe obowiązki, trzeba było odwiedzić sklepy, obejrzeć jakąś nową część miasta, spędzić odpowiedni czas w pijalni wód, gdzie przez godzinę paradowało się tam i z powrotem, spoglądając na wszystkich i nie otwierając ust do nikogo. Życzenie, by posiadać liczne znajomości w Bath, wciąż zajmowało pierwsze miejsce w myślach pani Allen, która powtarzała je po każdym świeżym dowodzie - otrzymywanym każdego dnia - że nie zna zgoła nikogo.

Wystąpiły też publicznie w Dolnych Salach Asamblowych i tutaj los okazał się łaskawszy dla naszej heroiny. Mistrz ceremonii przedstawił jej jako partnera do tańca bardzo nobliwie wyglądającego młodego człowieka nazwiskiem Tilney. Wyglądał na dwadzieścia cztery lub pięć lat, był dość wysoki, o ujmującej powierzchowności, oczach żywych i inteligentnych, a jeśli nie można go było nazwać całkiem przystojnym, niewiele mu do tego brakowało. Obejście miał układne i Katarzyna była w siódmym niebie. Niewiele mieli okazji do rozmowy podczas tańca, kiedy jednak zasiedli do herbaty, stwierdziła, że jest tak miły, jak mu to już w duchu awansem przyznała. Rozmawiał żywo i gładko, a w jego zachowaniu było coś dowcipnego i łobuzerskiego, co bardzo ją pociągało, choć niewiele z tego rozumiała. Przez pewien czas rozmawiali o sprawach mających bezpośredni związek z chwilą obecną, lecz nagle młody człowiek odezwał się następująco:

- Dotychczas bardzo byłem opieszały, pani, w wypełnianiu wszystkich obowiązków grzeczności, jakie przystoją partnerowi damy w Salach Asamblowych. Nie zapytałem cię, pani, od jak dawna przebywasz w Bath, czy byłaś tu już przedtem, czy odwiedziłaś Górne Sale, teatr, czy byłaś na koncercie i w ogóle, jak ci się tutaj podoba. Bardzo się, doprawdy, zaniedbałem w moich obowiązkach. Czy masz teraz, pani, chwilę czasu, by zaspokoić moją ciekawość w tym względzie? Jeśli masz, zaczynam natychmiast.

- Nie potrzebuje pan sobie zadawać trudu, proszę pana.

- To żaden trud, zapewniam panią. - Potem zaś, ze sztucznym uśmiechem na twarzy, zapytał afektowanie słodkim głosem, wdzięcząc się nienaturalnie: - Od dawna przebywasz, pani, w Bath?

- Od tygodnia - odparła Katarzyna starając się powstrzymać śmiech.

- Doprawdy! - zapytał z udawanym zdumieniem.

- Czemu by miał pan się dziwić?

- Czemu, to prawda - odparł normalnym już tonem. - Otóż, widzi pani, należy okazać jakąś reakcję uczuciową na pani słowa, a zdumienie najłatwiej przychodzi, trudno też powiedzieć, żeby miało więcej sensu niż cokolwiek innego. A teraz dalej: czy byłaś już przedtem, pani, w Bath?

- Nigdy, proszę pana.

- Doprawdy! A czy zaszczyciłaś już Górne Sale?

- Tak. Byłam tam w zeszły poniedziałek.

-  A byłaś, pani, w teatrze?

- Tak, proszę pana, byłam w teatrze we wtorek.

- A na koncercie?

- Tak, we środę.

- A czy, ogólnie biorąc, zadowolona jesteś, pani, z Bath?

- Tak, bardzo mi się tutaj podoba.

- Teraz muszę tylko uśmiechnąć się afektowanie i już możemy z powrotem zachowywać się normalnie.

Katarzyna odwróciła głowę, nie wiedząc, czy może sobie pozwolić na śmiech.

- Widzę już, co sobie pani o mnie myśli - powiedział z powagą. - Nie najlepiej jutro przedstawi mnie pani w swoim pamiętniczku.

- W moim pamiętniku?

- Tak. Dobrze już wiem, co napisze pani. W piątek byłam w domu zdrojowym, „w Dolnych Salach, miałam na sobie muślinową sukienkę we wzorek gałązkowy z niebieską lamówką, czarne gładkie pantofelki, wyglądałam bardzo awantażownie, ale strasznie mnie nękał jakiś zwariowany półgłówek, który zmusił mnie do tańca i doprowadzał do rozpaczy swoją paplaniną.

- Doprawdy, nic podobnego nie napiszę.

- A czy mogę powiedzieć, pani, co powinnaś napisać?

- Bardzo proszę.

- Tańcowałam z bardzo miłym młodzieńcem, którego przedstawił mi pan King, wiele z nim rozmawiałam, wydał mi się zdumiewająco inteligentny, obym mogła lepiej go poznać. To, pani, pragnąłbym, abyś napisała.

- A może w ogóle nie prowadzę pamiętnika?

- Może nie siedzisz, pani, na tej sali i może ja nie siedzę obok ciebie. W to równie dobrze moglibyśmy wątpić. Nie prowadzisz pamiętnika? A jakby wówczas mogły twe nieobecne kuzyneczki zrozumieć treść twojego życia w Bath? Czy mogłabyś zrelacjonować wszystkie grzeczności i komplementy usłyszane każdego dnia, gdybyś ich co wieczór nie spisywała w swoim pamiętniku? Jak mogłabyś spamiętać najrozmaitsze swoje suknie czy wygląd własnej sylwetki, czy różne fryzury we wszystkich odmianach, gdybyś nie mogła ustawicznie odwoływać się do pamiętnika? Droga pani, młode damy nie są mi tak całkowicie obce, jak chciałabyś, pani, sądzić. To właśnie rozkoszny zwyczaj spisywania pamiętnika w ogromnej mierze przyczynił sio do wytworzenia tego lekkiego stylu, za który tak powszechnie sławi się damy. Wszyscy się zgadzają, że umiejętność pisania miłych listów jest typowo kobieca. Być może natura przyczyniła się jakoś do tego, ale jestem. pewny, że w gruncie rzeczy praktyka spisywania pamiętników najwięcej tu wniosła.

- Zastanawiałam się niekiedy - w głowie Katarzyny brzmiała niepewność - czy panie naprawdę lepiej piszą listy niż panowie. To znaczy, nie sądzę, aby zawsze miały przewagę nad panami.

- O ile miałem możność stwierdzić, wydaje mi się, że powszechnie przyjęty przez kobiety sposób pisania listów jest nienaganny, z wyjątkiem trzech drobiazgów.

- Jakich to, proszę?

- Stały brak tematu, całkowite lekceważenie interpunkcji i częsta nieznajomość gramatyki.

- Doprawdy, niepotrzebnie się bałam, że będę się musiała zapierać komplementów. Niewysoko nas pan ceni w tej dziedzinie.

- Równie dobrze mógłbym głosić jako powszechną zasadę, że damy lepiej piszą listy niż mężczyźni, jak to, że lepiej śpiewają duety czy malują pejzaże. W każdej dziedzinie, która w istocie zasadza się na smaku, zdolność osiągania doskonałości została dosyć uczciwie rozdzielona pomiędzy przedstawicieli obojga płci.

W tym miejscu przerwała im pani Allen.

- Moja droga, wyjmij mi, proszę, tę szpilkę z rękawa - zwróciła się do Katarzyny. - Obawiam się, że już mi wydarła dziurę, a bardzo bym się zmartwiła, bo to moja ulubiona suknia, chociaż płaciłam tylko dziewięć szylingów za jard materiału.

- Dokładnie taką sumę wymieniłbym, gdybym miał zgadywać cenę - powiedział pan Tilney spoglądając na muślin.

- Czyżby pan znał się na muślinach?

- Wyjątkowo dobrze. Sam kupuję moje krawaty i zawsze mój wybór znajduje uznanie, siostra zaś często zawierza mi decyzję co do stroju. Kilka dni temu kupiłem jej materiał na suknię, który znajome damy uznały za niezwykle udany sprawunek. Dałem tylko pięć szylingów za jard, a dostałem prawdziwy indyjski muślin.

Pani Allen była pod ogromnym wrażeniem jego słów.

- Mężczyźni na ogół zwracają tak mało uwagi na podobne rzeczy - westchnęła. - Mój małżonek nigdy nie odróżnia jednej mojej sukni od drugiej. Jakąż siostra musi mieć w panu pociechę!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin