Diaczenko Marina i Siergiej - Rytuał.rtf

(6678 KB) Pobierz
Marina i Siergiej

Marina i Siergiej

Diaczenko

Rytuał

Przełożyła

Iwona Czapla

Ilustrowała

Halina Pieścik

SOLARIS

Stawiguda 2008

 


Rytuał tyt. oryginału: Rituał

Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko

Tłumaczka dziękuje Halinie Pieścik i Darkowi Ojdanie za ogromny wkład

w poprawność stylistyczną tej książki, a także za wspieranie każdego dnia

pracy nad zawartymi w niej opowieściami.

ISBN 978-83-89951-93-9

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz Maroński

Korekta Bogdan Szyma, Halina Pieścik

Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja Solaris

Małgorzata Piasecka

11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

Tel./fax 089 5413117

e-mail: agencja@solarisnet.pl

sprzedaż wysyłkowa

www.solarisnet.pl


Spis treści

 

RYTUAŁ              4

Rozdział pierwszy              4

Rozdział drugi              19

Rozdział trzeci              30

Rozdział czwarty              53

Rozdział piąty              62

Rozdział szósty              99

Rozdział siódmy              108

Rozdział ósmy              134

Rozdział dziewiąty              148

Rozdział dziesiąty              185

TRON              200

ZOO              238

Część pierwsza              239

Część druga              256

OSTATNI  DON KICHOT              289

Akt pierwszy              289

Akt drugi              324


RYTUAŁ

Rozdział pierwszy

Сладкое пламя гортань раслирает.

Будто случайно оброненный кубок

Земля ускольэает.*[1]

Арм-Анн

Odgłosy jego kroków dźwięcznie rozbrzmiewały w ciszy, długo miotały się w korytarzach, uderzając o niewidoczne w ciemności ściany.

Potem dźwięk stał się bardziej głuchy. Na twarzy poczuł niemal nieuchwytny powiew zatęchłego powietrza i przyspieszył kroku.

Ściany rozstąpiły się. Światło już do nich nie sięgało, chociaż pochodnia paliła się równo i jasno. Łukowate sklepienie również gubiło się w mroku.

Bywał tu niezliczoną ilość razy. Skąd zatem, znowu to krępujące odczucie czyjejś obecności? Czy nie pochłonęła ziemia tych, których imiona wyryto tu, na kamieniu?

Pochodnia wydobyła z ciemności kolumnę o nieprawidłowej formie - ciężką, przysadzistą. Powierzchnia jej wydawała się pokryta siecią wymyślnej koronki.

Skąd wie liść na drzewie, kiedy wyrwać się z pąka? Kiedy odwrócić się do słońca, zmienić kolor? Upaść pod nogi ludziom? Czy ostatni liść nie jest przedłużeniem gałązki, nie jest przedłużeniem konaru, nie jest przedłużeniem pnia; czy ostatni listek nie jest posłańcem korzeni, które nie każdy może zobaczyć?

Przesunął ręką po starym piśmie, które wzdłuż i wszerz zorało kamień.

I zawołał potężny Sam-Ar, zwołując sojuszników na pomoc, i ryk jego podobny był do głosu chorego nieba, i słowa jego były gorzkie, jak zatruty miód. Wezwał on dzieci swoje pod swoje skrzydło i bratanków, i wszystkich krewnych, niosących ogień... I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego. I bratankowie, i krewni płonęli w ogniu... Rozejrzał się Sam-Ar i zobaczył, jak straszliwy Jukka znów podnosi się z wody... Starli się w boju i słońce zakryło lico z przerażenia, i gwiazdy uciekły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię... Niepokonany był Sam-Ar i zwyciężał już, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i obezwładnił go. Tak zginął potężny Sam-Ar. Pamiętajcie potomkowie, czyja krew was żywi...

Czytał z trudem - gdzieniegdzie tekst się zatarł, obsypał się, chociaż przez wiele stuleci nie dotykało go ani słońce, ani deszcz, ani wiatr.

Trzeba się zdecydować, pomyślał ze zmęczeniem. Już czas. Trzeba się zdecydować - i to, co musi się stać, niechaj się stanie. Czyja krew was żywi?...

Obszedł przysadzistą kolumnę. Po drugiej stronie był wyryty obrazek - wielki, pięknie zachowany: wzburzone morskie fale, z głębin wyłania się ohydny, wywołujący przerażenie potwór, a nad nim, na niebie, unosi się zionący ogniem dragon.

Czyja krew was żywi...

Trzeba się zdecydować. Koniecznie. Przecież to tylko rytuał - uciążliwy, ale zupełnie niewinny. Rytuał i tyle.

Wśród ciemności przeszedł do innej kolumny, tak samo masywnej i nieforemnej. Podniósł w górę pochodnię, wpatrując się w znaki, symbole, urywki tekstów...

Dni... zdobędzie sławę... pustoszy... imię Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka... jego rozkwit w rzemiośle.

Rozkwit...

Powrotną drogę przebył zdecydowanym krokiem, wręcz z pośpiechem. Przejścia zamkowe znał od kołyski. W razie potrzeby mógłby się obyć bez pochodni - światło było mu potrzebne tylko do tego, żeby odczytać wyryte w kamieniu pismo.

W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez wąskie okno niemrawo sączyło się szare światło, zgasił pochodnię i podszedł do wielkiego, nadpękniętego zwierciadła.

Trzeba się zdecydować...

Pamięć przywiodła słodki, kwiatowy zapach, pociemniało mu w oczach, silną falą wezbrały w nim mdłości i tylko rozpaczliwą siłą woli udało mu się opanować.

Przeklęta słabość...

Przesunął dłonią po ciemnej powierzchni zwierciadła, ścierając grubą warstwę kurzu.

Z mętnej głębi patrzył na niego ciemnowłosy człowiek o wąskiej twarzy, niewysoki, chuderlawy, przytłoczony i udręczony wielkim problemem.

Trzeba się zdecydować.

Znowu przesunął dłonią - zwierciadło rozbłysło od środka. Zamigotały odblaski, kolorowe plamy, pojawiła się wielka końska głowa, potem kopyto... Koło bryczki...

Nachylił się ku tafli i marszcząc czoło wpatrywał w zmieniające się obrazy. Wielu ludzi, krzątanina... Jakby przygotowania do święta... Góry pudełek na kapelusze... Karnawał, będzie kapeluszowy karnawał. Przystrojone wieże królewskiego pałacu... Froter ze ścierką do podłogi, kucharze w kuchni... Portier... Za portierem paź bezwstydnie zadziera czyjąś spódnicę... Znowu kuchnia... Sala balowa... Dziewczęta... Kobiety... Jakiś hałas!

Przymierzcie księżniczko! - zwierciadło przyniosło przygłuszony urywek rozmowy.

Księżniczka...

Przymrużył oczy.

Czarujące młode stworzenie, jasne loczki, okrągłe błękitne oczy, wspaniała turkusowa suknia.

Nie do wiary, księżniczko!

Czyjeś ręce umieściły na białawej główce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz - błękitny, a na jego szczycie umocowana była dekoracyjna łódeczka z żaglem.

Zacisnął zęby. Pamiętajcie, czyja krew was żywi.

***

Szesnastoletnia księżniczka Maj odstąpiła jeszcze na krok, wstrząsnęła lokami i radośnie się roześmiała. Kapelusznik uśmiechnął się zadowolony, dwie szwaczki z aprobatą kiwnęły głowami, a pokojówka, z trudem podtrzymując wielkie owalne zwierciadło, przychylnie zamruczała coś pod nosem.

Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulała wysmukłą figurkę księżniczki. Drobne, obszyte kosztownościami trzewiczki cichutko postukiwały w radosnym zniecierpliwieniu, jasne błękitne oczy błyszczały pod tiulową woalką, a kapelusz...

Kapelusznik krzyknął z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarł ręce.

Kapelusz maleńkiej księżniczki Maj miał stać się prawdziwym wydarzeniem nadchodzącego karnawału kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym mistrzostwem, przedstawiał burzę na morzu - na szerokim rondzie przewalały się lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala, najwyższa, wznosiła się nad toczkiem kapelusza, podnosząc rybacką łódkę z białym nakrochmalonym żaglem - drobną, nie większą od tabakierki. W łódce walczył z żywiołem porcelanowy rybak - jeśli ktoś się przypatrzył, można było policzyć guziki na jego kurteczce, którą szarpał niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszała głową łódeczka przechylała się to w prawo, to w lewo, kołysał się żagiel, migotały blaski na powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapierało dech na widok mężności porcelanowego rybaka.

- Cudownie, księżniczko - odezwała się pokojówka. Jej towarzyszki - a w przestrzennej bawialni było ich bez liku - przytaknęły z aprobatą.

Maleńka Maj zupełnie jeszcze nie umiała ukrywać swoich uczuć - zapomniawszy, że księżniczce przystoi opanowanie i godność, radośnie zakręciła się po komnacie.

Siostra jej, Wertrana, też księżniczka, ale o dwa lata starsza, uśmiechnęła się pobłażliwie. Wertrana nie ustępowała siostrze w dystynkcji i wdzięcznym wyglądzie, może tylko loki miała ciemniejsze a charakter bardziej poważny. Właśnie przymierzała pełną przepychu suknię koloru herbacianej róży z maleńką kokardką na prawym biodrze i długie koronkowe rękawiczki. Na jej kapeluszu tańcowali w korowodzie weseli wieśniacy - ale nie porcelanowi, a z atłasu, nasączeni aromatycznymi olejkami. Dlatego płynęły od nich strumienie delikatnych, wyszukanych wonności, wątpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy.

- Obejmę cię, Werto! - Rzuciła się Wertranie na szyję Maj, przez co nieomal ścięła z nóg krawczynię, która dreptała dookoła siostry, i cmoknęła ją w policzek tak szczerze, że porcelanowy rybak o mało nie wpadł w aksamitne głębiny.

- Ach, Maj - i Wertrana znowu uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Obejmę cię, Juto! - Krzyknęła Maj i puściwszy Wertranę, oplotła rękami szyję swojej najstarszej siostry, która przymierzała suknię w kącie przy drzwiach.

Ta wzdrygnęła się i odchyliła, posyłając Maj wymuszony uśmiech. Suknia księżniczki Juty była różowa, jak poranek; zdawało się, że jest przykrótka - dół spódnicy unosił się wysoko nad ziemią, odsłaniając wielkie, trochę koślawe stopy. Juta wpatrywała się w zwierciadło tępo i pochmurnie - a z lustra tępo i pochmurnie patrzyła na nią nieładna, tyczkowata dziewczyna, której przepyszna suknia pasowała tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej małpce.

- Nie wierć się, księżniczko - zażądała krawczyni.

Juta odpowiedziała jej ciężkim spojrzeniem.

- Kapelusz, wasza wysokość - z szacunkiem zaproponował kapelusznik.

Juta odwróciła się.

Kapelusz właściwie nie był wcale brzydki - obrazował pojedynek dnia i nocy. Po stronie nocy lśnił czarny aksamit, usiany maleńkimi szklanymi gwiazdkami, a po stronie dnia - trzepotał skrawkami różowy jedwab i nad tym wszystkim kołysało się na niteczkach złote słońce z igiełkami promieniami, i perłowy guzik księżyc.

- Okropieństwo - powiedziała Juta.

Kapelusznik obrażony zamrugał oczami:

- Darujcie, księżniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko... Wszystko ze szczegółami...

Wesoła, piegowata pokojówka z pęczkiem żelaznych szpilek w ustach przypinała kapelusz do szorstkich włosów Juty.

Juta rzuciła beznadziejne spojrzenie w zwierciadło; gdzie w odbiciu można było zobaczyć rondo kapelusza, zakrywające połowę twarzy, krótką woalkę zwisającą aż do koniuszka ostrego nosa, a poniżej duże usta o cienkich wargach, skrzywione w lekceważącym grymasie.

- Może ozdobić woalkę? - Zaproponowała piegowata pokojówka. Krawczyni zmrużyła oczy, oceniając efekt i pociągnęła dół strojnej różowej sukni:

- Woalka musi być jeszcze gęściejsza... Najgrubsza, rozumiesz? I długa, aż do szyi...

Pojętna pokojówka pokiwała głową, ledwo powstrzymując śmiech. A może Jucie tylko się zdawało?

Znowu podbiegła w podskokach księżniczka Maj, radośnie zaklaskała w dłonie, dotknęła księżyc i słońce, ukłuła się o złoty promień i roześmiała się:

- Juto, to cud! Jak wspaniale, jaką masz pyszną suknię! Maleńka Maj była naiwna, nawet jak na swoje szesnaście lat.

Wertrana spoglądała na nią z daleka, wzdychała i poprawiała kokardkę na prawym biodrze.

Juta tymczasem obracała kapelusz i tak i siak, nasuwała na czoło i na tył głowy, zagryzała wargi, co ją jeszcze bardziej szpeciło. Pokojówki z ukosa spozierały zza jej pleców; łowiąc w lustrze ich spojrzenia, ze złości ledwo powstrzymywała łzy. Potwór. Jakkolwiek się obrócić i spojrzeć - potwór.

- Wasza wysokość - miękko zaczął kapelusznik, ale ktoś pociągnął go za rękaw i zmieszany zamilkł; ktoś w kącie zachichotał, ale od razu uciszyło go kilka innych głosów. Juta zaczerwieniła się jak rak.

- A ty się nie garb, Juto - poradziła księżniczka Wertrana. - Nie zagryzaj warg, nie marszcz czoła i nie krzyw się tak. Tobie to nie przystoi...

Siostra odwróciła się gwałtownie, jak na sprężynie:

- Za to tobie przystoi... Tobie przystoi ta... To...

Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Pokojówki ze zdziwieniem zaszemrały. Juta zakręciła się na obcasach i wybiegła z bawialni trzaskając drzwiami.

Maleńka Maj szeroko otworzyła błękitne oczy, które od razu napełniły się łzami:

- Po co tak... Psuć sobie święto...

- I innym przy okazji... - Cicho dodała Wertrana, znowu odwracając się do zwierciadła.

Trzy królestwa istniały obok siebie, kto wie od ilu już stuleci i, jeśli wierzyć kronikom, wojny między nimi przytrafiły się tylko dwa razy: pierwsza, kiedy książę krainy Kontestarii wykradł księżniczkę z sąsiedniej Akmalii i pojął ją za żonę bez błogosławieństwa jej rodziców, a po upływie paru setek lat druga - kiedy jakiś akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obraził kotkę, która kręciła się pod nogami, chociaż jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzęciem królestwa Werchnia Konta. W pozostałym czasie trzy królestwa zgodnie sąsiadowały ze sobą, od czasu do czasu zawiązując międzydynastyczne śluby, tak więc trzy królewskie dwory były w pewnym stopniu ze sobą spokrewnione.

...Łopotały na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do karnawału kapeluszy na jakiś czas odsunęły na bok wszystkie inne problemy. Tego roku święto organizowała Werchnia Konta i Juta, włócząc się po pałacowych korytarzach, to tu, to tam natykała się na swego ojca - król miotał się po całym pałacu, żeby zdążyć wydać ostatnie rozporządzenia i mamrotał swoje ulubione przekleństwo - garrrrrgulce... Spocona, zaczerwieniona świta wyminęła Jutę, niby jakąś przeszkodę.

Lada moment miały przybyć najdostojniejsze osoby z przyległych państw - księżniczka mogła zobaczyć z okna sypialni, jak pośpiesznie rozścielają kobierce na bruku pałacowego podwórza, jak szykuje się orkiestra, lśniąc wypolerowaną miedzią instrumentów i guzików przy uniformach. Migotały w radosnym bezładzie loki Maj, jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoką falą - maleńka księżniczka energicznie włączyła się w przedświąteczną krzątaninę.

Rozdrażniona Juta włóczyła się bez celu po pałacu, postała przez chwilę obok biblioteczki, przewertowała do dziur zaczytaną powieść, w końcu obciągnęła nieszczęsną różową suknię i wstąpiła do matczynych komnat.

W pokojach królowej nikogo nie było. Na klawesynie stertą zalegały pudła po kapeluszach, na dywanie leżał zapomniany tamborek. Juta mimochodem go podniosła - matka wyszywała fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka. Zielony, jedwabny smok był już gotowy i ział ognistożółtymi płomieniami, a jego ofiara była zaznaczona na razie tylko kilkoma ściegami.

Dla rozwiania lekko dokuczającej nudy, Juta poszła do pokoi frejlin.

Szła i dotykała złotych medalionów oraz sztukatorskich detali na ścianach, wzdychała, starała się dotknąć nosa koniuszkiem języka - na szczęście korytarze były puste i nikt nie mógł stwierdzić, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymała ją dobiegająca skądś przytłumiona rozmowa; poznała matczyny głos i zaczęła nasłuchiwać, starając się ustalić, skąd dobiega.

- ... Jest w tym i nasza wina - z westchnieniem przyznała komuś królowa....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin