Putney Mary Jo - Koło Przyjaciół 03 - Meandry losu.doc

(1438 KB) Pobierz

Mary Jo Putney MEANDRY LOSU

 

Dla Susan King za wsparcie i przyjaźń

praktyczną, twórczą i metafizyczną.

              Co powiesz na lunch?

Podziękowania

 

Istnieje ogromna mnogość tematów, o których tak mało wiem. Na szczęście cudowni mądrzy ludzie chętnie dzielą się swoją wiedzą.

Składam podziękowania na ręce Louisa B. Currana, Julie Kistler, Davida Bluma, Harriet Pilger, Jane Langdell, Susan Tanenbaum i sędziego Alvina Cohena – moich doradców w kwestiach prawniczych. Mam nadzieję, że nie popełniłam zbyt wiele pomyłek, przekładając Waszą wiedzę na język książkowy.

Specjalne podziękowania dla Cynthii Parker i Cass Robertson za cenne spostrzeżenia na temat afroamerykańskich bohaterów mojej książki; dla Denise Little za informacje o programie „Starsza siostra – młodsza siostra”; Catherine Abbot Anderson i Alice Cherbonnier, które pokazały mi, co znaczy być kwakrem, oraz dla Tracy Farrell za wskazówki dotyczące okiełznania wyjątkowo kręconych i niesfornych rudych włosów.

Dziękuję wszystkim podejrzanym: głównemu podejrzanemu, mojemu przyjacielowi Johnowi Rekusowi, mojej nieustraszonej redaktorce Gail Fortune, agentce Ruth Cohen, która zawsze mnie wspiera i Pat Rice za wszystko.

 

Prolog

Odsunął resztki ostatniego posiłku: krewetki po kreolsku, chleb kukurydziany, ciasto z kremem czekoladowym i szko­cką whiskey, którą, to wszystko przepijał. Nie żałował sobie al­koholu, wierząc, że pomoże mu pokonać strach. Umrze tak jak żyt, z poczuciem chłodnej wyższości.

Pojawili się strażnicy, żeby odprowadzić go na egzekucję. Zdążył ich wszystkich poznać. Nie kochali go - już on o to zadbał - ale też nie cieszyli się, kiedy wyruszał w ostatnią drogę. Miał nadzieję, że przyśnią im się najgorsze koszmary.

Od pomieszczenia, w którym zabijano w imię prawa, dzieliło go już tylko kilka kroków. Ze spokojem na twarzy odmówił przyjęcia pociechy od duchownego, ledwo rzucił okiem na świadka, który przyszedł obejrzeć jego śmierć. Szczególnie unikał wzroku jedyne­go członka rodziny. W tym przypadku koszmary były sprawą nie­uniknioną.

Strażnicy przypięli go do krzesła. Z coraz większym trudem przy­chodziło mu udawanie, że to wszystko jest mu obojętne.

Trzy zastrzyki. Po pierwszym traci się przytomność, drugi parali­żuje układ oddechowy, trzeci zatrzymuje akcję serca. Mimowolnie wzdrygnął się, kiedy pierwsza igła wbita się w ciało. Po chwili drugie ukłucie...

 

Rob Smith zerwał się zlany potem. Serce waliło mu jak oszalałe. Zawsze budził się w tym samym momencie, tuż przed końcem. Czy koszmary się skończą, jeśli kiedyś dośni swój sen do końca? A może serce przestanie pracować, jakby naprawdę zrobiono mu śmiertelny zastrzyk?

Leżał w ciemności i wpatrywał się w sufit, próbując uspokoić oddech. Napięcie stopniowo ustępowało. Przecież nigdy nie przebywał w celi śmierci. Był zwyczajnym Robem Smithem. Jego przestępstwa nie podlegały karze. Co nie oznaczało, że był niewinny.

Rozdział 1

Val Covington weszła do biura, machając teczką.

