Lawrence Terry - Żywioł.pdf

(679 KB) Pobierz
102909800 UNPDF
TERRY LAWRENCE
ŻYWIOŁ
Przełożyła
Małgorzata Kowalska
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1991
I
Poruszała się zwinnie. Zmysłowo. Seksownie. Tego właś­
nie oczekiwał. Nie przypuszczał jednak, że sam zareaguje
tak gwałtownie. Coś w sposobie poruszania się mówiło mu
o jej wrażliwości, o poczuciu humoru. Każdy obrót, piesz­
czotliwy gest dłoni zapadły mu w pamięć. Była jak tańcząca
tygrysica w świetle reflektorów.
Stash uświadomił sobie, że jej pragnie. Wiedział, że ja
posiądzie. Przemawiała przez niego pycha? Być może. Ży­
cie nauczyło go sięgać po to, czego pożądał. Walczyć. Albo,
jak mówią Amerykanie, zakręcić się wokół tego.
A on pragnął Marii Heath.
Na scenie, gdy patrzyły na nią setki ludzi, tańczyła bez
fałszu, szczera i otwarta. Tańcem wyrażała swe erotyczne
pragnienia lepiej niż kołysząca biodrami girlsa z baletu. W
jej tańcu było mniej abstrakcji, niż widywał u innych cho­
reografów. Z pewnością mniej cech męskich.
Stash zgiął stopę, potem nogę w kolanie, sprawdzając
czy znikł znajomy ból. Przyszedł tu między innymi z po­
wodu owego bólu. To prawda, że przyciągnęła go jej ko­
biecość. Pragnął jednak czegoś więcej niż zwykłego romansu.
Nie żeby była łatwa. Miała wdzięk, była bezpośrednia,
śmiała i może lak jak on romantyczna. Szukał słów, by ją
opisać. W porównaniu z rosyjskim, angielski obfituje w róż­
ne przymiotniki. Lecz cóż znaczą słowa, gdy ona jest tutaj!
Ileż w niej emocji! Uwodzi poruszeniem ramienia, wargami,
które zdają się przywoływać go do siebie. Gdy unosi ramio­
na, wygina ciało w łuk i odrzuca w tył głowę, rozkochana
w niej publiczność triumfuje razem z nią.
5
Dlaczego więc Stash odniósł wrażenie, jakby zatrzymała
coś dla siebie, strzegła osobistej tajemnicy? Uśmiechnął się.
Przecież to także było cząstką jej kobiecości.
"Od kiedy dałam ci swe serce..." - muzyka z taśmy prze­
dzierała się przez odgłosy wiwatującego tłumu. Maria do­
brze to zatańczyła. Nie było w niej żalu nad sobą ani bez­
wstydnych zalotów "pod publikę". Poznała miłość, lecz wie­
działa, że prawdziwa kobieta nie ugina się pod żadnym
ciężarem, ani też nie umiera, gdy zabraknie uczucia.
A gdy nie zabraknie? Stash bawił się tą myślą. Wyobra­
żając sobie przyszłe rozkosze, uśmiechnął się do siebie w
ciemności. Zatańczyć z nią w lepszych teatrach niż ten, cias­
ny i w dodatku daleko od Broadwayu. Tańczyć przed ty­
siącami ludzi albo sam na sam. Wtedy będzie się z nią ko­
chał. Na scenie i poza nią.
Usiadł wygodnie w fotelu, na tyle, na ile pozwalał mu
pulsujący ból w kolanie i dziwne uczucie drgania w dolnych
partiach ciała.
- Mario - wyszeptał bezwiednie.
Miała pełne piersi. Stwardniałe brodawki pozostawały w
półcieniu, jaki tworzył się w świetle reflektorów. Miała na
sobie obcisły kostium lekko przyprószony brokatem i ceki­
nami, połyskującymi w miękkim różowym świetle. Zmieni­
ło ono kolor na słoneczny. Promienie ślizgały się po gładko
zaczesanych włosach w odcieniu miodowym. Uczesanie od­
słaniało jasną cerę i kształtne czoło. Skrawek spódniczki na
moment wśliznął się zalotnie pomiędzy uda.
Nie była wcale typową smukłą baleriną. Stash zastana­
wiał się, jak ją nazwać. Określenie: "o zbyt pełnych kształ­
tach" wcale nie przypadło mu do gustu.
Była bez dwóch zdań bardzo kobieca i nie kryła tego.
Jej zmysłowość szła w parze z gwałtownymi namiętnościa­
mi, zaklętymi w zgrabnej linii nóg, w zgięciu ramion. Choć
była choreografem, widział w niej przede wszystkim tancerkę.
6
Uczucie pustki w żołądku przypominało mu te same sen­
sacje, jakich doświadczał za kulisami, czekając na występ.
Podniecenie i wyzwanie rzucone przez życie, które tylko
dzięki nim było coś warte. Gdyby "podniecenie" i "wyzwa­
nie" zastąpić innymi słowami: "tańcem" i "miłością", można
by w ten sposób podsumować ostatnie dziesięć lat jego ży­
cia. Pogoń za jednym, poszukiwanie drugiego. Nigdy nie
był w stanie połączyć obu. Teraz karierę tancerza ma już
prawie za sobą.
Od dwóch lat wiedział, że ma chore kolano. Za dużo
skoków, zbyt wiele powietrznych piruetów. Prywatnie żar­
tował, że samo skakanie to przyjemność, gorzej z lądowa­
niem. Stawało się to nie do zniesienia po każdym kolejnym
występie.
Musiał zmienić zajęcie. Czuł jednocześnie przymus tań­
czenia. Oznaczało to potrzebę znalezienia całkiem odmien­
nego stylu, nowego języka gestów. Maria Heath najlepiej
ucieleśniała to, czego poszukiwał - nowoczesna i precyzyj­
na, pełna emocji i namiętności. Chciał z nią porozmawiać
o wspólnym dziele. Koniecznie dziś wieczorem. Po wystę­
pie. Ludzie mówią "gorąca krew", ale przecież nikt jeszcze
Piotra Iwanowicza Staszkolnikowa nigdy rwe nazwał tchó­
rzem.
Pieśń miłosną kończył przeciągły i tchnący melancholią
głos saksofonu. Maria założyła ręce, jakby w geście obron­
nym. Na palcach, krokiem baletnicy, posuwała się po skraju
kręgu świetlnego. Stojąc plecami do widowni, zwrócona
twarzą ku ciemności, ciasno objęła się ramionami, rozpła­
szczając dłonie na obu łopatkach, jakby pieścił ją kochanek.
Zgasły reflektory. W zestawieniu z tonem pieśni końcowa
scena wywołała śmiech publiczności. Stash wiedział, że był
to efekt zamierzony. Nie było mu jednak do śmiechu.
7
Maria pobiegła do toalety dla kobiet i drżąc z emocji
poczęła wyłuskiwać się z kostiumu. Na widowni siedział
Staszkolnikow. Dzięki Bogu, że nikt jej o tym nie uprzedził.
- Patrzył na ciebie - trwożnie szepnęła Konstancja, jej
koleżanka i wyślizgnęła się z ciasnego pokoju, robiąc miej­
sce Marii.
- Przecież tańczyłam solo - przypomniała sobie. - Na cóż
innego miałby patrzeć, na kurtynę podwiązaną taśmą?
A jednak na samą myśl, że widział, jak tańczyła na sce­
nie, przeszły ją ciarki. Razem z adrenaliną wzburzoną przez
występ przed publicznością, przyprawiało ją to o zawrót
głowy. Sięgnęła do podręcznej torby, gdzie trzymała czarną,
niemnącą się sukienkę na wszelkie okazje. Chwyciła parę
czarnych pończoch i sandałki. Dżinsy, ciepłe getry bez stóp
i zakrywający biodra sweter upchnięte gdzieś w czeluściach
torby z pewnością byłyby wygodniejsze. Jednak sukienka
okazła się bardziej odpowiednia na spotkanie z wielbiciela­
mi po przedstawieniu. Zawsze byli tam sponsorzy i mece­
nasi sztuki opiekujący się grupą "Ruch", którą zajmowała
się od trzech lat. Nawet w najśmielszych snach nigdy nie
przypuszczała, że jednym z nich okaże się Staszkolnikow.
Szybko skończyła się rozbierać, byle tylko prędzej wy­
dostać się z ponurej łazienki. Żółta, obskórna farba, jakby
nie z tej epoki, odpadała płatami, odsłaniając zieleń innej.
Betonowe płyty były lepkie od brudu, kto wie, ile karalu­
chów gnieździło się pod zardzewiałymi rurami. Brzydziła
się na nie patrzeć. Gdyby któryś spadł jej na nogę, pewnie
wybiegłaby tak jak stoi.
- Dwadzieścia osiem lat to na szczęście za późno, by
nabawić się klaustrofobii - wymamrotała pod nosem. Nadal
czuła, że brakuje jej tchu od chwili, gdy usłyszała, jak ktoś
za kulisami podniecony wyszeptał nazwisko Stasha. Był
tam, obserwował "Ruch", jej grupę, jej biznes, jej pupila.
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin