James White
Galaktyczny smakosz
The Galactic Gourmet
Przekład Radosław Kot
Dla Petera
mojego syna niegdyś i w przyszłości
Gurronsevas przywykł do szacunku. Wiedział jednak, że zwykle nie chodziło o jego wysoką inteligencję czy wybitne kwalifikacje zawodowe. Większość istot zwracała w pierwszym rzędzie uwagę na niezwykłe rozmiary i wielką siłę Tralthańczyka. Tak więc chociaż zaproszenie na mały mostek rzadko trafiało się pasażerowi — nawet jeśli był on akurat jedynym pasażerem na pokładzie — Gurronsevas wolałby, aby kapitan Tennochlana nie przesadzał z uprzejmością i pozwolił mu dokończyć podróż w mniej zagraconej i znacznie obszerniejszej ładowni.
Siedział wszakże w milczeniu i patrzył z podziwem na ekran, na którym rosła z wolna wielka sylwetka Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego. Ten widok szybko sprawił, że zapomniał o niewygodach. Z zapartym tchem obserwował jaskrawe boje wyznaczające ścieżki podejścia, jasno oświetlone stanowiska dokowania i mieniące się najróżniejszymi barwami okna oddziałów, w których odtworzono wszystkie niemal środowiska właściwe istotom rozumnym zamieszkującym Galaktykę.
Siedzący obok kapitan Mallan pokazał zęby i wydał szczekliwy odgłos, który oparł się wysiłkom autotranslatora. Gurronsevas wiedział, że u ludzi takie zachowanie oznacza wesołość.
— Proszę się nacieszyć tym widokiem, dopóki pan może — rzekł dowódca statku. — Ci, którzy tu pracują, rzadko wychodzą na zewnątrz.
Jego podwładni na mostku zachowali milczenie. Gurronsevas, który nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć, wziął z nich przykład.
Nagle obraz Szpitala zniknął i na ekranie pojawiła się podobizna zielonkawego chlorodysznego Illensańczyka o rysach zamazanych nieco przez wypełniającą jego kombinezon żółtą mgiełkę.
— Tu recepcja — powiedział i Gurronsevasowi wydało się, że mimo pośrednictwa autotranslatora wypowiedź ma nadal coś z oryginalnej sykliwości mowy chlorodysznego. — Proszę o identyfikację. Podajcie, czy macie na pokładzie pacjentów, gości czy personel, i określcie gatunki. Jeśli to nagły przypadek, proszę najpierw opisać stan pacjenta. Proszę też o klasyfikację fizjologiczną wszystkich na pokładzie, abyśmy mogli przygotować dla was odpowiednie pomieszczenia oraz stosowną aprowizację.
— Aprowizację — mruknął kapitan, spoglądając z uśmiechem na Gurronsevasa. — Nie mamy na pokładzie nagłego przypadku. Jestem major Mallan, dowódca statku zwiadowczego Korpusu Kontroli Tennochlan, w locie kurierskim z Retlinu na Nidii. Załoga składa się z czterech przedstawicieli ziemskiego typu DBDG. Pasażer jest jeden, Tralthańczyk FGLI. Ma dołączyć do personelu Szpitala. Wszyscy to ciepłokrwiści tlenodyszni, z których przynajmniej jeden, to znaczy ja, chętnie zapomniałby na jakiś czas o pokładowych racjach żywnościowych…
— Proszę czekać — przerwał mu recepcjonista. Wyraźnie nie zamierzał tracić czasu na pogawędki o ziemskim jedzeniu, które dla Illensańczyka było śmiertelnie trujące. Na ekranie znowu pojawił się masyw Szpitala. Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Ale mogli podziwiać go tylko chwilę.
— Podążajcie torem wytyczonym przez czerwono–żółto–czerwone boje do śluzy przy stanowisku dwudziestym trzecim — powiedział zielonoskóry. — Po zacumowaniu oficerowie Korpusu zameldują się u pułkownika Skemptona. Na Gurronsevasa będzie czekał porucznik Timmins.
Gurronsevas zastanowił się, czy chodziło o uprzejmość ze strony istoty, która mogła się okazać jego przełożonym. Po namyśle uznał, że chyba nie. Recepcjonista nie wydawał się szczególnie poruszony perspektywą wizyty znamienitego gościa, chociaż sława Gurronsevasa musiała dotrzeć nawet na Illensę. Wszak znała go i podziwiała cała Federacja. Ilekroć zjawiał się na którejś z planet zamieszkanych przez ciepłokrwistych tlenodysznych, było to wydarzenie. Tutaj zaś usłyszał tylko krótką zapowiedź, że ktoś wyjdzie mu na spotkanie.
Gdyby sam siebie nie cenił wystarczająco wysoko, zapewne poczułby się urażony.
Timmins okazał się Ziemianinem w zielonym mundurze, który chociaż czysty i zadbany, był już tak znoszony, że insygnia ledwo dawało się odczytać. Czubek głowy oficera porastały miedziane włosy. Pokazał zęby w grymasie, który u przedstawicieli jego gatunku nie oznaczał agresji, ale był odpowiednikiem uśmiechu. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, do gościa zaś odnosił się z wyważonym szacunkiem.
— Witamy na pokładzie — powiedział, gdy wstępną prezentację mieli już za sobą. — Technicznie rzecz biorąc, nasz szpital jest za mały, aby uznać go za sztuczną planetę, za duży natomiast na statek międzygwiezdny. Jednak puryści językowi upierają się, żeby nazywać go statkiem, a my stosujemy się do tego, chyba że sięgamy po inne jeszcze, mniej wytworne nazwy… Gdy tylko będzie to możliwe, chciałbym pokazać panu kwaterę i objaśnić z grubsza, jak co u nas działa. Będąc szefem działu utrzymania i eksploatacji, odpowiadam za wszelkie sprawy środowiskowe z wyjątkiem, rzecz jasna, środowiska społecznego. Tym zajmuje się major O’Mara, który pragnie widzieć pana jak najszybciej w swoim gabinecie. Biorąc pod uwagę natężenie ruchu na korytarzach i konieczność wkładania ubiorów ochronnych przy przechodzeniu przez strefy o innych warunkach naturalnych, do celu dotrzemy zapewne za jakieś dwadzieścia minut. Po drodze przekażę panu najważniejsze informacje, które powinni otrzymać wszyscy nowi w Szpitalu. Jeśli zatem można, poprowadzę.
Gdy wyszli z przedsionka śluzy i ruszyli rękawem ku pomieszczeniom Szpitala, porucznik zaczął od przeprosin — na wypadek gdyby w jego przemowie znalazło się coś, co gość już słyszał. Potem wyjaśnił, że Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego jest najnowocześniejszym, największym i, w zgodnej opinii środowiska medycznego, najlepszym szpitalem wielośrodowiskowym, jaki kiedykolwiek zbudowano. Do jego powstania przyczyniły się dziesiątki gatunków. Produkcja i transport kolejnych modułów wytwarzanych na rozmaitych planetach zajęły blisko dwa dziesięciolecia. Utrzymanie i zarządzanie całością powierzono Korpusowi Kontroli, zbrojnemu ramieniu Federacji, jednak nigdy nie stał się on bazą wojskową. Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach można było odtworzyć środowiska wszystkich gatunków zrzeszonych w Federacji, co obejmowało bardzo szerokie spektrum, począwszy od kruchych metanodysznych, przez tleno– i chlorodysznych, po istoty żywiące się twardym promieniowaniem.
Gurronsevas nie słuchał zbyt uważnie. Pochłaniało go przede wszystkim unikanie zderzeń z innymi użytkownikami korytarza, zarówno większymi od niego, jak i mniejszymi. Wędrowali tłocznym i gwarnym labiryntem przejść o białych ścianach, labiryntem, w którym niebawem sam powinien umieć znaleźć drogę.
Dwaj krabopodobni Melfianie i jeden Illensańczyk zawarczeli i zasyczeli na niego, gdy niezgrabnie zatrzymał się na skrzyżowaniu, aby ich przepuścić. Naraził się w ten sposób również idącemu z tyłu drobnemu i rudawemu Nidiańczykowi, który wygłosił szczekliwą reprymendę. Otrzymany jeszcze na pokładzie statku prosty translator nastawiony był tylko na tłumaczenie mowy Ziemian, Gurronsevas nie wiedział więc, co dokładnie syczały, gulgotały i jęczały do niego spotkane istoty.
— Teoretycznie o pierwszeństwie przejścia decyduje ranga medyczna — powiedział Timmins. — Niebawem nauczy się pan rozpoznawać ją po kolorowych opaskach. Wszyscy je tu noszą. Jak długo pan sam nie ma opaski, pański status pozostaje nieokreślony… Uwaga, pod ścianę!
Prosto nas nich jechało urządzenie zajmujące niemal połowę szerokości korytarza. Był to ruchomy moduł ochronny stosowany przez lekarzy rasy SNLU, istoty oddychające przegrzaną parą. Ciśnienie i temperatura w ich środowisku były bez dwóch zdań zabójcze dla tlenodysznych. Przy takich spotkaniach, wyjaśnił Timmins z uśmiechem, lepiej zapomnieć o starszeństwie i posłuchać instynktu samozachowawczego nakazującego błyskawicznie usunąć się z drogi.
— Szybko pan do tego przywyknie — dodał. — Widywałem już gości, którzy podczas pierwszego kontaktu z przedstawicielami aż tylu różnych gatunków wpadali w panikę, uciekali i kryli się albo zastygali sparaliżowani strachem. Pan radzi sobie całkiem nieźle.
— Dziękuję — odparł Gurronsevas. Normalnie nie byłby skłonny dzielić się informacjami o sobie z kimś ledwie poznanym, ale komplement mile go połechtał. — Mam doświadczenie, jeśli chodzi o takie sytuacje, poruczniku. Podobne sceny można ujrzeć podczas wielogatunkowych konwentów i zjazdów. Tyle że ich uczestnicy są zwykle gorzej wychowani.
— Naprawdę? — spytał porucznik ze śmiechem. — Na pańskim miejscu poczekałbym z oceną manier napotkanych istot do chwili, gdy otrzyma pan wielokanałowy autotranslator. Nie wie pan, co niektóre z nich mówiły o panu. Za kilka minut dotrzemy do departamentu psychologii.
Gurronsevas zauważył, że na tym poziomie korytarze są znacznie mniej zatłoczone, a mimo to nie poruszają się szybciej. Wręcz przeciwnie — z jakiegoś powodu Ziemianin zwolnił.
— Zanim pan wejdzie — powiedział nagle, jakby po dłuższym wahaniu — chyba dobrze będzie, jeśli usłyszy pan coś o osobie, którą za chwilę pan pozna.
— To może się okazać pomocne — zgodził się Gurronsevas.
— Major O’Mara jest naczelnym psychologiem. Uzdrawiaczem umysłu, o ile pamiętam wasze nazewnictwo. Odpowiada za harmonijne współistnienie i współpracę ponad dziesięciu tysięcy istot, które wywodzą się niekiedy z bardzo zróżnicowanych kultur…
Jak wyjaśnił porucznik, mimo starannego doboru kandydatów, wzajemnej tolerancji i powszechnego poszanowania fachowości, zdarzały się w Szpitalu tarcia albo konflikty. Najczęściej wynikały one ze zwykłej niewiedzy albo niezrozumienia, czasem jednak wiązały się z głębszymi problemami, głównie o podłożu ksenofobicznym. Uprzedzony do pacjentów albo do kolegów znerwicowany lekarz nie mógł należycie wywiązywać się ze swoich obowiązków, niekiedy zaś cierpiał nawet na rozszczepienie osobowości. Zadaniem O’Mary i jego ludzi było wykrywanie i rozwiązywanie podobnych problemów. W ostateczności mogli nawet usunąć kłopotliwą istotę ze szpitala. Mało kto lubił pracowników tego działu, tym bardziej że naprawdę przykładali się do pracy.
— Ze względów formalnych O’Mara nosi stopień majora Korpusu Kontroli. Wprawdzie mamy tu wielu oficerów i lekarzy starszych od niego stopniem, jednak w związku ze specyficznymi zadaniami, które stoją przed jego działem, trudno uznać go za czyjegokolwiek podwładnego. Podobnie, jak trudno byłoby określić granice jego władzy.
— Już dawno pojąłem, na czym polega różnica między stopniem a zakresem władzy — powiedział Gurronsevas.
— To dobrze — odparł Timmins, wskazując na zbliżające się drzwi. — Tutaj. Proszę przodem.
Znaleźli się w sporym pomieszczeniu z czterema biurkami stojącymi po obu stronach przejścia wiodącego do wewnętrznych drzwi. Tylko trzy stanowiska były zajęte: przez Tarlanina, Sommaradvankę i Ziemianina w mundurze Korpusu. Oficer ów nosił ten sam stopień co Timmins. Tarlanin i Sommaradvanka nie unieśli głów znad ekranów, jednak zerknęli na gościa. Ziemianin spojrzał na niego otwarcie. Gurronsevas przesunął się w głąb pomieszczenia. Starał się stawiać swoje sześć nóg jak najostrożniej, aby nie wprawić wszystkiego w drżenie.
Uznał, że nie wypada się odzywać do podwładnych majora, zanim nie porozmawia z ich przełożonym.
— Gurronsevas, nowo przybyły na Tennochlanie. Do majora — przedstawił go krótko Timmins.
— Major czeka na pana — odparł drugi oficer. — Proszę tędy.
Wewnętrzne drzwi się uchyliły.
— Powodzenia — szepnął porucznik, zostając za progiem.
Gabinet naczelnego psychologa był znacznie większy niż zewnętrzne biuro i niepokojąco przypominał dobrze wyposażoną izbę tortur rodem z dawnych, barbarzyńskich czasów cywilizacji Gurronsevasa. Wkoło stały różnego kształtu meble służące za siedziska przedstawicielom rozmaitych ras. Dwie instalacje zwieszały się nawet z sufitu. Jako istota, która wszystko zwykła czynić na stojąco (chyba że trzeba było spojrzeć w oczy komuś znacznie mniejszemu), Tralthańczyk nie zwrócił większej uwagi na te urządzenia. Bez wahania przesunął się na wolne miejsce tuż przed obrotowym blatem, za którym siedział ten osobnik o nieokreślonym bliżej zakresie władzy — O’Mara.
Gurronsevas skierował wszystkie oczy na majora, ale nadal się nie odzywał. Gospodarz wiedział, z kim ma do czynienia, nie było więc sensu się przedstawiać. Tralthańczyk chciał ponadto pokazać, że jest istotą o silnej woli, której nie da się skłonić do niepotrzebnego gadulstwa. Wolałby też uniknąć złego wrażenia na samym początku, kiedy szczególnie łatwo o jakąś gafę.
Major wydawał się dość stary, przynajmniej według ludzkich standardów, chociaż rosnące nad oczami włosy miał raczej szarawe niż białe. Odwzajemniając spojrzenie przybysza, nie poruszył nawet spoczywającymi na blacie dłońmi, nie drgnął również żaden mięsień jego twarzy. Dopiero po dłuższej chwili lekko skinął głową. I też się nie przedstawił.
Gurronsevas nie był pewien, który z nich wygrał ten milczący pojedynek.
— Na początek muszę powitać pana w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego — rzekł bez mrugnięcia okiem psycholog. — Obaj jednak wiemy, że to tylko grzecznościowa formułka, gdyż Szpital nie zapraszał pana, niezależnie od pańskich kwalifikacji. Pańskie przybycie to skutek decyzji ministerstwa Federacji. Komuś tam wpadło do głowy, aby pana przysłać, my zaś mamy dopiero ocenić, czy to dobry pomysł. Zgadza się pan z taką oceną sytuacji?
— Nie — odparł Gurronsevas. — Nie przysłano mnie. Zgłosiłem się na ochotnika.
— To szczegół techniczny i być może pański błąd — powiedział O’Mara. — Dlaczego chciał pan tu trafić? Tylko proszę nie powtarzać argumentów, które przedstawił pan we wniosku. Jest długi, szczegółowy, przekonujący i zapewne prawdziwy, ale podobne dokumenty zbyt często są interpretowane na korzyść wnioskodawcy. Nie sugeruję, że miało tu miejsce jakieś świadome zafałszowanie, możliwe jednak, że nie wszystko wygląda dokładnie tak, jak jest w rzeczywistości. Nie ma pan doświadczenia klinicznego?
— Wie pan, że nie — odparł Gurronsevas, opanowując irytację. — Nie sądzę jednak, aby to była istotna przeszkoda.
O’Mara przytaknął.
— Proszę powiedzieć, o ile to możliwe w kilku słowach, dlaczego chce pan tu pracować.
— Ja nie pracuję — wyrzucił z siebie Tralthańczyk i tupnął dwiema nogami na tyle silnie, że meble wkoło zadrżały. — Nie jestem rzemieślnikiem ani technikiem. Jestem artystą.
— Proszę o wybaczenie — powiedział O’Mara tonem, który w żadnym razie nie pasował do przeprosin. — Dlaczego postanowił pan wyróżnić ten konkretny szpital swą sztuką?
— Ponieważ jest dla mnie wyzwaniem. Być może największym, gdyż to największa i najlepsza ze wszystkich podobnych placówek. Nie próbuję nikomu pochlebiać, to powszechnie znany fakt.
O’Mara przechylił lekko głowę.
— To fakt znany wszystkim, którzy tu pracują. Cieszy mnie, że nie próbuje pan sięgać po pochlebstwa, zgrabne czy nie, te bowiem na mnie nie działają. Nie wyobrażam sobie też, abym sam mógł kogoś nimi uraczyć, chociaż w niektórych sytuacjach mimo wszystko jestem uprzejmy. Czy dobrze się rozumiemy? Tym razem prosiłbym więc o trochę obszerniejszą wypowiedź. Pod jakim względem nasz szpital wydał się panu na tyle atrakcyjny, że zdecydował się pan na podróż, i jakich wpływów pan użył, że panu na nią pozwolono? Był pan niezadowolony z poprzedniego zajęcia? Jak się układała panu współpraca z przełożonymi? A może to oni chcieli zrezygnować z pana?
— Oczywiście, że nie! — wykrzyknął Gurronsevas. — Pracowałem w Cromingan–Shesk w Retlinie na Nidii, a to największy i najlepszy w całej Federacji wielośrodowiskowy hotel. Z najlepszą z możliwych restauracją. Traktowano mnie tam bardzo dobrze, a gdyby nawet nie, cały czas miałem do wyboru wiele innych miejsc gotowych rywalizować o moje usługi. Byłem tam szczęśliwy, aż prawie rok temu zdarzyło mi się rozmawiać z komandorem Roonardthem, Kelgianinem, który dowodził bazą Korpusu na Nidii.
Gurronsevas przerwał, przypominając sobie krótką wymianę zdań, która sprawiła, że wszystko, co robił wcześniej, wydało mu się szalenie nudne.
— Słucham — powiedział cicho O’Mara.
— Roonardth chciał osobiście mnie skomplementować, a był kimś wystarczająco istotnym dla mnie, abym uszanował prośbę i podszedł do jego stolika. Jak pan wie, Kelgianie są na tyle prostolinijni, że nie potrafią kłamać i nie skrywają niczego za maską uprzejmości. Najpierw powiedział, że nie jadł jeszcze w życiu równie wspaniałych pędów winnych z Crelletu, a potem dodał, że radość jego jest tym większa, iż niedawno przebywał w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego, gdzie leczono go po jakimś śmiertelnie groźnym wypadku, który nastąpił w przestrzeni. Nie miał najmniejszych powodów, by narzekać na opiekę medyczną, jednak gdy raz skrytykował otrzymywane posiłki, pochodząca z Ziemi pielęgniarka wyznała mu w tajemnicy, iż w Szpitalu realizowany jest tajny plan mający na celu otrucie zbyt długo przebywających na oddziałach pacjentów. I że i tak ma wielkie szczęście, że nie musi jadać w stołówce. Mówiąc o truciu, komandor oczywiście żartował, dodał jednak, że gdyby ktoś w moim rodzaju, o ile jest ktokolwiek taki, objął tam posadę szefa kuchni, morale personelu i zdrowie pacjentów wielce by na tym zyskały. Był to wielki komplement i tak go też potraktowałem, potem wszakże zacząłem się zastanawiać nad podsuniętym mi pomysłem. Wkrótce moje wcześniejsze dokonania, całkiem przecież satysfakcjonujące, wydały mi się mizerne, życie zaś nudne i pozbawione celu. Gdy Roonardth ponownie zjawił się na obiad, postarałem się o kolejne spotkanie i zapytałem, czy mówił poważnie. Okazało się, że tak. Komandor był wystarczająco ważną osobą i miał dość wpływów, aby skierować mnie do Szpitala i polecić działowi utrzymania. Ale czekać na to musiałem aż rok.
— Tak — rzekł O’Mara. — Roonardth zrobił, co tylko było w jego mocy. Zakładam, że spędził pan ten rok, zaznajamiając się z organizacją Szpitala. I że podobnie jak każdy przybysz, chciałby pan jak najszybciej pokazać się z dobrej strony? Ma pan już plan?
Gurronsevas chciał odruchowo odpowiedzieć, że nie jest zwykłym przybyszem, ale pojął, że major użył tego określenia celowo, aby nieco wytrącić go z równowagi.
— Tak.
Psycholog zmierzył go bez słowa wzrokiem, następnie zaś pokiwał głową i pokazał zęby.
— Skoro tak, od czego zamierza pan zacząć?
— Jak tylko będzie to możliwe, chciałbym się spotkać z technikami obsługującymi linie żywnościowe i personelem medycznym zajmującym się dietetyką, by przedstawić się tym, którzy ewentualnie jeszcze o mnie nie słyszeli…
O’Mara uniósł dłoń.
— Wszystkimi technikami? Nawet chlorodysznymi, metanodysznymi i im podobnymi?
— Oczywiście — odparł Tralthańczyk. — Jednak nie planuję rewolucji w diecie egzotycznych gatunków…
— Dzięki bogom i za to — mruknął O’Mara.
— …dopóki nie zgłębię wszystkiego, co dotyczy ich żywienia, i nie otrzymam pomocy ekspertów tak w kwestiach technicznych, jak i medycznych. Z czasem zamierzam powiększyć moje doświadczenie kulinarne, nawet jeśli obecnie jest ono niemałe. Chcę wzbogacić je o znajomość kuchni innych ras niż ciepłokrwiste tlenodyszne. Ostatecznie od teraz jestem naczelnym dietetykiem Szpitala.
O’Mara pokręcił głową. Tralthańczyk wiedział, że gest ten oznacza negację. Z irytacją zastanowił się, co ta niemiła istota ma przeciwko objęciu przez niego nowych obowiązków.
— Powiem panu dokładnie, kim pan jest i co pan będzie robić — rzekł psycholog. — Obecnie jest pan potencjalnie niebezpieczny. Jako przybysz bez jakiegokolwiek szpitalnego doświadczenia powinien pan otrzymać status stażysty. Zamiast tego został pan mianowany na stanowisko kierownicze w dziale, którego działalność i specyfika są panu całkiem obce. Na pańską korzyść przemawia to, że zdaje pan sobie sprawę z własnej ignorancji i że, w odróżnieniu od większości stażystów, ma pan rozległe doświadczenie w nawiązywaniu kontaktu z przedstawicielami obcych ras. Niemniej niebawem stanie pan przed istotami, które nigdy nie gościły w ekskluzywnej restauracji hotelu Cromingan–Shesk. Ponieważ ma pan o sobie wysokie mniemanie, ja zaś skłonny jestem niekiedy okazać takt, będę unikał takich określeń, jak „musi pan” czy „trzeba”, chociaż w tym przypadku byłyby one całkiem na miejscu. Nie, proszę mi nie przerywać. Przede wszystkim proszę pamiętać o tym, że mimo wielkiego wpływu na smakoszy wśród wyższych oficerów Korpusu tutaj jest pan na okresie próbnym, który może zostać skrócony z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, sam może pan uznać, że to zbyt ciężka praca, i złożyć rezygnację. Po drugie, ja mogę uznać, że się pan nie sprawdza, i odesłać pana do domu. Po trzecie, i co najprawdopodobniejsze, okaże się pan na tyle kompetentny, że będziemy zmuszeni zatwierdzić pańskie mianowanie i prosić, by pozostał pan w Szpitalu. Zanim jednak zacznie pan cokolwiek planować, proszę możliwie najlepiej poznać to miejsce. Oczywiście w rozsądnym czasie. Nim zdecyduje się pan zmienić cokolwiek w menu, proszę uzgadniać każdą propozycję z dietetykami oddziałowymi dla uniknięcia potencjalnie szkodliwych skutków. Gdyby miał pan jakiekolwiek problemy z sobą, postaram się oczywiście pomóc. O ile, rzecz jasna, przekona mnie pan, że sam nie jest w stanie ich rozwiązać. Gdyby pojawiły się inne kłopoty albo gdyby chciał pan o coś spytać, proszę zwrócić się do porucznika Timminsa. Jeśli pan jeszcze tego nie odkrył, przekona się pan, iż jest on osobą uprzejmą i skłonną do pomocy, a przy tym, w odróżnieniu ode mnie i wielu innych osób w Szpitalu, znosi cierpliwie towarzystwo wszelkiej maści głupców. Gdy będę miał więcej czasu, porozmawiamy o sprawach administracyjnych, takich jak pańska pensja, uprawnienia do płatnych urlopów i zniżkowych przelotów do domu albo na wakacje, przydziałowe wyposażenie i ubranie ochronne. Niemniej, tak czy owak, na razie będzie pan nosił opaskę stażysty, aby…
— Dość! — krzyknął Gurronsevas, nie próbując nawet ukryć oburzenia. — Nie chcę pensji. Dzięki moim wyjątkowym talentom zgromadziłem już więcej, niż zdołam wydać przez resztę życia. Nawet gdybym był bardzo rozrzutny. Przypominam też panu, że jestem cenionym w całej Federacji specjalistą, a nie stażystą, nie będę więc nosił opaski…
— Jak pan chce — rzekł cicho O’Mara. — Czy chce mi pan powiedzieć coś jeszcze? Nie? Zatem mam nadzieję, że ma pan teraz pilniejsze zajęcia niż marnowanie swojego i mojego czasu. — Spojrzał znacząco na ręczny zegarek i stuknął w konsolę. — Braithwaite — powiedział do mikrofonu. — Chcę się zaraz widzieć ze starszym lekarzem Cresk–Sarem.
Gurronsevas wrócił do zewnętrznego biura. Nadal płonął gniewem i nie starał się już iść cicho. Nidiański lekarz, którzy czekał na rozmowę z O’Marą, błyskawicznie zszedł mu z drogi, reszta personelu zaś wpatrywała się pilnie w swoje ekrany, chociaż drobne przedmioty leżące na blatach drżały w takt kroków Tralthańczyka. Zatrzymał się dopiero obok konsoli Timminsa.
— To wybitnie irytująca osoba — wysapał. — Jak na uzdrawiacza umysłu jest szczególnie niesympatyczny i niewrażliwy. Wprawdzie nie jestem specjalistą, ale powiedziałbym, że zapewne bardziej szkodzi swoim pacjentom, niż im pomaga.
Timmins pokręcił powoli głową.
— Bardzo się pan myli — stwierdził. — Major zwykł mawiać, że jego praca polega na upuszczaniu powietrza tym, którzy są zbyt nadęci. Jeśli nie spotkał się pan dotąd z tym ziemskim powiedzeniem, później je panu wyjaśnię. Jest bardzo dobrym psychologiem, najlepszym, jakiego mógłby sobie życzyć ktoś w prawdziwych kłopotach, lecz zwykł traktować w podobnie sarkastyczny sposób również tych, którzy nie są jego pacjentami. Nawet jeśli nie ma powodów interesować się nimi zawodowo. Gdyby zaczął okazywać panu współczucie albo zrozumienie, traktować jak pacjenta, a nie jak kolegę, znaczyłoby to, że znalazł się pan w bardzo nieciekawej sytuacji.
— Chyba nie rozumiem… — rzekł Gurronsevas.
— W rzeczy samej wykazał się pan sporym opanowaniem — dodał porucznik z uśmiechem. — Ten gabinet jest dźwiękoszczelny. W zasadzie jest, bo i tak często coś słyszymy. Tymczasem pański podniesiony głos dobiegł nas tylko raz. Wielu próbuje trzaskać drzwiami, gdy wychodzi od szefa.
— Przecież to przesuwane drzwi…
— I tak próbują.
Kabina była o wiele mniejsza od jego mieszkania w Retlinie, ale piękny, zajmujący całą ścianę, niemal trójwymiarowy obraz przedstawiający tralthańskie góry przydawał jej przestronności. Kolory pozostałych ścian i sufitu odpowiadały jego przyzwyczajeniom. Niewielkie, ale wygodne zagłębienie sypialne z pochylnią wejściową wpuszczono w podłogę tuż pod obrazem. Pokój został wyposażony w moduł antygrawitacyjny, co pozwalało regulować siłę ciążenia na czas ćwiczeń albo wypoczynku. Było to bardzo przydatne, gdyż w większości pomieszczeń Szpitala utrzymywano przyciąganie o połowę mniejsze niż na Tralcie. W narożniku tkwił komunikator z wielkim ekranem, dwa kontenery (duży i mały), które przywiózł na Tennochlanie, czekały przy wejściu.
— Nie oczekiwałem czegoś aż tak miłego, poruczniku — powiedział Gurronsevas. — Bardzo dziękuję za starania.
Timmins uśmiechnął się i machnął ręką, jakby chodziło o drobiazgi. Potem wskazał konsolę komunikatora.
— To standardowy model — wyjaśnił. — Daje dostęp do wielu kanałów medycznych oraz informacyjnych. Jeden z nich pozwala zapoznać się z układem Szpitala i dokładniej studiować jego wybrane fragmenty. Dla zrozumienia wszystkiego będzie pan potrzebował wielofunkcyjnego autotranslatora, który leży na module. Niestety, kanały rozrywkowe… Na tych dla ludzi nadają ciągle same starocie, rzekomo z innymi jest podobnie. Chodzą słuchy, że odpowiedzialny za stażystów starszy lekarz Cresk–Sar specjalnie tak to urządził, aby zachęcać wszystkich do nauki. Co ciekawe, O’Mara nigdy oficjalnie temu nie zaprzeczył.
— Rozumiem i współczuję — mruknął Gurronsevas.
Timmins uśmiechnął się znowu.
— Tutaj i tutaj ma pan schowane w ścianie szafy, tam i tam są wysuwane bolce do wieszania obrazów. Widzi pan, jak to działa? Pomóc panu przy rozpakowywaniu i układaniu rzeczy?
— Nie mam ich tak wiele, pomoc nie będzie zatem potrzebna — odparł Tralthańczyk. — Prosiłbym jednak, aby ten większy kontener został jak najszybciej umieszczony w chłodni, najlepiej takiej, do której miałbym swobodny dostęp. Jego zawartość przyda mi się przy pracy.
Na twarzy Timminsa odmalowała się ciekawość, której jednak Gurronsevas nie zamierzał na razie zaspokajać.
— Na końcu korytarza jest chłodnia — rzekł oficer. — Chyba nie będę ściągał wózka antygrawitacyjnego. Skrzynia wygląda na dość lekką.
Kilka chwil później cenny kontener znalazł się w schowku, Timmins zaś spytał, czy Tralthanczyk pragnie teraz odpocząć.
...
akunseth