- Przepraszam za spóźnienie, Kendro, sędzia strasznie się rozgadał. Czy dotarła już przesyłka z Houston?

Kendra Brooks, asystentka Val, oderwała wzrok od ekranu monitora. Dziewczyna była wysoka, ładnie zbudowana i miała doskonałe wyczucie stylu, co sprawiało, że wyglądała jak super- modelka.

- Tak, dokumenty są na regale. Twojego biurka już nie widać spod papierów. Możesz trochę zwolnić. Dzwonił Howard Reid, żeby przełożyć dzisiejsze czytanie zeznania.

- Szanowny radca uwielbia grać w golfa, pewnie uznał, że dzień jest zbyt ładny, by go marnować - stwierdziła chłodno Val. - Cóż, wykorzystam ten czas i spróbuję nadrobić zaległości.

- W życiu nie nadrobisz zaległości. Pozostawanie w tyle to norma w „Crouse, Resnick and Murphy”. - Kendra Brooks wróciła do pracy przy komputerze. Jej ciemne palce poruszały się na klawiaturze niewiarygodnie szybko.

- Dzięki, jak zwykle potrafisz pocieszyć.

Val, zwolniwszy nieco kroku, otworzyła drzwi łączące oba biura. Zdjęła marynarkę, usiadła w fotelu i zaczęła od sprawdzenia poczty głosowej. Jedenaście wiadomości, w tym trzy bardzo pilne. Tymi zajęła się od razu. Następnie sprawdziła pocztę elektronicz­ną. Ściągnęła pakiet maili, na część z nich odpowiedziała natych­miast, kilka przesłała dalej, a kilka wydrukowała.

- Szefowo? - odezwała się przez intercom Kendra. - Bill Costain chce się spotkać jutro o dziewiątej. Mam was umówić?

Val zajrzała do kalendarza. Zaplanowała sobie, że rano po­pracuje nad aktami, ale fabryka Billa to jej największy klient, a poza tym Bill był bardzo miły.

- OK. Zapytaj, czy woli się spotkać u mnie, czy u siebie.

Kendra aż się zakrztusiła.

- Będzie zachwycony.

Val zamierzała właśnie wrócić do odpisywania na maile, kiedy zadzwonił jej prywatny telefon. Ten numer znało tylko kilkoro najbliższych przyjaciół i najlepsi klienci, dlatego bez wahania odebrała.

- Słucham.

- Tylko nie mów, że znów robisz sto rzeczy jednocześnie. Słychać to w twoim głosie. - Po tych słowach rozległ się znajomy lekko ochrypły śmiech.

- Rainey! Co słychać? - ucieszyła się Val, słysząc starą przyja­ciółkę. Oparła się wygodnie w fotelu i położyła na stole nogi w szpilkach. - Obiecuję, że poświęcę ci całą uwagę. Jesteś w Balti­more?

- Nie, wpadłam na dzień do Los Angeles. Mam spotkanie w in­teresach. Nawet nie wiesz, jakie to nużące.

Val uśmiechnęła się. Rainey Marlow była odnoszącą sukcesy aktorką, producentką i reżyserką, a swojej pozycji nie zdobyła, przesiadując na spotkaniach. Jeszcze w liceum zawsze wolała dzia­łać niż gadać.

- A jak twój nowy projekt? Dostałaś zielone światło?

- Prawie, ale na szampana jeszcze za wcześnie. Mam nadzieję, że wkrótce. - Rainey zmieniła ton. - Dzwonię w innej sprawie. Pamiętasz, jak pracowałyśmy nad scenariuszem „Centuriona”? Powiedziałam ci wtedy, że bez twojej pomocy już dawno bym to rzuciła.

- Och, po prostu miałaś gorszy dzień. Na pewno nazajutrz zacisnęłabyś zęby i wzięła się do pracy. - Rainey tak łatwo się nie poddawała. Mimo ogromnych trudności, napisała scenariusz, wy­produkowała i wyreżyserowała film na podstawie wiktoriańskiej powieści pod tytułem „Centurion”. Film szybko stał się przebojem kinowym, zdobywając kilka Oscarów. Rainey mogła sobie teraz pozwolić na realizowanie pomysłów filmowych, które zawsze ją pasjonowały.

- Cóż, pewnie faktycznie bym się nie poddała - przyznała. - Ale i to w dużej mierze twoja zasługa. Wspierałaś mnie podczas przygo­towań i w trakcie zdjęć, kiedy byłam na skraju załamania nerwo­wego. To dlatego dostałaś podziękowania w czołówce.

Val uśmiechnęła się szeroko.

- Wiesz, strasznie mnie to nakręciło. Wśród bywalców barów w Baltimore uchodzę teraz za kobietę szaloną.

- Gdybyś kiedyś chciała przeprowadzić się do Los Angeles i zająć produkcją, wiedz, że robota czeka. I to nie jedna.

- Nic z tego, Rainey. Świetnie się bawiłam, pracując z tobą, ale show business nie jest dla mnie. Nie mam wystarczająco cygańs­kiej duszy.

- Pamiętasz, jak mówiłam, że dostaniesz procent od zysku? Val zastanawiała się przez moment.

- Możliwe. Zdaje się, że uznałam wówczas, iż jesteś w szoku z powodu zbyt wysokiego stężenia cukru we krwi po zjedzeniu tych wszystkich deserów lodowych z karmelem. Powszechnie wiado­mo, że udział w zyskach nic nie znaczy. Księgowi z Hollywood są znani z tego, że potrafią tak rozliczyć budżet, by nawet największy hit nie przyniósł zysków.

- Przy moich filmach księgowi nie mają nic do gadania. W „Cen­turionie” nie było efektów specjalnych, a mimo to okazał się ogro­mnym przebojem na całym świecie. Twój procent od zysku wynosi dobrze ponad milion dolarów i wciąż rośnie.

Val omal nie wypuściła słuchawki z ręki.

- Chyba żartujesz!

- Nie tym razem - powiedziała z dumą Rainey. - Co zamierzasz zrobić z taką forsą?

Val opadła na fotel, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co słyszała.

- Będzie z tego całkiem przyjemna emerytura.

- Rany, Val! Wysoka emerytura nie rozwiąże twoich proble­mów! - oburzyła się Rainey. - Masz trzydzieści trzy lata. Dlaczego zachowujesz się tak, jakbyś jedną nogą była już w grobie? Całe życie przed tobą, pomyśl o dniu dzisiejszym, a nie o... - urwała Wpół zdania. - Wybacz. To twoje pieniądze, oczywiście wydasz je, jak zechcesz. Ciągle narzekasz na swoją pracę. Dlaczego nie potraktujesz tego jak szansy i nic zajmiesz się czymś, co kochasz?

Val zauważyła, że odruchowo masuje kark. Szybko oderwała dłoń od szyi.

- Dobre pytanie. Przemyślę to. Zacznę od tego, kim chciałabym zostać, gdy dorosnę.

- Zrób to. - Głos Rainey nieco złagodniał. - Udowodniłaś ojcu, że jesteś pierwszorzędną prawniczką. Pora znaleźć pracę, która będzie sprawiała ci radość.

Starzy przyjaciele zdecydowanie za dużo wiedzieli.

- W twoich ustach brzmi to bardzo prosto.

- To nie jest proste, ale jednak wykonalne. Może włączysz ten swój wielki mózg i skoncentrujesz się na znalezieniu odpowiedzi na pytanie, co chciałabyś zrobić ze swoim życiem. Pora wykonać ruch, Val. Masz okazję coś zmienić w swoim życiu. Jeśli tego nie zrobisz, stracisz prawo do narzekania na pracę.

- Rany, skoro nie będę mogła narzekać na pracę, to jakie nowe hobby mam sobie znaleźć? - Nieco zagubiona Val postanowiła zmienić temat. Zaczęła wypytywać Rainey o męża i córeczkę. Przyjaciółka odpowiedziała i do końca rozmowy trzymały się już bezpieczniejszych rejonów.

Kiedy Rainey się rozłączyła, Val nie wróciła już do odpowiada­nia na maile. Zapatrzyła się w okno. Zapierający dech widok na port, jaki roztaczał się z jej biura, był nagrodą za lata ciężkiej pracy. Niedawno awansowała i została partnerem w „Crouse & Resnick”, co oznaczało, że zamiast całkiem przyzwoitej pensji będzie do­stawać ogromne pieniądze. Była jednym z najbardziej cenionych radców prawnych w mieście i jej przywileje były tego najlepszym dowodem.

Stwierdzenie, że Val ma do swojej pracy stosunek ambiwalent­ny, było z pewnością niedomówieniem. Miała szczęście, że przyja­ciele nadał chcieli wysłuchiwać jej narzekań. Praca była potwornie wyczerpująca, czasami czuła się jak koń w kieracie, choć bardzo luksusowym kieracie. Z wyjątkiem urlopu, jaki wzięła na czas kręcenia filmu przez Rainey, od lat nie miała wakacji. Po prostu brakowało jej czasu i energii, by myśleć o zmianach.

Co chciała robić, gdy dorośnie? Jeśli teraz nie podejmie decyzji, będzie się nad tym zastanawiać nawet w domu spokojnej starości.

Sięgnęła po żółty notatnik leżący na biurku, podzieliła stronę na pół i zaczęła wypisywać wady i zalety obecnej pracy. Po stronie plusów wpisała satysfakcję, jaką daje rozwiązywanie problemów, i dobre zarobki, które wkrótce miały być jeszcze lepsze. Przez całe jej dzieciństwo rodzina musiała zaciskać pasa i oszczędzać każdy grosz, dlatego teraz świadomość, że ma na koncie spore oszczędno­ści, dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Spłaciwszy kredyty, dzięki którym ukończyła prawo, pomogła matce kupić dom, w koń­cu nabyła też wspaniałą willę dla siebie. Teraz skoncentrowała się na odkładaniu na emeryturę. Ten rodzaj bezpieczeństwa bardzo jej odpowiadał.

Za minus uznała grubą skórę, niezbędną, by przetrwać w tym zawodzie. Ci, którzy nie potrafią być twardzi, cierpią. Val sama nie wiedziała, co gorsze: cierpieć czy zamienić się w bezduszną heterę. Choć zarzucono jej, że już się nią stała, Val nie uważała, by posunęła się aż tak daleko. Zagrożenie jednak istniało.

Wracając do plusów, Val uwielbiała, jak zauważyła Rainey, udowadniać ojcu prawnikowi, że jest inteligentna i odnosi sukcesy. Jej dwie przyrodnie siostry, choć urocze, były kompletnymi idiot­kami. W przeciwieństwie do Val wychowały się w domu, w którym mieszkał ojciec. Tego faktu nic nie mogło zmienić.

Następny ważny minus. Była zbyt zapracowana, by pozwolić sobie na jakiekolwiek życie prywatne. Na przykład na męża czy dzieci. Choć bardzo kochała koty, to jednak nie to samo.

Zapełniła prawie całą kartkę po stronach za i przeciw, kiedy otworzyły się drzwi do jej gabinetu.

- Przybył lunch - obwieścił radosny głos.

Val podniosła głowę. W drzwiach stała elegancka blondynka i jej wieloletnia przyjaciółka, Kate Corsi, która przed kilku laty wróciła do Baltimore i powtórnie poślubiła swojego byłego męża. Dzięki temu Val mogła ją regularnie widywać, zamiast zadowalać się rozmowami telefonicznymi i rzadkimi wyprawami na drugi koniec kraju.

- Cześć, Kate. - Val z ulgą odłożyła notatnik. - Mamy tydzień starej gwardii, przed chwilą dzwoniła Rainey. Co cię sprowadza do śródmieścia? Szukasz nieruchomości do wyburzenia?

- Nie, nie dziś. - Ubrana w szary kostium poważnej business-woman, Kate położyła na biurku papierową torebkę i przysunęła sobie krzesło. - Miałam w okolicy spotkanie, więc skontaktowałam się z Kendrą, żeby się upewnić, czy jesteś w biurze. Powiedziała, że jesteś, dlatego wstąpiłam do „Kanapek Wschodu”, tego baru na końcu ulicy.

- Falafel w cieście? - spytała z nadzieją w głosie Val.

- A do tego sałatka z ogórków, chałwa i napój z mango. Ty robisz kawę.

- Zgoda. - Val nastawiła ekspres. - Rainey jest w świetnej formie. Zadzwoniła, żeby mi przekazać wspaniałe wiadomości.

- Och, cóż za zbieg okoliczności. Ja też mam dobrą wiadomość - uśmiechnęła się Kate.

Val zastygła w bezruchu, zaintrygowana tonem przyjaciółki. Nawet w swoje złe dni Kate nie traciła pogody, a dziś wręcz promieniała.

- Jesteś w ciąży?

- Tak! - wykrzyknęła z entuzjazmem Kate.

- To cudownie! - Próbując zignorować ukłucie w sercu, Val podeszła i objęła przyjaciółkę. - Gratulacje. Jak Donovan to przyjął?

- Wciąż jest oszołomiony, a przy tym taki czuły i romantyczny. Jedynym minusem jest to, że traktuje mnie, jakbym była ze szkła.

- Jeśli próbuje cię przekonać, żebyś przestała skakać po tere­nach do rozbiórek, to go popieram.

- Oboje jesteście mięczakami. - Kate wyjęła z torebki jedzenie i położyła na serwetkach. - Jeszcze przez dobrych kilka miesięcy; będę sprawna. Nie ma obawy, jak tylko poczuję, że robię się coraz bardziej niezdarna, wrócę do biura.

Val wiedziała, że przyjaciółka na pewno wykaże się zdrowym rozsądkiem i będzie doskonałą matką. Dziecko spłodzone przez Kate i Donovana bez wątpienia będzie cudowne. Owoc miłości...

- Czy ta wiadomość nie jest dla ciebie krępująca? - spytała cicho Kate. - Po tym, jak ty i Donovan...

Val szybko pokręciła głową.

- Spotykaliśmy się, ale nigdy nie byliśmy ze sobą na poważnie.

Zobacz, jak szybko wszystko zakończył, kiedy dowiedział się, że postanowiłaś wrócić do Baltimore. Muszę jednak przyznać, że... wiesz, mój zegar biologiczny ostatnio bije coraz głośniej.

Kate obserwowała ją uważnie.

- Wspomniałaś coś o wiadomościach od Rainey - powiedziała, zmieniając temat.

- Ach, to coś z cyklu „dobra i zła wiadomość”. Dobra jest taka, że Rainey ma dla mnie procent z zysków za pomoc przy produkcji „Centuriona”. Wyobraź sobie, że w tej chwili to ogromna suma. - Val przełknęła kęs kanapki. - A teraz zła wiadomość. Rainey powiedziała, że jeśli dzięki tym pieniądzom nie zmienię czegoś w swoim życiu, nie będę miała prawa narzekać na pracę.

Kate gwizdnęła cicho.

- I... i co zamierzasz?

- Do diabła, żebym to ja wiedziała. - Val nie udało się za­chować spokojnego głosu.

- OK, zacznijmy od początku. - Kate w zamyśleniu wytarła ręce serwetką. - Sądzę, że kochasz prawo, w przeciwnym wypadku nie byłabyś w tym taka dobra. Ale korporacja prawnicza to nie dla ciebie. Tylko dlatego, że twój ojciec...

- Oszczędź mi komentarzy na temat mojego ojca. Rainey już się tym zajęła. - Val wskazała notatnik. - Spisywałam plusy i minusy tej pracy. To prowadzi donikąd.

Kate sięgnęła po notatnik i przejrzała listę, po czym wyrwała kartkę i podarła ją na kawałeczki.

- Takich problemów nie rozwiązuje się za pomocą racjonalnej analizy. Jeśli chcesz się przekonać, jaką pracę chciałabyś wykony­wać, przestań tyle myśleć i posłuchaj serca. Na przykład, zawsze lubiłaś działalność pro bono, bo zwykle były to kontakty z ludźmi, a nie z korporacjami. Może powinnaś otworzyć własne biuro i zaj­mować się przypadkami, które cię zainteresują.

Val przestała sączyć napój z mango.

- Wiesz, to jest myśl. Prawo rzeczywiście mnie fascynuje, ale zbyt często sprawiedliwość wymierza się na podstawie zasobności Portfela klienta. Z drugiej strony prowadzenie kancelarii zajmują­cej się wyłącznie działalnością pro bono będzie szalenie trudne.

- Jeśli odejdziesz, część klientów, którzy płacą, pójdzie za tobą. Wystarczy, żeby gotówka płynęła. - Kate z błyskiem w oczach pochyliła się nad biurkiem. - Wyobraź sobie, że możesz decydo­wać, ile godzin dziennie masz pracować, możesz brać sprawy, które naprawdę cię interesują, a odmawiasz klientom, których nie lubisz. Oto luksus, jaki dają pieniądze, Val. Wolny wybór.

Pomysł Kate był kuszący i... szalenie ryzykowny.

- Intrygujące możliwości, ale od czego mam zacząć? Mówimy o wielkich, dramatycznych zmianach. Jako adwokat samotnie pro­wadzący kancelarię nie będę miała dostępu do tak ambitnych, skomplikowanych spraw jak w tej chwili.

- Udam, że było to pytanie retoryczne. Będzie ci potrzebna bystra asystentka, ktoś taki jak Kendra, by prowadzić biuro. Może gdybyś jej zaproponowała jakąś okrągłą sumkę, poszłaby z tobą? A co do możliwości prowadzenia wielkich spraw, to czy nie wspominałaś kiedyś o podpisywaniu krótkoterminowych kontrak­tów z adwokatami, kiedy zachodzi taka potrzeba? Stworzyłabyś miejsca pracy dla przyjaciół prawników, którzy odeszli z korporacji, by zająć się wychowaniem dzieci.

- Wszystko dokładnie przemyślałaś, gdy tymczasem ja wciąż zastanawiam się nad punktem wyjścia!

Kate uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Mnie jest łatwiej, w końcu to nie moje życie. Będziesz po­trzebowała biura, chyba że zamierzasz pracować w domu.

- Och, nie! Żadnego urzędowania w domu! - zaprotestowała Val.

- Skoro mam pomagać, powinnam unikać biurowców z wysokim czynszem w centrum miasta i wynająć coś w okolicy. Lokal z par­kingiem.

- Może coś w rejonie Hamilton? Ładnie, niedrogo i będziesz miała świetny dojazd.

Val myślała o Hamilton. Dzielnica robotnicza w północno-wschodnim rejonie Baltimore, bezpieczna i bezpretensjonalna.

- Czy są tam jakieś biura, poza sklepami przy Harford Road? Nie chciałabym, żeby przypadkowi przechodnie wpadali się rozwieść. To bardzo uciążliwa praca.

- Mówiąc szczerze... - Kate wyłowiła z torebki elektroniczny

notes i wcisnęła kilka przycisków. - Podczas jednego z tych dobroczynnych weekendów Donovan zaprzyjaźnił się z pewnym facetem. Nazywa się Rob Smith. Miły gość, zajmuje się stolarką i przeróbkami. Kupił stary budynek kościelny przy Old Harford Road i przerobił go na przestrzeń handlową, a teraz ma problemy z wynajęciem. - Kate przepisała do notatnika numer telefonu i adres. - Pojedź tam, obejrzyj, zastanów się, czy to ci odpowiada.

Val spojrzała na adres.

- W twoich ustach to brzmi tak... realistycznie.

- I właśnie o to chodzi. Udowodniłaś, że świetnie sobie radzisz jako adwokat ze śródmiejskiej kancelarii, ale przecież nie chcesz tkwić tu do końca życia. Tego jestem pewna. - Kate zerknęła na zegarek. - Muszę lecieć, zrobiło się późno.

Dopiła ostatni łyk kawy i wstała.

- Masz przed sobą ogromnie dużo możliwości, Val. Możesz rzucić prawo i przekwalifikować się na przedszkolankę. Albo zostać weterynarzem i otworzyć lecznicę dla kotów. Przemyśl wszystkie ewentualności. Zastanów się, co cię bawi. Ostatnimi czasy nie śmiejesz się za często. Zmiany przerażają, ale jeszcze bardziej przerażająca jest śmierć psychiczna.

Kate chwyciła teczkę i wyszła równie szybko, jak się pojawiła. Ciszę, jaka nagle zapadła, przerwało jedynie westchnienie Val. Czuła się tak, jakby została pobita podczas wojny na poduszki. Nie ma to jak przyjaciółki, które udzielają rad, bez względu na to, czy się tego od nich oczekuje, czy nie.

Wysoka emerytura nie rozwiąże twoich problemów. Słowa Rainey uświadomiły jej, że żyła w przekonaniu, iż pieniądze zapewnią jej bezpieczeństwo. Niewidzącym wzrokiem patrzyła w okno i za­stanawiała się, gdzie popełniła błąd. Na pewno nie był nim wybór wydziału prawa, choć w tamtym czasie kierowała nią zadziwiająca plątanina dobrych i złych powodów. Chciała zaimponować ojcu, ale równocześnie podobały jej się wyzwania i dyscyplina, jakiej wyma­gał ten kierunek. Jej talenty idealnie się sprawdziły. Lubiła analizo­wać przypadki, wyszukiwać precedensy, obmyślać zaskakujące strategie i występować na sali sądowej. Kancelaria, która ją zatrudniała, była solidną firmą, a każdy dzień przynosił nowe wyzwania.

A jednak gdzieś, kiedyś zboczyła z kursu i straciła z oczu swój cel. Wysoka emerytura nie rozwiąże twoich problemów. Instynktowna żądza gromadzenia pieniędzy wydawała się nieco dziwna, zważyw­szy że finansowo Val była dobrze ustawiona, miała świetną pracę, ładny dom i sporo oszczędności. A jednak uchwyciła się tego milio­na - ogromnego podatku już nie tak mocno - jak gdyby bez niego groziło jej życie w nędzy.

Przypomniała sobie swojego chłopaka, który notorycznie żył na skraju katastrofy finansowej, bo za pomocą ekstrawaganckich wyda­tków próbował wypełnić braki duchowe. To nigdy nie pomagało. Zadowolenie, jakie dawały zakupy, szybko mijało, a zostawały ogro­mne rachunki do zapłacenia.

Val z żalem z nim zerwała. Nie radziła sobie z jego permanent­nymi problemami finansowymi, choć dostrzegała pewne podobieńs­twa między nim a sobą. Oboje przykładali zbyt dużą wagę do dóbr materialnych tyle że on wydając, a ona oszczędzając. Nawet nie zauważyła, kiedy zamieniła się w Ebenezera Scrooge’a.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin