Cyra Adam - Raport Witolda Pileckiego.pdf

(2514 KB) Pobierz
Microsoft Word - RAPORT WITOLDA PILECKIEGO - ADAM CYRA
"Raport Witolda" jest częścią książki pt. "Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki 1901-1948", wydanej przez
Chrześcijańskie Stowarzyszenie Rodzin Oświęcimskich.
Książka składa się z dwóch części: pierwsza to praca badawcza dra Adama Cyry, znanego historyka zajmującego
się historią Auschwitz-Birkenau. Praca stanowi najnowszy stan badań nad życiem i działalnościa rotmistrza W.
Pileckiego.
Druga cześć to raport o Auschwitz napisany przez W. Pileckiego w 1945 roku we Włoszech, który publikowany
jest po raz pierwszy. Jest to przejmujący opis obozowych zdarzeń i losów ludzi w Auschwitz widzianych oczami
wspóltowarzysza niedoli. Raport Pileckiego stanowi ważny dokument działalności polskiego ruchu oporu w Auschwitz.
Słowo wstępne: prof. Józef Garlinski z Londynu, były więzień KL Auschwitz.
Witold Pilecki, żołnierz Piłsudskiego, uczestnik wojny w 1920 roku z Rosja bolszewicka, żołnierz Września 1939
roku, oficer AK, dobrowolny więzień Auschwitz, organizator obozowej organizacji ruchu oporu (informował świat o
zbrodniach faszystowskich Niemiec), uciekinier z obozu, żołnierz Powstania Warszawskiego, jeniec oflagów, żołnierz II
Korpusu we Włoszech. Po powrocie do Polski skazany na śmierć przez rząd sowiecko-komunistyczny w Polsce - wyrok
wykonano 25 maja 1948 roku. Zginął za wolną Polskę a zwłoki jego pogrzebano gdzieś na wysypisku śmieci, tam prochy
bohatera pozostają NN - nieznane i nierozpoznane.
Chrześcijańskie Stowarzyszenie Rodzin Oświęcimskich http://members.shaw.ca/escapinghell/chsro.htm
Ul. Więźniów Oświęcimia 20/III/10 32-600 Oświęcim Tel. 0602/287-433 Fax. 033/843-31-86
Informacje o rtm. Witoldzie Pileckim i ruchu oporu w obozach zagłady można znaleźć również na stronach:
"Escaping Hell" - Konstanty Piekarski http://members.shaw.ca/escapinghell/
RAPORT WITOLDA PILECKIEGO
Więc mam opisać możliwie suche fakty, jak tego chcą moi koledzy. Mówiono: “Im bardziej pan się będzie
trzymał samych faktów, podając je bez komentarzy, tym będzie to wartościowsze”. Spróbuję więc... lecz człowiek przecież
nie był z drewna - już nie mówię z kamienia (chociaż wydawało się, że i kamień nieraz musiałby się spocić). Czasami
więc, wśród podawanych faktów będę jednak wstawiał myśl, wyrażającą to co się czuło. Nie wiem, czy koniecznie ma to
obniżać wartość napisanego. Nie było się z kamienia - często mu zazdrościłem - miało się jeszcze ciągle bijące, czasem w
gardle, serce, kołaczącą gdzieś - chyba w głowie – myśl, czasami łapałem ją z trudem... O nich - dorzucając od czasu do
czasu parę odczuć - sądzę, że dopiero odda się obraz prawdziwy.
Dnia 19 września 1940 roku - druga łapanka w Warszawie. Jeszcze żyje kilku ludzi, którzy widzieli, jak o
godzinie 6.00 rano szedłem sam i na rogu Alei Wojska i Felińskiego stanąłem w “piątki” ustawiane przez esesmanów z
łapanych mężczyzn. Potem załadowano nas na Placu Wilsona do aut ciężarowych i zawieziono do koszar Szwoleżerów. Po
spisaniu danych personalnych w zorganizowanym tam prowizorycznie biurze i odebraniu ostrych przedmiotów (pod
groźbą zastrzelenia, jeśli się potem u kogoś bodaj żyletka znajdzie) wprowadzono nas na ujeżdżalnię, gdzie
pozostawaliśmy przez 19 i 20 września.
W ciągu tych paru dni niektórzy zdążyli już zapoznać się z pałką gumową spadającą na ich głowy. Mieściło się to
jednak w ramach możliwych do przyjęcia, dla ludzi przyzwyczajonych do tego rodzaju sposobów utrzymywania ładu przez
stróżów porządku. W tym czasie niektóre rodziny wykupywały swych najbliższych, płacąc ogromne sumy esesmanom. W
nocy spaliśmy wszyscy pokotem na ziemi. Ujeżdżalnię oświetlał ogromny reflektor, stojący przy wejściu. Po czterech
stronach umieszczeni byli esesmani z bronią maszynową.
Było nas tysiąc osiemset kilkudziesięciu. Mnie osobiście najbardziej denerwowała bierność masy Polaków.
Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym, że cały ten tłum upodobnił się do
stada baranów.
Nęciła mnie myśl prosta: wzburzyć umysły, poderwać do czynu tę masę. Współtowarzyszowi memu - Sławkowi
Szpakowskiemu (wiem, że żył do czasu Powstania w Warszawie) proponowałem nawet wspólną akcję w nocy:
opanowanie tłumu, napad na posterunki, przy czym miałem - przechodząc do ubikacji - “zawadzić” o reflektor i zniszczyć
go. Lecz ja przecież w innym celu znalazłem się w tym środowisku, a to byłoby to pójściem na rzecz znacznie mniejszą...
On w ogóle uważał to za pomysł z dziedziny fantazji.
21 września rano wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli z bronią
maszynową, odwieziono na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych. W wagonach tych przedtem
widocznie musieli wieźć wapno, gdyż cała podłoga była nim wysypana. Wagony zamknięto. Wieziono dzień cały. Pić ani
jeść nie dali. Zresztą jeść nikt nie chciał. Mieliśmy, wydany dnia poprzedniego, chleb którego wtedy ani jeść ani cenić nie
umieliśmy. Chciało się nam tylko bardzo pić. Wapno pod wpływem wstrząsów rozdrabniało się w pył. Unosiło się w
powietrzu, drażniło nozdrza i gardło. Pić nie dali. Przez szczeliny desek, którymi zabite były okna, widzieliśmy, że wiozą
nas gdzieś na Częstochowę. Około 10 wieczór (godzina 22.00) pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie jechał.
Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów.
To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim, co było
dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. Nie jest to silenie się na jakieś dziwne słowa,
określenia. Przeciwnie - uważam, że na żadne słówko ładnie brzmiące, a nieistotne, wysilać się nie potrzebuję. Tak było. W
głowy nasze uderzały nie tylko kolby esesmanów - uderzało coś więcej. Brutalnie kopnięto we wszystkie nasze pojęcia, do
których myśmy się na ziemi przyzwyczaili (do jakiegoś porządku rzeczy - prawa). To wszystko wzięło w łeb. Usiłowano
uderzyć możliwie radykalnie. Załamać nas psychicznie jak najszybciej.
- 1 -
81816420.002.png
Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto drzwi naszego wagonu. Oślepiły nas
reflektory skierowane we wnętrze.
- Heraus! rrraus! rrraus! - padały wrzaski, a kolby esesmanów spadały na ramiona, plecy i głowy kolegów.
Należało szybko znaleźć się na zewnątrz. Skoczyłem i wyjątkowo nie dostałem kolbą; stając w piątki trafiłem w
środek kolumny. Zgraja esesmanów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask: “zu Fünfe!” Na stojących na skrzydłach
piątek, rzucały się psy, szczute przez żołdaków. Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie
znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek. Słabsi byli oszołomieni do tego stopnia, że
naprawdę tworzyli bezmyślną grupę.
Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w
bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z peema. Zabito. Wyciągnięto z szeregu dziesięciu przygodnych
kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, w ramach “odpowiedzialności solidarnej” za “ucieczkę”, którą zaaranżowali
sami esesmani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono psy skrwawionymi
trupami i szczuto je na nich. Wszystko to robiono przy akompaniamencie śmiechu i kpin.
Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: “Arbeit macht frei”.
Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć. Za ogrodzeniem, rzędami ustawione były murowane budynki, wśród
których widniał rozległy plac. Stojąc wśród szpaleru esesmanów, przed samą bramą, doznaliśmy na moment większego
spokoju. Odpędzono psy, kazano nam wyrównać piątki. Tutaj liczono nas skrupulatnie - na końcu doliczając ciągnione
trupy. Wysoki, wtedy jeszcze pojedynczy płot z drutu kolczastego i brama pełna esesmanów nasunęły mi mimowolnie,
czytany kiedyś aforyzm chiński: “Wchodząc, pomyśl o odwrocie, a wychodzić będziesz cało...” Uśmiech ironiczny zrodził
się gdzieś we mnie i przygasł... na co to tutaj się przyda...
Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich
stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby-ludzie. Z zachowania podobni raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie
obrażam tu zwierzęta - nie ma jeszcze w naszym języku określenia na takie stwory). W dziwnych ubraniach w pasy, jakie
się widziało na filmach o Sing-Sing, z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle
wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów. Bijąc ich po głowach,
kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch - zadawali śmierć z
niesamowitym jakimś entuzjazmem.
“Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!...”- przemknęła mi myśl. - Co za podłość! - rozumowałem
jeszcze kategoriami ziemi. Ludzie z łapanki - a więc nawet w pojęciu Niemców nie obciążeni żadną winą wobec Trzeciej
Rzeszy. W głowie zabłysły mi słowa Janka W., wyrzeczone do mnie po pierwszej łapance (sierpień) w Warszawie: “Ot,
widzisz, nie skorzystałeś z tak dobrej okazji - ludziom złapanym na ulicy nie zarzucą żadnej sprawy politycznej - w ten
sposób najbezpieczniej można się dostać do obozu.” Jakże naiwnie, hen tam w Warszawie podchodziliśmy do sprawy
Polaków wywożonych do obozów. Tu nie potrzeba było mieć żadnej sprawy politycznej, żeby zginąć. Zabijano pierwszego
lepszego z brzegu.
Zaczynało się od pytania rzuconego przez pasiastego człeka z drągiem: “Was bist du von zivil?” Odpowiedź:
ksiądz, sędzia, adwokat wówczas powodowała bicie i śmierć.
Przede mną w piątce stał jakiś kolega, który na to pytanie, rzucone mu z równoczesnym ujęciem go garścią za
ubranie pod gardłem, odpowiedział: “Richter”. Fatalny pomysł! Po chwili był na ziemi bity i kopany.
Więc wykańczano specjalnie inteligencję. Po tym spostrzeżeniu zmieniłem nieco zdanie. To nie obłąkańcy, to
jakieś potworne narzędzie do wymordowania Polaków, rozpoczynające swe dzieło od inteligencji.
Pić chciało się okropnie. Przywieziono właśnie kotły z jakimś napojem. Ci sami zabijający nas obnosili kubki z
napojem wśród szeregów, pytając: “Was bist du von zivil?” Dostawaliśmy upragniony bo mokry - napój, wymieniając jakiś
zawód robotnika czy rzemieślnika. A ci niby-ludzie, bijąc nas i kopiąc wykrzykiwali: ... “hier ist KL Auschwitz - mein
lieber Mann!”
Pytaliśmy siebie nawzajem, co by to miało znaczyć? Niektórzy wiedzieli, że to Oświęcim, lecz dla nas była to
tylko nazwa jednego z polskich miasteczek - potworna opinia o tym obozie nie zdążyła jeszcze przeniknąć do Warszawy,
nie była też znana w świecie. Nieco później dopiero jedno to słowo mroziło krew w żyłach ludziom na wolności, spędzało
sen z powiek więźniom Pawiaka, Montelupich, Wiśnicza, Lublina. Jeden z kolegów objaśnił nas, że jesteśmy w koszarach
piątego D.A.K. - tuż koło miasteczka Oświęcim.
Dowiedzieliśmy się, że stanowimy “zugang” bandytów polskich, którzy rzucali się na spokojną ludność
niemiecką, a których za to spotyka tu odpowiednia kara. “Zugangiem” nazywano wszystko, co do obozu przyszło, każdy
nowy transport.
Tymczasem sprawdzano obecność, wykrzykując nazwiska podane przez nas w Warszawie, na które trzeba było
szybko i głośno odpowiedzieć: “Hier!” Przy tym było wiele powodów do szykan i bicia. Po sprawdzeniu, setkami odsyłano
nas do szumnie zwanej “kąpieli”. Tak przyjmowano transporty ludzi, łapanych na ulicach Warszawy, niby to na pracę do
Niemiec, tak przyjmowano każdy transport w pierwszych miesiącach, po założeniu obozu w Oświęcimiu (14.6.1940 r.).
Z ciemności, gdzieś z góry (z nad kuchni), odezwał się kat, Seidler: “Niech nikt z was nie sądzi, że kiedykolwiek
wyjdzie stąd żywy... porcja jest tak obliczona, że żyć tu będziecie 6 tygodni; kto będzie żył dłużej... znaczy, że kradnie, kto
kradnie - znajdzie się w SK - gdzie żyje się krótko!”, co przetłumaczył na polski Władysław Baworowski - tłumacz
obozowy. Chodziło o jak najszybsze załamanie psychiczne.
W przywiezione na plac taczki i "rolwagę” złożyliśmy cały chleb jaki posiadaliśmy. Nikt wtedy go nie żałował -
nikt nie myślał o jedzeniu. Jakże często potem, na samo wspomnienie tego momentu ślinka ciekła i diabli brali. Kilka
taczek i rolwaga pełne chleba! - jaka szkoda, że nie można się było najeść na zapas...
Razem z setką innych znalazłem się wreszcie przed łaźnią (Baderaum, blok 18, numeracja stara). Tu oddaliśmy
wszystko do worków, do których przywiązano odpowiednie numery. Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i ciele, skropiono
trochę prawie zimną wodą. Tu wybito mi pierwsze dwa zęby, za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce niosłem w
- 2 -
81816420.003.png
ręku, a nie w zębach, jak właśnie w tym dniu chciał tego łazienny (Bademeister). Dostałem w szczękę ciężkim drągiem.
Wyplułem dwa zęby. Pociekła krew...
Od tej chwili staliśmy się tylko numerami. Urzędowa nazwa brzmiała: Schutzhäftling kr...xy... Ja miałem numer
4859. Dwie trzynastki (z środkowych i skrajnych cyfr), utwierdzały kolegów w przekonaniu, że zginę; mnie - cieszyły.
Dano nam ubranie w biało-niebieskie pasy, drelichy, takie same jak te, co nas tak bardzo raziły w nocy. Był już
ranek (22.9.1940 r.). Teraz wiele się wyjaśniło. Niby-ludzie mieli na lewym ramieniu żółte opaski z czarnym napisem:
“CAPO”, i zamiast barwnych wstążek z medalami, jak mi się w nocy wydawało, mieli na piersi z lewej strony kolorowy
trójkąt, “winkiel”, pod nim, jak pod wstążką, mały czarny numer na białej łatce.
Winkle były w pięciu kolorach. Przestępcy polityczni nosili czerwony, kryminaliści - zielony, gardzący pracą w
Trzeciej Rzeszy - czarny, badacze Pisma świętego – fioletowy, a homoseksualiści - różowy. Polacy złapani na ulicy w
Warszawie, na roboty do Niemiec dostali jakoby winkle czerwone, jako przestępcy polityczni. Przyznam się, że ze
wszystkich innych kolorów – ten odpowiadał mi najbardziej.
Przebranych w drelichy-pasiaki, bez czapek i skarpetek (skarpetki dostałem 8, a czapkę - 15 grudnia), w
spadających z nóg drewniakach, wyprowadzono nas na plac zwany apelowym i podzielono na połowę. Jedni poszli na blok
10, drudzy (my) na blok 17, na piętro. Tak na parterze, jak i na piętrze poszczególnych bloków, umieszczeni byli
więźniowie (Häftlinge). Mieli oni odrębną gospodarkę i obsadę administracyjną, tworząc samodzielny “blok”. Dla
odróżnienia - wszystkie bloki na piętrze miały do numeru dodaną literę “a”.
Oddano więc nas na blok 17a, w ręce blokowego Alojza zwanego później “krwawym Alojzem”. Był to Niemiec -
komunista z czerwonym winklem - zwyrodnialec, siedzący w obozach około sześciu lat; bił, katował, znęcał się,
uśmiercając codziennie kilka osób. Lubował się w porządku i dyscyplinie wojskowej, wyrównywał szeregi bijąc drągiem.
“Nasz blok” ustawiony na placu w 10 szeregów, równany przez przebiegającego między szeregami z wielkim drągiem
Alojza, mógł być w przyszłości wzorem wyrównywania.
Teraz, rano, przebiegał pomiędzy szeregami po raz pierwszy. Tworzył z nas – zugangów - nowy blok. Szukał
wśród nieznajomych ludzi nadających się do utrzymywania porządku na bloku. Los chciał, że wybrał mnie, wybrał Karola
Świętorzeckiego (oficer rezerwy 13. pułku ułanów), Witolda Różyckiego (nie Różycki o smutnej opinii; ten był porządny
chłop, z ul. Władysława z Warszawy) i paru innych. Szybko wprowadził nas na blok, na piętro, kazał ustawić się rzędem
pod ścianą, zrobić w tył zwrot i nachylić się. “Wlał” drągiem z całej siły każdemu po pięć uderzeń, w miejsce na ten cel
podobno przeznaczone. Trzeba było mocno zęby zacisnąć, by się nie wydarł jęk... Egzamin wypadł - zdaje mi się - dobrze.
“Żebyście wiedzieli jak to smakuje i żebyście w ten sposób kijem machali, dbając o czystość i porządek na bloku.”
Tak stałem się sztubowym (Stubendienst), lecz nie na długo. Chociaż na bloku utrzymywaliśmy wzorowy
porządek i czystość, Alojzowi nie odpowiadały metody, jakimi usiłowaliśmy to osiągnąć. Uprzedzał nas parokrotnie sam i
przez Kazika (zaufany Alojza), a gdy nic nie pomogło, wściekł się i wyrzucił kilku z nas na obóz, na trzy dni, mówiąc:
“Żebyście spróbowali, jak smakuje praca w obozie i ocenili lepiej dach i spokój, jaki macie na bloku”. Widziałem, że
codziennie wraca z pracy mniej ludzi - wiedziałem, że “wykańczano” ich przy tej lub innej robocie, lecz teraz dopiero, na
własnej skórze miałem się przekonać, jak wyglądał dzień pracy zwykłego więźnia w obozie. A pracować musieli wszyscy.
Na bloku mogli zostać tylko sztubowi.
Spaliśmy wszyscy pokotem na podłodze na rozesłanych siennikach. Łóżek w pierwszym okresie nie mieliśmy
wcale. Dzień dla wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4.20, w zimie o 3.20. Na dźwięk ten, który odzywał się
nieubłaganym nakazem - zrywało się na nogi. Szybko składało się koc, wyrównując dokładnie brzegi. Siennik zanosiło się
w jeden koniec sali, gdzie go chwytali “siennikowi” celem ułożenia w budowaną pryzmę. Koc przy wyjściu z sali
oddawało się “kocowemu”. Ubierać kończyło się już na korytarzu. Wszystko w biegu, w pośpiechu, bo i Krwawy Alojz z
okrzykiem: “Fenster auf!” wpadał z kijem do sali, no i trzeba się było spieszyć, by zająć kolejkę w długim szeregu przed
ubikacją. W pierwszym okresie nie mieliśmy ubikacji na blokach. Biegło się rano do kilku latryn, gdzie ustawiało się w
ogonku czasami dwustu ludzi. Miejsc było mało. Wewnątrz stał kapo z drągiem i liczył do pięciu - kto się opóźniał ze
wstaniem, tego walił drągiem po głowie. Nie jeden z więźniów wpadał do dołu. Z latryn pędziło się pod pompy, których
było parę na placu (łaźni nie było w pierwszym okresie na blokach). Pod pompami kilka tysięcy ludzi musiało się umyć.
Ma się rozumieć, było to niemożliwe. Przebijano się siłą do pompy, łapało trochę wody w menażkę. Nogi jednak na
wieczór musiały być czyste. Blokowi robiący obchód sal wieczorem, gdy “sztubowy” składał raport ze stanu (ilości)
leżących na siennikach więźniów, sprawdzali czystość nóg, które musiały być wystawione spod koców w górę tak, by
widoczna była “podeszwa”. Jeśli noga była niedostatecznie czysta, lub za takową blokowy chciał ją uważać - bito
delikwenta na stołku. Otrzymywał od 10 do 20 razów kijem.
Był to jeden ze sposobów wykańczania nas, uskuteczniany pod płaszczykiem higieny. Tak, jak i wykańczaniem
było niszczenie organizmu w latrynach przez czynności w tempie i na rozkaz, jak szarpiący nerwy rwetes przy pompach,
jak też wieczny pośpiech i “Laufschritt”, stosowany wszędzie w pierwszym okresie lagru.
Od pompy biegli wszyscy na bok po tak zwaną kawę lub herbatę. Ciecz wprawdzie gorąca przynoszona w kotłach
na sale, lecz napoje te imitowała nieudolnie. Cukru zwykły, szary więzień nie widział wcale. Zauważyłem, że niektórzy z
kolegów siedzących tu od paru miesięcy, mają obrzęknięte twarze i nogi. Pytani przeze mnie medycy oświadczyli, że
powodem tego jest nadmiar płynów. Nawalają nerki lub serce - ogromny wysiłek organizmu przy pracy fizycznej, przy
jednoczesnym spożywaniu prawie wszystkiego w płynach: kawa, herbata, “awo” i zupa! Postanowiłem wyrzec się płynów
nie przynoszących korzyści, pozostać jedynie przy awo i zupach.
W ogóle należało panować nad zachciankami. Niektórzy ze względu na zimno nie chcieli zrezygnować z gorących
płynów. Gorzej jeszcze było z paleniem, gdyż w pierwszym okresie pobytu w obozie więzień nie miał pieniędzy, bo nie tak
od razu pozwalano mu napisać list. Na to czekał długo, a zanim nadeszła odpowiedź upływało około trzech miesięcy. Kto
nie mógł się opanować i zamieniał chleb na papierosy, ten już “kopał sobie grób”. Znałem takich wielu - wszyscy się
wykończyli.
Grobów nie było. Wszystkie trupy spalano w nowo wybudowanym krematorium.
Więc po gorącą lurę na bloku nie spieszyłem, inni przepychali się, dając i tu powód do bicia ich i kopania.
- 3 -
81816420.004.png
Jeśli więzień z obrzękniętymi nogami dorwał się do lepszej pracy i wyżywienia - wracał do sił, obrzęk mijał, lecz
na nogach tworzyły się ropiejące wrzody, wydzielające cuchnącą ciecz, a czasami flegmonę, którą widziałem dopiero tu po
raz pierwszy. Unikając płynów uchroniłem się od tego szczęśliwie.
Jeszcze nie wszyscy zdążyli pobrać gorącej lury, a już sztubowy kijem opróżniał salę, która przed apelem musiała
być sprzątnięta. W międzyczasie sienniki i koce były ułożone, według mody, która panowała na tym bloku, a bloki
konkurowały między sobą w układaniu tej naszej “pościeli”. Teraz jeszcze musiała być zmyta podłoga.
Gong na apel poranny uderzał o godzinie 5.45. O godzinie 6.00 stali wszyscy w wyrównanych szeregach (każdy
blok ustawiał się w dziesięć szeregów, co ułatwiało liczenie). Na apelu musieli być wszyscy. Jeśli zdarzały się wypadki, że
kogoś brakowało - nie dlatego, że uciekł, ale np. jakiś nowicjusz naiwnie się schował, lub wprost zaspał - i apel się nie
zgadzał ze stanem liczbowym lagru - wtedy szukano, znajdowano, wyciągano na plac i prawie zawsze zabijano publicznie.
Czasami nieobecnym był więzień, który gdzieś się powiesił na strychu, lub właśnie w czasie apelu “szedł na druty” - wtedy
rozlegały się strzały wartownika na wieżyczce i więzień padał przeszyty kulami. “Na druty” szli więźniowie przeważnie
rano - przed nowym dniem męki. Przed nocą, będącą kilkugodzinną przerwą w udręczeniach, zdarzało się to rzadziej. Był
oficjalny rozkaz zabraniający przeszkadzania kolegom w odbieraniu sobie życia. Złapany na takim “przeszkadzaniu”
więzień szedł za karę do “bunkra”.
Wszystkie władze wewnątrz lagru rekrutowały się wyłącznie z więźniów. Początkowo Niemców, później zaczęły
windować się na te stanowiska więźniowie innych narodowości. Blokowy (czerwona opaska z białym napisem
“Blockältester”, na prawym ramieniu) wykańczał więźnia na blokach rygorem i kijem. Był odpowiedzialny za blok, lecz
nie miał nic wspólnego z pracą więźnia. Natomiast kapo pracą i kijem wykańczał więźnia w “komandzie” i był
odpowiedzialny za pracę danego komanda.
Największą władzą w lagrze był starszy obozu (Lagerältester). Z początku byli tacy dwaj: “Bruno” i “Leo” -
więźniowie. Dwaj dranie, przed którymi trzęśli się wszyscy ze strachu. Mordujący na oczach wszystkich, czasem jednym
uderzeniem kija lub pięści. Prawdziwe nazwisko pierwszego - Bronisław Brodniewicz, drugiego - Leon Wieczorek, dwóch
eks-Polaków na służbie niemieckiej... Ubrani inaczej niż wszyscy, w długich butach, granatowych spodniach, kurtkach i
beretach, na lewym ramieniu czarna opaska z białym napisem, stanowili ciemną parę, często chodzącą razem.
Jednak wszystkie te władze wewnątrz obozu, rekrutujące się z “ludzi za drutami” zamiatały proch przed każdym
esesmanem, na jego pytanie odpowiadali dopiero po zdjęciu czapki, stojąc na baczność. Jakże niczym był sam szary
więzień... Władze z nadludzi w mundurach żołnierskich, esesmani - mieszkali na zewnątrz drutów, w koszarach i
miasteczku.
Wracam do porządku dnia w obozie.
Apel. Staliśmy wyrównani kijem w szeregach prostych jak ściana (zresztą tęskniłem do dobrze wyrównanych
szeregów polskich od czasu wojny 1939 roku). Naprzeciw nas makabryczny obraz: stojące szeregi bloku nr 13 (stara
numeracja) - SK (Straf-Kompanie), które wyrównywał blokowy Ernst Krankemann stosując radykalny środek - wprost
nożem. Do SK w tamtym okresie szli wszyscy Żydzi, księża i niektórzy Polacy za sprawy dowiedzione. Krankemann miał
obowiązek wykańczać możliwie prędko przydzielanych mu prawie codziennie więźniów; ten obowiązek ten odpowiadał
charakterowi tego człowieka. Jeśli się ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów wprzód, to Krankemann wbijał mu
noszony w prawym rękawie nóż. Ten zaś, kto przez zbytnią ostrożność cofnął się trochę za wiele, otrzymywał od
przebiegającego szeregi kata - cios nożem w nerki. Widok padającego człowieka, kopiącego nogami czy wydającego jęki,
rozwścieczał Krankemanna. Wskakiwał wtedy na jego klatkę piersiową, kopał w nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak
najprędzej. Nas ten widok przenikał prądem.
Wtedy, wśród stojących ramię przy ramieniu Polaków, czuło się jedną myśl - zjednoczeni byliśmy wszyscy
wściekłością, chęcią odwetu. Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym do rozpoczęcia pracy, i odkryłem w
sobie namiastkę radości... Za chwilę przeraziłem się, czy jestem przy zdrowych zmysłach - tu radość - to chyba
nienormalne... A jednak poczułem radość - przede wszystkim z tego powodu, że chcę zacząć pracę, a więc się nie
załamałem. Był to moment zasadniczego zwrotu w mojej psychice. W chorobie nazywałoby się to: kryzys minął
szczęśliwie.
Na razie jednak trzeba było z wielkim wysiłkiem walczyć o utrzymanie się przy życiu.
Po apelu gong oznaczał: “Arbeitskommando formieren!” Na to hasło wszyscy rzucali się do komand - oddziałów
pracy, które im się wydawały lepsze. Wtedy jeszcze był chaos z przydziałami (nie tak jak później, gdy każdy spokojnie
szedł do komanda, gdzie był zapisany jako numer). Więźniowie biegali w najrozmaitszych kierunkach, krzyżując sobie
nawzajem drogi, z czego korzystali kapowie, blokowi i esesmani bijąc kijami biegnących lub przewracających się,
podstawiając nogi, popychając, kopiąc zawsze w najbardziej czułe miejsca.
Za karę wyrzucony na obóz przez Alojza, pracowałem przy taczkach, wożąc żwir. Po prostu nie wiedząc gdzie
stanąć i nie mając upatrzonego komanda, stanąłem w jednej z piątek setki, którą wzięto do tej pracy. Pracowali tu
przeważnie koledzy z Warszawy. Starsze od nas “numery”, to znaczy ci, co tu dłużej od nas siedzieli, ci, którzy uchronili
się dotychczas - zajęli już jakieś wygodniejsze “posady”. Nas - z Warszawy - wykańczano masowo przy najrozmaitszych
pracach, czasami przy przewożeniu żwiru z jednej wyrytej jamy do zasypywanej drugiej i z powrotem. Ja znalazłem się
wśród tych, co wozili żwir potrzebny przy wykańczaniu budowy krematorium.
Krematorium budowaliśmy dla siebie. Rusztowanie wokół komina wznosiło się coraz wyżej. Z taczką napełnioną
przez “vorarbeiterów”, lizusów nieubłaganych dla nas, trzeba było szybko się posuwać, a i po deskach ułożonych dalej -
pchać taczkę biegiem. Co 15-20 kroków stał kapo z kijem i waląc przesuwających się więźniów, krzyczał: “Laufschritt!”
Na górę taczkę pchało się wolno. Z pustą taczką – “Laufschritt” obowiązywał na całej długości trasy. Tu konkurowały z
sobą w walce o życie mięśnie, spryt i oczy. Trzeba było mieć dużo siły, aby pchać taczkę, trzeba było umieć utrzymać ją na
desce, trzeba było widzieć i wybrać odpowiedni moment “na wstrzymanie” w pracy, aby złapać oddech w zmęczone płuca.
Tu właśnie widziałem jak wielu z nas, inteligentów, nie daje sobie rady w ciężkich, bezwzględnych warunkach. Tak -
wtedy przechodziliśmy twardą selekcję.
- 4 -
81816420.005.png
Sport, gimnastyka uprawiane kiedyś, oddały mi tu wielkie przysługi. Inteligent oglądający się bezradnie i
szukający względów lub pomocy u kogoś, tak jakby prawie żądał jej z tego powodu, że był adwokatem lub inżynierem,
spotykał się zawsze z twardym kijem. Tu jakiś mecenas z brzuszkiem lub ziemianin nieudolnie pchał taczkę, że spadła z
deski w piach i nie mógł już jej z powrotem wydźwignąć. Tam znów bezradny profesor w okularach lub pan w starszym
wieku, inny żałosny widok przedstawiał. Wszyscy, którzy się do pracy nie nadawali lub nie mieli już sił biegać z taczką,
byli bici, a przy upadku - zabijani drągiem lub butem. W takich właśnie chwilach zabijania innego więźnia człowiek jak
prawdziwe zwierzę, stał parę minut, łapał oddech w szybko pracujące płuca, wyrównywał nieco tempo łopoczącego serca...
Gong na obiad witany z radością przez wszystkich, w obozie rozlegał się wtedy o godz. 11.20. Pomiędzy godziną
11.30 a 12.00 odbywał się apel południowy - przeważnie dość szybko. Od 12.00 do 13.00 był czas przewidziany na obiad.
Po obiedzie gong zwoływał znowu do “Arbeitskommando” i następowała dalsza męczarnia aż do gongu na apel wieczorny.
Trzeciego dnia pracy w “taczkach”, po obiedzie wydawało mi się, że gongu się nie doczekam. Byłem już bardzo
zmęczony i rozumiałem, że gdy zabraknie do zabijania słabszych ode mnie, wtedy przyjdzie kolej na mnie. Krwawy Alojz,
któremu nasza praca na blokach, pod względem porządku i czystości odpowiadała, po trzech dniach karnych na lagrze,
łaskawie przyjął nas na blok z powrotem, mówiąc: “Teraz już wiecie, co znaczy robota na lagrze – »Paßt auf!« - z pracą na
bloku, żebym nie wyrzucił was na lager na zawsze.”
W stosunku do mnie groźbę swoją szybko wprowadził w życie. Nie stosowałem względem kolegów wymaganych
przez niego, a zalecanych przez Kazika metod i wyleciałem z bloku z trzaskiem, co opiszę niżej.
Teraz chciałbym napisać o początku montowanej tam pracy. W tym czasie zasadniczym zadaniem było założenie
organizacji wojskowej, w celu: podtrzymywania kolegów na duchu przez dostarczanie i rozpowszechnianie wiadomości z
zewnątrz, zorganizowanie w miarę możliwości dożywiania i rozdzielania bielizny wśród zorganizowanych, przekazywanie
wiadomości na zewnątrz, oraz jako uwieńczenie wszystkiego przygotowywanie oddziałów własnych do opanowania
obozu, gdy nadejdzie nakaz chwili w postaci rozkazu zrzucenia tu broni lub desantu.
Zacząłem pracę tak jak w 1939 r. w Warszawie, nawet z niektórymi ludźmi, których sam niegdyś wciągałem do
TAP w Warszawie. Zorganizowałem tu pierwszą “piątkę”, w skład której zaprzysiągłem płk.1, kpt.dr.2, rtm.3, ppor.4, oraz
kolegę 5 (klucz z nazwiskami odpowiadającymi tym liczbom napiszę osobno). Dowódcą piątki został płk.1. Dr.2. dostał
rozkaz opanowania sytuacji w szpitalu więźniarskim (Häftlingskrankenbau – HKB), gdzie już pracował jako “fleger”
(Polacy oficjalnie nie mieli prawa być lekarzami, mogli być tylko pielęgniarzami).
W listopadzie posłałem pierwszy meldunek do Komendy Głównej w Warszawie, przez ppor.6. (mieszkał on do
Powstania w Warszawie, przy ul. Raszyńskiej nr 58), pracownika naszego wywiadu, wykupionego z Oświęcimia.
Płk.1 przeniósł działanie na teren biura budowlanego (Baubüro).
W przyszłości zorganizowałem jeszcze cztery piątki. Każda z tych piątek nie wiedziała o istnieniu innych piątek,
sądziła, że jest szczytem organizacji i rozwijała się tak szeroko, jak suma zdolności i energii jej członków na to pozwalały.
Robiłem to przez ostrożność, żeby ewentualna wpadka jednej piątki, nie pociągnęła za sobą piątki sąsiedniej. W
przyszłości piątki w szerokiej rozbudowie zaczęły się stykać i wzajemnie się wyczuwać. Wtedy nieraz przychodzili do
mnie koledzy z meldunkiem: “Wiesz, tu się kryje jeszcze jakaś organizacja”. Uspokajałem, że to nie powinno ich
obchodzić.
Ale to czas przyszły. Na razie piątka była jedna.
Tymczasem na bloku któregoś dnia, rano po apelu, poszedłem zameldować Alojzowi, że na sali jest trzech
chorych, którzy nie mogą iść do pracy (byli prawie na wykończeniu). Krwawy Alojz się wściekł. “Co, u mnie na bloku
chory?!... nie ma chorych!...wszyscy muszą pracować i ty też! Dosyć tego!...” i wpadł za mną z kijem na salę. “Gdzie
są?!...”
Dwóch leżało pod ścianą ciężko dysząc, trzeci klęczał w rogu sali i modlił się.
- Was macht er?! - krzyknął do mnie.
- Er betet.
- Betet?!... Kto go tego nauczył?!...
- Das weiß ich nicht - odrzekłem.
Przyskoczył do modlącego się i zaczął mu wymyślać nad głową i krzyczeć, że jest idiotą, że Boga żadnego nie ma,
że on mu chleb daje, a nie Bóg... - ale go nie uderzył. Potem podbiegł do dwóch leżących pod ścianą i zaczął ich kopać w
nerki, i inne miejsca, krzycząc: “auf!!!...auf!!!...”, aż tamci, widząc śmierć przed oczami, ostatnimi siłami podnieśli się.
Wtedy zaczął krzyczeć do mnie: “Widzisz! mówiłem, że nie są chorzy! Chodzą, mogą pracować! Weg! Marsz do pracy! I
ty z nimi też!” I tak wyrzucił mnie wtedy do pracy na obóz. A tego co się modlił odprowadził sam do szpitala. Dziwny to
był człowiek - ten komunista.
Na placu znalazłem się w niewyraźnej sytuacji. Wszyscy już stali w komandach pracy, czekając na wymarsz.
Biec, żeby stanąć w szeregach jako spóźniony więzień znaczyło poddać się biciu i kopaniu przez kapów i esesmanów.
Zobaczyłem, że na placu stał oddział więźniów, którzy byli poza objętymi pracą w komandach. W tym okresie ta część,
która była zbędna przy pracy (komand było mało, obóz dopiero się rozbudowywał) “robiła” gimnastykę na placu. Na razie
koło nich nie widać było kapów ani esesmanów zajętych ustawianiem grup roboczych. Pobiegłem do nich i stanąłem w
kole “do gimnastyki”.
Kiedyś gimnastykę lubiłem, lecz od czasów Oświęcimia z sympatią do niej jest jakoś gorzej. Od godziny 6.00
rano, nieraz przez kilka godzin staliśmy i marzliśmy okropnie. Bez czapek i skarpetek, w cienkich drelichach, w tym
podgórskim klimacie jesienią 1940 roku, rano prawie zawsze we mgle, trzęśliśmy się z zimna. Granatowiały nogi i ręce
wystające często z przykrótkich nogawek i rękawów. Nie ruszano nas. Musieliśmy stać i marznąć. Wykańczanie
uskuteczniał chłód. A przechodzący kapowie i blokowi (często Alojz) stawali, śmiali się i ze znaczącym ruchem rąk
imitującym ulatnianie się, mówili: “...und das Leben fliiieeegt...Ha! Ha!”
Gdy się już mgły rozwiewały, błysnęło słońce i robiło się trochę cieplej, a do obiadu zostawało, zdawałoby się, już
niewiele czasu, wtedy zgraja kapów rozpoczynała z nami “gimnastykę” - można by to było z powodzeniem nazwać:
ciężkie ćwiczenie karne. Na tego typu gimnastykę czasu do obiadu było jeszcze za wiele.
- 5 -
81816420.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin