Antologia - Stało się jutro 20 - Gabriela Górska.doc

(471 KB) Pobierz
Gabriela Górska — Pereat mundus, fiat iustitia

Gabriela Górska — Pereat mundus, fiat iustitia

— Sprawa precedensowa

— Błękitna Planeta

Pereat muodus, fiat iustitia

Ryk silników manewrowych „Aresa" ogłuszał, odbierając tę resztę przytomności, jaką Kenn jeszcze zachował pod prasą pięciu g, zgniatającą go w pneumatycznym fotelu, oślepły, unieruchomiony ubiorem kompensacyjnym, wsłuchiwał się bezradnie poprzez łomotanie własnego tętna w ten nie milknący odgłos. Statek, od dziobu aż po rufę, dygotał wysiloną pracą hamownic; siła aerodynamiczna okazała się niewystarczająca, na wysokości trzydziestu kilometrów od powierzchni planety szybkość wciąż jeszcze była zbyt duża. Nawet dla kogoś tak mało doświadczonego jak Kenn było zupełnie jasne, że od dławiących się silników hamowania zależy teraz wszystko. Popełnił błąd obliczając kąt wlotu w atmosferę; czegoś tam nie uwzględnił, czegoś, być może, nie dopatrzył, nie wiedział — nie był przecież zawodowym pilotem. Od samego początku, od swego pośpiesznego startu z ziemskiego kosmodromu, bał się, że popełni pomyłkę, której skutków nie zdoła już odwrócić. Więc to, że ją popełnił, nie mogło go zaskoczyć. Najgłupsze było tylko, że zdarzyło się to w ostatniej chwili, gdy tak niewiele dzieliło go od pomyślnego zakończenia lotu.

A teraz automaty robiły, co tylko mogły, by wyciągnąć statek z krytycznego położenia. Zdołały dokonać tyle, że szybkość spadła nieomal o połowę. Lecz gęstość atmosfery stawała się coraz większa, poszycie grzało z każdą chwilą bardziej, nie pomagała osłona ablacyjna. Wskaźnik temperatury zewnętrznej wyskoczył poza skalę; lada moment mógł zacząć puszczać pancerz. Kenn zamknął oczy, było mu wszystko jedno; pod prasą deceleracji nie miał już nawet siły na strach. Źle widział, zresztą i tak nie było na co patrzeć; światła w kabinie pociemniały, ekrany zrobiły się całkiem czarne, zasłonięte blendami ochraniającymi je przed blaskiem ognia buchającego z dysz. Trwało to długo. A potem ciężar wyciskający z niego ostatek oddechu zelżał nieznacznie, jednak wystarczająco, aby mógł myśleć przytomniej. Wsłuchując się całym ciałem w wibrację kosmolotu (teraz jak gdyby nieco mniejszą niż przedtem) pomyślał, że może, jakimś cudem, zdoła wyjść z tego cało. Silniki cichły, mógł już usłyszeć głuchy grzmot, z jakim statek przebijał atmosferę, i bliższe, histeryczne popiskiwania przyrządów na pulpicie sterowniczym. Spróbował poruszyć głową i to mu się udało; z wysiłkiem pokonując jej ciężar przetoczył ją po oparciu fotela, przez rzedniejący półmrok wpatrzył się w tarczę wysokościomierza: od powierzchni planety dzieliło go zaledwie dziewięć tysięcy metrów.

Ale i linia lotu nie przypominała już tamtej obłędnej krzywej, jaką był widział, nim wzrastające ciążenie odjęło mu możliwość widzenia czegokolwiek. Kalkulator obliczył prawidłowy kąt wlotu i autopilot wprowadził wreszcie statek na trajektorię mającą umożliwić normalne lądowanie.

Piski przyrządów przechodziły z wolna w zwykły roboczy pomruk, wysoki brzęczyk pogotowia awaryjnego umilkł, milkły również jeden po drugim sygnały alarmowe poszczególnych zespołów — zdumiewająca po niedawnym pandemonium była ta nagła cisza. Kenn znowu przymknął oczy; tym razem zrobił to z ulgą. Leżał w swoim fotelu nieruchomy, z rozluźnionymi mięśniami, czując ich drżenie, nad którym nie potrafił zapanować, i oddychając wreszcie głęboko, na całą pojemność płuc; to było tak, jakby z każdym wydechem pozbywał się części własnego strachu — z którego zdał sobie sprawę dopiero teraz. Był jakby odrętwiały, nie czuł upływu czasu; nie dostrzegł powolnego zniżania się kosmolotu, przeoczył chwilę, w której włączył się silnik głównego ciągu, i statek — obracając się lekko wzdłuż osi — z przygłuszonym sieknięciem stanął na ogniu i zaczął schodzić pionowo w dół. Nie widział zmieniających się, teraz już trzycyfrowych, liczb podawanych przez wysokośdomierz ani płonących przed samą tarczą zielonych świateł meldujących mu pełną gotowość amortyzatorów. Dopiero kiedy cztery stalowe łapy dotknęły gruntu i wparły się w podłoże, zagłębiając się weń pod swym ogromnym ciężarem, a pozbawiony napędu „Ares" zadygotał osiadając na tych podporach, Kenn poruszył się znowu. Tym razem mógł już zrobić to zupełnie swobodnie: ciążenie było takie samo jak ziemskie. Przez chwilę patrzył z niedowierzaniem na pulpit sterowniczy, na którym tylko kilka niewielkich lamp kontrolnych smużyło bladym światłem, jak zawsze wtedy kiedy statek kosmiczny znajduje się w spoczynku. Nachylił się nad przednim ekranem, wypełnionym ciemnością nocy obcej planety — w jego odbijającej światło bezcieniowych lamp, lśniącej, lekko wypukłej powierzchni zobaczył odbicie własnej twarzy, obcej także, wyostrzonej znużeniem i zmienionej wielodniowym zarostem. Był u celu, chociaż wcale nie wiedział, czy ten cel właśnie wybrał świadomie, czy też został mu on niejako narzucony przez zbieg okoliczności. Pochylił się mocniej jeszcze i oparł czoło o ekran. W ciszy wypełniającej nawigatomię słyszał odgłos własnego tętna; nieznacznie

przyspieszony, coraz to mniej uchwytny, wtapiający się niemal całkowicie w tę ciszę.

A potem podniósł głowę gwałtownie, z jakąś niecierpliwością odpychając się jednocześnie obydwiema rękami od pulpitu. Przez chwilę siedział bez ruchu, bardzo wyprostowany, zanim z tą samą gwałtownością nie okręcił się do tyłu razem z całym fotelem. Wstał (zwolnione pneumatyki wypuściły go spomiędzy siebie z łagodnym sapnięciem) i na uginających się jeszcze trochę nogach podszedł do najbliższego burtowego ekranu. Tutaj widoczność była o wiele lepsza; ekran wypełniał rozległy i pusty krajobraz tej planety — bezimiennej, na której gruncie nie stanął dotąd człowiek — i która najprawdopodobniej pozostałaby w dalszym dągu dziewicza, gdyby nie jego, Kenna, szaleństwo, strach i determinacja. Stał i patrzył, póki ta sama determinacja nie pchnęła go ku śluzie. To także było szaleństwo, nie znajdował się przecież na żadnej ze znanych, dokładnie zbadanych planet, ciemność mogła kryć w sobie niebezpieczeństwa, przed którymi nie zdołałby się bronić. Ale Kenna nie obchodziło to jakoś. Wymijając wiszące rzędem skafandry ochronne wszedł do niewielkiej komory i kiedy drzwi wewnętrzne zatrzasnęły się za nim, uruchomił automat włazu. Okrągła klapa wyjściowa zaczęła się otwierać, bardzo powoli i jakby z ociąganiem — a może to tylko jemu się tak wydało; teraz, nareszcie, poczuł ostry niepokój, lęk przed tym, co miał zrobić; dość silny, aby zaczęły drżeć mu ręce, choć niewystarczający, by przezwyciężyć fatalizm jego uporu. Przez powiększającą się szparę buchnęło w twarz gorącem. Pancerz wdąż jeszcze był nadmiernie rozgrzany — powietrze wokół włazu drgało wyraźnie. Kenn czuł nierówne i przygłuszone uderzenia własnego serca i jakiś ucisk pod mostkiem. Odruchowo wstrzymywał oddech. Ale nic się nie stało. Analizatory — nie jego własne, z „Aresa", których nie zdążył już uruchomić, tylko te, które dziesięć lat temu mieli z Aastiiem na statku „Alpha-Rheo" — nie pomyliły się jednak: powietrzem tej planety można było oddychać. Z ciemności nadleciała zewnętrzna winda i Kenn zrobił ten jeden niewielki krok przekraczając granicę — najzupełniej realną, a jednocześnie w jakiś sposób symboliczną — pomiędzy bezpiecznym, ziemskim światem, którego cząstką było wnętrze „Aresa", a tym nieznanym światem obcej planety. Winda pomknęła w dół, wzdłuż rozgrzanego pancerza, i w chwilę później poczuł pod stopami nową ziemię, mającą stać się dla niego tym, czym zawładnięte

kraje stawały się od wieków dla ziemskich konkwistadorów:

zwycięstwem i nadzieją albo na odwrót — przyczyną ostatecznej, nieodwołalnej klęski. Mógł tylko nauczyć się żyć tutaj albo — gdyby warunki planety okazały się dla niego zabójcze — umrzeć prędzej czy później, więc owo „później" było już bez znaczenia. Ta myśl sprawiała, że stał nieruchomo w ciemności, oddychając prawie spokojnie; obce, trochę tylko rzadsze od ziemskiego, powietrze wypełniało mu płuca, stając się z wolna częścią jego samego, w miarę jak krew nasycała się zawartym w nim tlenem. Za sobą czuł nieruchomy, wielki kształt stygnącego statku; w chłodnym powietrzu podzwaniał cicho pancerz. Przed sobą miał tylko czarny i zwarty mrok, w którym oczy nie rozróżniały zarysu żadnych, znanych czy choćby kojarzących się z czymś poznanym kiedykolwiek, przedmiotów. Zdecydował się zrobić kilka kroków — prawie natychmiast poczuł się zagubiony i całkowicie bezradny.

Ale się nie wycofał. Noc zamknęła się wokół niego; był teraz tylko nieznacznym zagęszczeniem się tej ciemności, niewidoczny prawie dla samego siebie, jak gdyby jego dato stradło w jednej chwili swą materialność. Poczuł ponownie strach, tylko że teraz nie był to lęk przed czymś konkretnym — tym razem bał się po prostu Nieznanego. Pierwszy raz w życiu przytłoczyła go zupełna samotność. I chodaż sam ją wybrał, choć — decydując — wiedział, że właśnie na to skazuje samego siebie, nie przypuszczał, że może być tak trudna do zniesienia. Bardzo powoli odwródł głowę; nad czarnym cieniem statku zobaczył gwiazdy — mniejsze, jaśniejsze, odmienne od tych, jakie oglądał z Ziemi. Stał i patrzył w południową stronę demnego nieba, tam gdzie — zniekształcony innym kątem widzenia — świecił Orion; w tę stronę Galaktyki, w której, jak wynikało z obliczeń przyrządów pokładowych, znajdowało się Słońce. Tam była Ziemia. Ziemia, której nigdy, do końca swego życia, nie miał zobaczyć. Gdyż Kenn — od kilkunastu tygodni — stał się pariasem Ziemi, wyrzutkiem społeczeństwa. Więcej: kimś, kto w ogóle nie powinien był istnieć. Kenn był przestępcą.

To, co popełnił, nazywały przestępstwem wszystkie kodeksy Nowego Ładu, obowiązujące w tym samym stopniu w każdym z krajów Unii — a to już znaczyło: na całej powierzchni globu. I było nim istotnie, jak każdy czyn wypływający z zadekłej nienawiśd. nawet wtedy kiedy jest dość powodów mogących uzasadnić aż tak silną nienawiść.

Więc był przestępcą — także w swoim sumieniu. Ziemia nie mogła być dla niego schronieniem, nie znalazłby nikogo, kto zechciałby mu pomóc czy choćby tylko zrozumieć. Nie mógł się temu dziwić. Stanowił przecież społeczne zagrożenie w świecie, w którym popełnionego czynu nie można było po prostu odpokutować; w systemie, który z kary, jako z czegoś bezsensownego, zrezygnował. Jeszcze niedawno rozumowałby tak samo. I dołożyłby starań, by nad człowiekiem naruszającym ustalone zasady społecznego współżycia dokonała się nowa, sławiona przez wszystkich

sprawiedliwość. Poczuł chłód mimo swego ubioru — wdąż jeszcze był

w skafandrze kompensacyjnym. Miał ochotę zawrócić do kabiny. Ak pozostał. Myśli nie można było zatrzymać; choć tak staramue^unikał ich w czasie całego lotu, musiał się w końcu z nimi zmierzyć, dalsze odsuwanie ich od siebie nie

miało sensu. Wolał, by stało się to tutaj, w obcej i może nieprzyjaznej

ciemności, gdzie połyskliwe tarcze ekranów nie mogły go zaskoczyć widokiem własnej twarzy nakładającej się niewyraźnym odbiciem na lśniący w nich fosforycznie rozległy, płaski krajobraz. Więc postanowił rozprawić się — do końca i ostatecznie — ze wszystkim. Potwierdzić własną decyzję albo mieć dość odwagi, aby stwierdzić jej

niesłuszność.

Był przestępcą. On, Alphard Torrence Kenn, jeden z osiemdziesięciu członków Kolegium Sprawiedliwych, złamał przepisy, których był niemal częścią, pogwałcił prawa zawarte w normach, których i on był twórcą. To stanowiło dodatkowe obciążenie, nakładało większą odpowiedzialność, a także — w jego oczach — zwiększało tamtą winę. Ale nie przesądzało o jego dalszych losach, nie mogło wyeliminować go trwale ze społeczeństwa Ziemi. Gdyby nie uciekł. Gdyby nie wymierzył sobie sam kary odosobnienia, jakiej nie znało od wieków prawo penitencjarne układane przez takich samych jak on, uznane za najbardziej łagodne w całej historii ludzkości. Także przez niego. Bo przecież do niedawna z największym przekonaniem uważał je za konieczne i właściwe, nigdy — a przynajmniej tak długo, póki jego samego nie mogło w żaden sposób dotyczyć — nie próbując go kwestionować. Może dlatego, że tak go nauczono, że tak, od dawna, myśleli wszyscy. Kara jako narzędzie odwetu nie istniała od dawna; dawno też zrozumiano, że nikt i nigdy nie ma absolutnego prawa, aby oceniać czyny drugiego człowieka,

a to, co stanowiło podstawę wymierzania kary, jest zawsze przywilejem uzurpowanym siłą, uświęconym interesem społecznym, konieczną samoobroną, bez której społeczeństwo nie mogłoby istnieć. Bardzo odległe były również te czasy, gdy społeczeństwo pozbywało się jednostek ludzkich, mogących stanowić dla niego zagrożenie, za pomocą więzienia, szubienicy albo elektrycznego krzesła — radykalnie, w histerycznym odruchu samoobrony. Równie niemal dalekie wydawały się pierwsze próby przywracania przestępców społeczeństwu;

żmudnej i długotrwałej rehabilitacji, powolnie działających metod wychowywania, nie zawsze przynoszących oczekiwany rezultat. Teraz to wszystko załatwiało się wiele prędzej, a co ważniejsze — osiągając zawsze zamierzone efekty. Ten nowy sposób resocjalizacji działał bezbłędnie, nie wymagając nie tylko współdziałania zainteresowanego, lecz nawet udziału jego świadomości. Był bardzo prosty: mocą wyroku sądowego poddawano przestępcę — nieznacznej w końcu — korekcie osobowości. Widział to kiedyś. Zielony ekran psychooperatora, pełganie krzywych linii — niepojęty zapis bodźców i wrażeń, wspomnień i pragnień będących siłą motoryczną działań człowieka, częściami składowymi jego osobowości. Mruganie kolorowych świateł. Naga, bezbronna, odkryta czaszka ludzka. Cienka, liliowa igła światła penetratora zagłębiająca się bezboleśnie w mózg uśpionego człowieka. Wymazująca z niego to wszystko, co mogło stanowić potencjalne zagrożenie. Wtedy zdawało mu się to celowe i oczywiste. Przeraził się dopiero, kiedy pomyślał: „To właśnie będę ja". Bo — gdy chodziło o niego — to rozwiązanie, które uważał, tak jak wszyscy, za najbardziej humanitarne — stawało się czymś strasznym, nie do przyjęcia. Wstrząsnął się, jakby przeszył go mroźny wiatr. „Nie — pomyślał z tym samym przerażeniem, odżywającym na nowo, jakby to w dalszym ciągu mogło mu jeszcze grozić. — Nie. Wszystko, tylko nie to".

Nie bał się teraz otaczającej ciemności, nie bał się już właściwie niczego, od kiedy wródł tamten ohydny strach. Najbardziej ze wszystkiego, co mogło mu się zdarzyć, przerażała go wizja promienia odnajdującego w jego mózgu i wymazującego na zawsze to, co stało się — i w przyszłości mogło stać się ponownie — przyczyną popełnionego czynu, tak jak ze zdrowej tkanki wyłuskuje się rakowaty guz. „Tylko że to nie jest takie proste, skoro nikt, nawet nadzorujący lekarze, nie wie, co to będzie, jak nikt — poza

psychooperatorem — nie jest w stanie rozpoznać, które ze wspomnień? — cech? — przeżyć? stało się bodźcem popełnionego przestępstwa. I jakie, poza tą negatywną, inne wartości człowieka mogła w nim ukształtować. Co jeszcze potrzebnego, wartościowego albo po prostu będącego nierozerwalną częścią mojego »ja« powstało z tego impulsu i co — razem z nim — zniknie. A ja wiem tylko tyle:

z chwilą dokonania na mnie tego zabiegu przestałbym zagrażać społeczeństwu, tylko, być może, to już nie byłbym ja..."

Kiedy to tak właśnie zobaczył, w pierwszym odruchu chciał biec i przekonywać, zaprotestować przeciw tej straszliwości dziejącej się od wieków w imię interesów społecznych, człowieczeństwa, sprawiedliwości i prawa. Potem pomyślał, że takich jak on było wielu i że nikt nigdy nie został wysłuchany. Że nie ma o co walczyć, bo jego prawda będzie potraktowana jak nieudolny wykręt człowieka, który stara się ominąć prawo. Prawo wygodne dla tych wszystkich, których nie dotykało bezpośrednio, bo załatwiało od razu aż dwie sprawy: usuwając społeczne zagrożenia pozwalało zachować przekonanie, że to, co się robi, jest jednocześnie godne najwyższych pochwał. Nazbyt długo studiował kodeksy zamierzchłych epok, aby nie uznać prawa każdej zbiorowości ludzkiej do obrony przed takimi jak on. W tym świecie, w którym urodził się i wychował i w którym spędził swoje dojrzałe lata, uznany i obdarzony szacunkiem, nie chciał stanowić zagrożenia dla innych. Ale to wcale nie było równoznaczne z poddaniem się korekcie. To samo mógł osiągnąć usuwając siebie z ziemskiego społeczeństwa, odchodząc tak daleko, by nikt i nigdy nie został przez zetknięcie się z nim narażony na niebezpieczeństwo. To jednocześnie miała być jego kara, bo nie potrafił odrzucić swoich przekonań, ukształtowanych przez zawód wykonywany tak długo — że każda wina musi pociągać za sobą odpowiedzialność. Co nie oznacza, że tam na Ziemi, zaraz po dokonaniu przestępstwa, rozumował tak właśnie. Wtedy, w pierwszym momencie, działał jakby na oślep — kierował nim tylko strach. Uciekł. Po prostu uciekł. Refleksja przyszła później, już w czasie lotu, i razem z nią wypłynęło wspomnienie tej planety otoczonej atmosferą składającą się z mieszaniny gazów na tyle przypominającej ziemskie powietrze, że można nią było oddychać; zielonej kropli światła, którą widział był kiedyś z pokładu „Alpha-Rheo", pozornie nie zapamiętanej, a przecież przechowywanej w podświadomości przez

minione lata, aż do chwili kiedy ta informacja stała się potrzebna.

Był prawie pewien, że nikt poza nim (Aastii zginął rok temu, na jednej z małych, straszliwie zimnych planet układu Gwiazdy Barnarda) nie pamięta o jej istnieniu. Była nieznana, nie odkryta tak samo, jak w dawnych czasach bywały nie odkryte niektóre lądy Ziemi: wyspa bezludna i nikomu w tym ziemskim świecie na nic nieprzydatna — przynajmniej aż do tej chwili. Nie dlatego, żeby to on i Aastii przemilczeli wtedy swoje odkrycie. Planetę, oczywiście, zgłosili po powrocie; została prawdopodobnie zarejestrowana w jakimś katalogu pod nic nikomu nie mówiącą kombinacją liter i cyfr; pewnie nikt nie pamiętał, że zgłosili ją właśnie oni. A w każdym razie Kenn wolał wierzyć, że tego nikt nie pamięta, nikt nie powiąże jego ucieczki z tą niewielką i odległą planetą. Chciał wierzyć, że nikt na to nie wpadnie. Nie miał innego wyjścia. Zaryzykował.

Odwrócił się powoli, tracąc z pola widzenia zarys swojego statku — tego jednego, co jeszcze w jakiś sposób łączyło go z przeszłością — i znów wpatrzył się w nieprzeniknioną, obcą, milczącą ciemność. Tak, bał się teraz, ale to także miało stać się częścią wybranej przez niego kary. Odosobnienie i strach. To właśnie będzie musiał tu znosić, każdego dnia. I rozumiejąc to wiedział, że nie cofnąłby swojej decyzji, nie odwołał wyboru — nawet gdyby istotnie dano mu tę możliwość.

Poczuł się bardzo znużony; ostatnie kilka godzin zrobiło jednak swoje. Chciał znaleźć się jak najprędzej w kabinie, w której wszystkie przedmioty zdawały się przyjazne; znane na pamięć i właśnie poprzez to chroniące go przed lękiem. Zaczął iść w stronę statku i gdy tak szedł, przyszła mu na myśl bardzo stara opowieść, nie zapamiętana dokładnie, którą gdzieś czytał lub ktoś mu opowiadał. Było tam coś o samotnym rozbitku zagubionym w zupełnie obcym miejscu, zdanym tylko na własne siły i całkiem dziką przyrodę, wśród której starał się przeżyć, próbując to obce i może nawet wrogie otoczenie obłaskawić, wyciskając na nim piętno swoich poczynań. Pomyślał, że jest jak tamten, tyle że tamten był jednak mniej niepewny i nie tak zagubiony; miejsce, w którym się znalazł, było po prostu wyspą, zwyczajną ziemską wyspą. Ale to, co potrafił ten prymitywny człowiek sprzed kilku wieków, potrafi także on. Wspomnienie wypłynęło i zaraz zgasło, ale pozostawiło po sobie jakąś nową otuchę. Od jutra zacznie nowe żyde,

dołoży wszelkich starań, aby przystosować się do nieznanego środowiska, zwalczając to, co mogłoby mu zagrozić. I wtedy przetrwa albo po prostu zginie — trzeciego wyjścia nie ma. Jeszcze nie wiedząc, z czym będzie musiał się zmierzyć, uwierzył nagle, że jednak przetrwa. Ufał w tej chwili sobie, swojej ludzkiej mądrości wspomaganej przez twory ludzkiej techniki — automaty i urządzenia, które tu przywiózł;

rozumnemu działaniu gatunku, do jakiego należał, umiejącego podporządkowywać sobie całe układy planet.

Obudził się gwałtownie, a raczej obudziło go niespokojne, dławiące łomotanie własnego serca. I strach. Wpółsenny, podświadomy.

Usiadł, czując, jak chłodne i lepkie strużki potu spływają mu po skórze; coś przedziwnego działo się dookoła, było tuż obok, za cienką ścianą namiotu z aluminizowanego myłam, która nie mogła uchronić go przed niczym, nie stanowiąc nic więcej poza złudzeniem osłony. W następnej chwili ułowił to, co przeraziło go we śnie tak bardzo. To był dźwięk. Właściwie — cała gama dźwięków, niezrozumiałych, a więc przerażających jak wszystko, co jest człowiekowi nieznane. Za denka ścianką rozlegały się suche i przenikliwe trzaski, podobne do nie milknących wyładowań elektrycznych; ten głos narastał, zlewał się w jeden poszum przypominający odgłosy nadchodzącej pożogi — razem z tym szumem Kenn dostrzegł złote i purpurowe światło, drgające tak właśnie jak łuna ogromnego pożaru na wpółprzejrzystym od tego blasku mylarze. Pomyślał, że chyba wszystko wokół namiotu stoi w tej chwili w ogniu — i że jeśli tak jest w istode, to nie ma już dla niego ratunku. I wtedy ponad ten trzask pędzącego pożaru wybił się jasny i czysty, ostry dźwięk; cztery wysokie nuty powtarzające się w niezmiennej kolejności, coraz to szybciej, póki ich brzmienie nie zaczęło się zlewać przechodząc w jakiś aenki, jękliwy zaśpiew — już na granicy słyszalnośd. Zerwał się zapominając zupełnie o śpiworze i — zaplątany weń dasno — rąbnął w tej samej chwili na miękką, wyśdeloną pianolitem podłogę. Trwało chwilę, zanim się wyswobodził i trzęsącymi rękami odrzudł płachtę zasłaniającą wejśde.

Nic się nie działo — tylko nad horyzontem niebo płonęło krwawym przepychem łuny; świt tu, na tej planede, wyglądał tak jak pożar, rodząc się w tym oślepiającym blasku i trzaskach, które teraz, kiedy już dchły nieco, przypominały

suchy syk ziemskiej zorzy polarnej. Kenn rozglądał się ze zdumieniem, aż po horyzont nie widać było niczego, co mogłoby wydawać z siebie ten drugi, bliższy, wysoki dźwięk. Kiedy tak stał, wydało mu się, że ów wibrujący zaśpiew płynie spod jego stóp, podnosząc się z rozległej i pustej gładzi jasnego piasku, a raczej tego, co pokrywało tutejszy grunt i czemu on nadał zrozumiałą dla siebie nazwę, choć w niczym nie przypominało ziemskiego piasku, składając się z przedziwnych, połyskliwych i twardych tak jak diament kryształków, przypominających swą fantastyczną budową jakieś kryształy szczawianów. Przykucnął z rękami opartymi na rozstawionych kolanach. Dźwięk stał się bliższy i wyraźniejszy; naprawdę było tak, jak gdyby wydawał go piasek pokrywający grunt. Wydągnął rękę, zebrał garść lśniących kryształków: we wnętrzu dłoni obdągniętej czarną, matową rękawicą małe drobiny drgały nieznacznie, a przedeż dostrzegalnie i kiedy podniósł rękę do wysokośd piersi, nie miał już wątpliwośd. Garść lśniących, ostrych okruchów wydawała ten sam denki, srebrzysty głos, tyle że dchszy — było ich mniej, a więc rezonans pomiędzy poszczególnymi ziarnami musiał być także mniejszy. Ale to właśnie było przyczyną owych dźwięków. Piasek „śpiewał". Kenn patrzył na to przez chwilę osłupiały, a potem strząsnął rozedrgane kryształki, otrzepał rękawicę i wstał — dągle rozdygotany niedawnym przestrachem. Zbyt wielu rzeczy nie pojmował i to właśnie wyzwalało lęk: bał się jak nic nie rozumiejące i zagubione zwierzę. Przypomniał sobie postanowienia sprzed trzech dni — i drwiący śmiech z samego siebie, z własnej, bezbrzeżnej i tak typowo ludzkiej megalomanii, pewnośd siebie czy po prostu głupoty, trząsł nim przez chwilę. Bo trzeba było być istotnie zarozumiałym głupcem, żeby zakładać, że zdoła temu światu cokolwiek narzudć, że może i potrafi podporządkować go sobie. Minione dni upewniły go tylko w jednym: że może być tu jedynie intruzem, a osiągniędem jest każdy dzień, jaki zdoła przeżyć. Popatrzył znowu w niebo; czerwonozłote barwy już gasły, przechodząc w opalizujący, przydymiony blask dnia, trzaski były o wiele słabsze, śpiewające piaski też zaczynały dchnąć.

Nie mógł się uspokoić; był teraz dągle i nadmiernie napięty, nie wiedząc czym, w jakiej chwili, ta planeta może porazić go i zaskoczyć. Wszystko tu było inne, niż sobie wyobrażał: rozległy, pusty krajobraz poprzerzynany błękitnawymi skałkami, osypującymi się niespodziewanie na

przechodzącego lawiną drobnych, piekielnie ostrych głazów, których krawędzie rozcinały nawet specjalne podeszwy planetarnych butów; lachy rozprażonego piasku świecącego okrutnym blaskiem, od którego oczy ropiały i łzawiły, a ból podrażnionych spojówek wwiercał się aż pod czaszkę; osypiska czarnych kamieni rozstępujące się pod dotknięciem stopy i wciągające człowieka jak bagno albo ruchome piaski — pierwszego dnia, zanim poznał tę ich właściwość, omalże nie przypłacił życiem własnej nieprzezomości. To i jeszcze nie wiedzieć ile podobnych pułapek, przed którymi — nie znając ich — nie potrafił się bronić. Minione noce spędzał był w kosmolocie, bo potrzebował trzech dni na przeniesienie wszystkiego, co mogło mu być potrzebne do założenia względnie bezpiecznego obozu; ten pierwszy świt oglądany na powierzchni planety, rodzący się w tak niesamowitej scenerii, był nowym zaskoczeniem. Dlatego właśnie przeraził go aż tak bardzo; trudniej niż kiedykolwiek było mu teraz uspokajać rozdygotane nerwy. Żeby się opanować, cofnął się do namiotu i zajął przygotowywaniem śniadania; prozaiczność tej codziennej funkcji na krótko pozwoliła mu zapomnieć o wszystkim. Zaniepokoił się znowu, gdy otwierając konserwę zaciął się w palec — jedzenie było jedną z niewielu czynności, dla których wykonania odważył się zdejmować ochronne rękawice. Dezynfekując ranę pomyślał, jak bezsensowne są te próby bronienia się znanymi mu, ziemskimi środkami przed zagrożeniem, którego nie znał; nie wiedział przecież, czy są tu jakieś bakterie i czy posługiwanie się ziemskimi środkami bakteriobójczymi ma jakikolwiek sens. Ale o tym nie wolno mu było myśleć, jeżeli nie chciał stracić reszty odwagi i reszty wiary w siebie. Jedynym wyjściem było wykonywanie tego, co w jakimś stopniu mogło go chronić czy zabezpieczać; zupełna rezygnacja ze środków zaradczych równała się samobójstwu. Więc też zakazał sobie stanowczo myślenia na ten temat i wstał: musiał wykonać jeszcze wiele rzeczy, które umożliwiłyby mu przetrwanie. Białe, spłaszczone, ogromne słońce 'planety stało niemal w. zenicie; piasek znowu kłuł w oczy odbiciem oślepiającego światła; był tak gorący, że Kenn nie ośmieliłby się o tej godzinie dnia dotknąć go ręką pomimo swoich rękawic. Powietrze drgało od żaru; nawet ,wtedy kiedy się nie poruszał, był zlany potem, a płuca z trudem łowiły każdy oddech. Suchy, upalny klimat był także przeciw niemu; morderczych temperatur dochodzących w południe

do sześćdziesięciu stopni nie można było długo znosić bezkarnie, a każda praca wykonywana w takich warunkach stawała się torturą. Na szczęście część zadań, tych najcięższych, mógł zdać na automaty — najgorsze, południowe godziny spędzał więc w klimatyzowanej kabinie „Aresa", kierując pracami za pomocą urządzeń zdalnego sterowania i pocieszając się, że gdyby trafił w strefę równikową, byłoby jeszcze gorzej. Z zawziętą, ponurą furią wziął się do wysadzania zwietrzałych nawisów błękitnej, zielono żyłkowanej skały — do jej podnóża chciał przenieść jutro swoje obozowisko. Nieomal z nienawiśdą patrzył w ekran kontrolny, gdy sterowany przez niego półautomat taranował seledynowe usypisko polśniewając jak kropla rtęci polerowanym kadłubem; z mściwą radością obserwował wykwitanie krzaczastych, brudnorudych rozbłysków z każdym kolejnym wybuchem; rozrzucone nim głazy padały ciężko w czerwonawe zasieki kolczastych tworów, które z początku przypominały mu swoim kształtem jakieś ziemskie zarośla. Z początku, bo z wolna nabierał przekonania, że jest jedyną żywą istotą na całej powierzchni globu. Ta myśl budziła niesamowite uczucie, z ulgą przyjąłby każde jej zaprzeczenie; przytłaczała go myśl o tym, że nigdzie, na całym tym obszarze nagich skał przerywanych łachami diamentowego piasku, pod rozpalonym, obcym niebem może nie znaleźć najmniejszego objawu życia. A tak to wyglądało. W dągu minionych trzech dni zbadał dokładnie okolicę wokół lądowiska ,,Aresa", przemierzając przestrzeń o powierzchni kilkuset kilometrów kwadratowych, najpierw pancernym pojazdem planetarnym, a potem lekkim łazikiem — nigdzie nie spostrzegł najmniejszych śladów żyda. Z początku myślał, że wylądował na jakiejś wielkiej pustyni, ale w miarę jak zapuszczał się w coraz to dalsze okolice, przestawał i w to wierzyć. Na zachód od jego obozowiska znajdowało się morze, czy też tutejszy ocean, o dziwnie gęstej, smoliśde czarnej i lśniącej też jak smoła, nieruchomej wodzie.

Wzrok napotykał wprawdzie czasem nieznane kształty, zdradzające odległe podobieństwo do jakichś znanych roślin. Tak było właśnie z czerwonawą, najeżoną dermami plątaniną, która z daleka przypominała zarośla kolczastych łodyg, posplatanych ze sobą długimi na dziesięć cali i przypominającymi swoją twardośdą stalowe pręty kolcami. Spotykał także jakieś niby-kaktusy łączące się ze sobą sztywnymi wypustkami o sercowatym kształde

i nakrapiane złocistymi cętkami „konary" podobne do kłębu nieruchomych, splątanych z sobą węży. Ale miażdżone pancernymi gąsienicami pojazdu czerwonawe „zarośla" okazywały się martwe — ich twarde kolce pękały z suchym trzaskiem, nie zawierały soków ani też żywych tkanek, a nieruchome węże były po prostu żyłami wystygłej lawy. „Kaktusy" przez pewien czas łudziły go jeszcze swoją zdumiewającą jak na wytwory materii nieożywionej właściwością: ich sercowate człony paliły się dość łatwo, wydzielając gorzkawy, przyjemny zapach. Okazały się jednak tworami geologicznymi, tak odmiennymi od wszystkiego, co widział kiedykolwiek, że w pierwszej chwili wziął je za rośliny. Dość szybko jednak sprostował tę pomyłkę.

Musiał się skupić, bo sterowany przez niego półautomat utknął beznadziejnie pod niespodziewanym obrywem. Przez chwilę bez większego powodzenia starał się go wycofać. Już myślał, że będzie musiał wyleźć z chłodnej kabiny i zbadać sprawę na miejscu, kiedy automat poruszył się nareszcie i zaczął wycofywać z gruzowiska tyłem, jak rak. Prowadząc go oczami, Kenn rozejrzał się po terenie swoich trzydniowych działań: zrobił naprawdę dużo; mógłby być z siebie dumny, gdyby w tej sytuacji tego rodzaju duma nie była zupełnie śmieszna.

Poczuł się nagle znużony, praca wykonywana przez prawie cały dzień przestała go obchodzić, nie chciało mu się zaczynać jej od nowa. Upał zmniejszył się trochę, więc mógł wyruszyć na kolejną wyprawę; z punktu widzenia założonego programu robót była to strata czasu, ale pomyślał, że ma przed sobą jeszcze dość lat na tej planecie, by zdążyć zrobić wszystko, co do zrobienia możliwe. Postanowił skierować tym razem łazik na zachód, w stronę wybrzeża — czarne morze fascynowało go jakoś, jak kiedyś, przed wiekami urzekały jego odległych przodków nieznane oceany Ziemi. Łazik jechał dość szybko, wymijając nieliczne szarobłękitne skałki, których ilość zmniejszała się wyraźnie, w miarę jak Kenn pokonywał tę niewielką odległość, dzielącą jego obóz od srebrnej plaży, połyskliwym zakolem wrzynającej się w ciemną i oleistą wodę. Po upływie godziny koła pojazdu wpełzły na wąski pas sypkiego, drobniejszego niż w jakimkolwiek innym miejscu, przybrzeżnego piasku. Kenn nacisnął hamulec i chwilę patrzył przez szybę stojącego pojazdu na czarną przestrzeń stykającą się na linii horyzontu z perłowoszarym niebem. Po raz pierwszy

zobaczył, że morze się porusza. Nie tak jak ziemskie, którego falowanie można porównać do nie kończącego się, upartego pochodu; nieprzejrzysta, gęsta, leniwa woda nie biegła ku wybrzeżu, lecz stojąc w miejscu wzdymała się w rosnące w oczach, szerokie na jakieś kilkanaście metrów i płaskie bąble, które po chwili zapadały się znowu, ustępując miejsca równie rozległym wgłębieniom. To niepojęte pionowe falowanie zdumiało go i zaciekawiło;

odrzucił grubą, półokrągłą owiewkę i wyskoczył na piasek. Po raz pierwszy ciągnęło go, by dotknąć powierzchni tej planety, stać się czymś więcej niż widzem — do tej pory do takich bliskich kontaktów zmuszała go jedynie nieodparta konieczność.

Wiatr nadleciał znad wody, przeszył go chłodnym powietrzem, targnął włosami i szczelnie zapiętą kurtką. Kenn poczuł, jak jego mięśnie odprężają się z wolna, ten podmuch wiatru uspokajał go, przygaszał nieufność, która od lądowania nie opuszczała go ani na chwilę. Stał, oddychając czystym, jak gdyby musującym powietrzem, po raz pierwszy od dawna czując, że jest czymś więcej niż miotającym się niespokojnie, śmiertelnie przerażonym zwierzęciem. Po raz pierwszy nie myślał o tym, by wracać, chronić się tak jak ślimak w swej skorupie pomiędzy pancerne ściany łazika, pojazdu czy wreszcie swego statku, jakby jedynie po to przebył czarną pustkę kosmosu, by tu, na tej planecie, zamknąć się w sztucznym światku skłamanego bezpieczeństwa, wśród ziemskich automatów. urządzeń i przyrządów. Zdecydował się, zrobił krok, potem drugi — żaden ruch nie zakłócił powierzchni jasnego piasku, nic nie zmąciło leniwego rozchybotania wody, spokojnej, czarnej i cichej aż po srebrzysty horyzont. Wtedy — uspokojony — zaczął iść, z początku jeszcze wolno, a potem, z każdym krokiem nabierając pewności siebie, coraz szybciej i pewniej.

Szedł pustą, rozległą plażą, kryształki piasku twarde i połyskliwe jak diament przesypywały się sucho pod podeszwami butów, nowy podmuch wiatru doganiał go wciskając się znów pod kurtkę; był prawie taki jak ziemski — omywający ciało chłodną i szybką strugą. Przejście zagrodził mu szeroki, płytko rozlany strumień. Zawahał się na chwilę; nie musiał się wcale spieszyć, nie zmierzał przecież w jakimś określonym celu; szedł dlatego, że prowadził go wiatr, a teraz, tak samo dobrze, mógł się zatrzymać, skoro zatrzymał go w wędrówce ten strumień. Zdumiony własną reakcją podporządkował się jednak

podświadomej sile działającej w nim teraz, prymitywnej,

a jednocześnie przemożnej, która skłaniała go, by choć

przez chwilę zaprzestał rozsądnej i celowej krzątaniny,

z jakiej składa się życie cywilizowanego człowieka; żeby po

prostu był, patrzył, oddychał.

Przykląkł i nachylony przyjrzał się z bliska wodzie;

wyglądała inaczej niż woda czarnego morza; przejrzyście zielonkawa, szybkim i wartkim prądem toczyła się po    płaskich, wygładzonych tym nurtem kamykach, połyskując odbiciem rozszczepionego światła. Kiedy tak patrzył,   poczuł się znowu chłopcem; tym samym umorusanym kilkuletnim dzieciakiem, który w bardzo odległym i w pewien sposób nierealnym (bardziej przez upływ czasu niż to ogromne oddalenie w przestrzeni), niemal zupełnie zapomnianym już świecie brodził po mokrych łąkach, tropiąc ruchliwe nartniki w gładkich prześwitach wody między rozłożystymi liśćmi kaczeńców i łodygami zielonych tataraków. Pomyślał ze zdziwieniem, że trzeba było aż tyle:

owego czynu potępianego przez ziemskie społeczeństwo, zagrożenia i strachu, ucieczki i tej planety: martwej i obojętnej, rozprażonej promieniami białego słońca — i jego samotności — żeby na chwilę mógł stać się znowu tamtym, zapomnianym już chłopcem. A potem wyciągnął rękę i zaskoczony obcością własnej dłoni w czarnej, obciskającej ją ciasno rękawicy, zatrzymał się w pół ruchu. 'nim wyprężone palce mogły dotknąć ruchliwej i przejrzystej powierzchni.

Prawie w tej samej chwili stało się coś, co zdumiało go bardziej niż obcość własnej dłoni: w rozcapierzonym cieniu, jaki rzuciła na wodę, zalśniły drobne, tęczujące odpryski. Skupiały się i rozdzielały znowu, ich ruchliwość wydawała się celowa. I kiedy Kenn — wstrzymując oddech, jakby to równomierne wydychanie powietrza mogło je spłoszyć — pochylił się jeszcze niżej, zobaczył w plamie zwielokrotnionego cienia, na czym ich działanie polegało: wlokąc grupkami żwir i drobniejsze kamyki tęczujące żyjątka wznosiły jakby tamę, odgradzającą zakole strumienia od toczącego się obok, głównego nurtu.

Uśmiechnął się patrząc na to, chociaż wcale nie wiedział, że właśnie się uśmiecha: tęczowa krzątanina była tym, czego przestał się już zupełnie spodziewać: objawem życia na tej pustynnej planecie. I choć te odrobiny budujące swą tamę nie mogły w niczym mu pomóc i na nic mu się przydać, niespodziane odkrycie odebrał jak nagłą, zaskakującą radość. Kiedy tak patrzył, ciesząc się, jakby była w tym

wszystkim jakaś jego zasługa, zobaczył, że stworzonka (w myślach zaczynał je już nazywać „tęczopławy") przyspieszyły poruszenia; wyglądało to trochę na nerwowy niepokój płynący ze świadomości zagrożenia. Rozejrzał się, by zobaczyć, co mogło je tak spłoszyć — nie dostrzegł nic ponad to, że falowanie czarnego morza zmieniło jakby swój rytm; woda nie drgała w miejscu jak przedtem, lecz coraz to dłuższymi jęzorami zaczęła wpełzać na piasek. Większa od innych fala wdarła się nagle w płytkie ujście strumienia, budząc paniczny przestrach wśród tęczowych żyjątek, i Kenn zobaczył zaraz przyczynę tego popłochu:

dosięgnięte nią tęczopławy traciły swą ruchliwość, a potem gasły — w jednej chwili pociemniałe i martwe. Nie myślał. Odruchowo zaczął wygrzebywać z twardego dna strumienia co większe otoczaki, dokładając je do nie ukończonej tamy tęczopławów. Pracował tak przez chwilę, w jakimś zacietrzewieniu. Gdy wreszcie skończył, zatoczkę odgradzał wcale solidny mur; przeszkoda, od której ciemne, kleiste języki morskiej wody odbijały się leniwie i jakby ze zdziwieniem.

Przysiadł na piętach i przyjrzał się ponownie zielonkawej powierzchni: ocalałe żyjątka zaczynały znów świecić wszystkimi barwami tęczy, z wolna powracała ich poprzednia ruchliwość. I to go ucieszyło — tak właśnie, jakby odnalazł coś niezmiernie cennego.

Rozejrzał się dokoła; niebo nad czarnym morzem mroczniało z wolna, nasiąkając stalową barwą zmierzchu, kryształki piasku gasły, jakby ktoś nagle przysypał je popiołem. Na twarzy poczuł znowu muśnięcie wiatru, prawie niewyczuwalne, które rozpoznał po szybszym niż przed chwilą schnięciu własnego potu. Kiedy tak siedział, po raz pierwszy przestał się czuć intruzem — z nagłą, niczym nie uzasadnioną nadzieją pomyślał, że on też, z czasem, może po wielu latach (gotów był poczekać na to nawet tak długo) stanie się cząstką tej planety, związaną z nią przez sam fakt swego istnienia tak samo mocno, jak śpiewający piasek i grająca barwami ruchliwość tęczopławów. Spojrzał na swoje ręce; zniszczył rękawice, ale to przecież musiało się zdarzyć prędzej czy później; skoro miał zostać tu na resztę swego żyda, musiał przygotować się na to, że skończą się przywiezione z Ziemi przyrządy, że kiedyś wreszcie zużyje te trochę ziemskich przedmiotów, zapewniających mu jaką taką ochronę, stwarzających złudzenie bezpieczeństwa. Że prędzej czy później będzie musiał poprzestawać na tym, co może otrzymać tutaj, na tej

planecie, zdając się na nią i na własną zaradność, a wtedy ona przyjmie go albo zniszczy. Więc bez znaczenia było, kiedy to przyjdzie, w jakim momencie będzie musiał się z tym zmierzyć. Ściągnął resztki rękawic, po raz pierwszy nie odczuwając lęku na myśl o tym, że niczym nie osłoniętą ręką ma dotknąć czegoś, co należało do tego obcego świata. Może dlatego, że — także po raz pierwszy — chciał go uczynić naprawdę swoim światem, przyjmując go i sprawiając, by przez ten świat został także przyjęty. Ten dzień, który w swoim dzienniku — gdyby go był prowadził — mógłby oznaczyć jako „dzień tęczopławów", pamiętał potem długo; stał się on jakby jakąś granicą dzielącą niewidocznie, a przecież zdecydowanie ten pierwszy okres, kiedy to bezskutecznie starał się otoczenie podporządkować sobie, nienawidząc prawie wszystkiego, na co patrzył, za niepokorność i nieposłuszeństwo wobec jego — ludzkiej, a więc, jak mniemał, nadrzędnej — woli, od dni następujących po nim, gdy nie próbował już niczego narzucać ani modyfikować, starając się jedynie znaleźć dla siebie miejsce wśród innych żywych istot, całym swym bytowaniem związanych z tą planetą. Bo po tamtym pierwszym odkryciu zaczęły się następne: czerwonawe zarośla okazały się rzeczywiście rośliną; wystarczyło nie niszczyć ich i nie łamać bezmyślnie, aby ich twarde i długie kolce odzyskiwały roślinną elastyczność. Złoto nakrapiane „węże" zaczynały poruszać się powoli, jeśli nie czuły się w jakiś sposób zagrożone. Sercowate, dziwacznie połączone ze sobą konary też były przedstawicielami tutejszej flory, choć z powodzeniem potrafiły udawać odpryski szarej skały. Jeżeli tamte, czerwonawe zarośla, które Kenn ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin