Kirk Douglas - Syn smieciarza.pdf

(2024 KB) Pobierz
Douglas Kirk - Syn śmieciarza
Kirk
Douglas
SVI1 ЯГПІРГІЯГ7Я ^—Ж
Syn śmieciarza
Autobiografia
PrzełoŜyła z angielskiego Maria Zborowska
M
iskry warszawa 1991
'
Tytuł oryginału
The Ragman's Son. An Autobiography
Copyright© 1988 by Kirk Douglas
Tłumaczenie poezji
Ludwik Kamiński, Agnieszka Kreczmar, Zygmunt Kubiak, Zenon Przesmycki-Miriam
oraz anonimowe
Projekt okładki Krystyna Topfer
Na okładce Kirk Douglas w filmie The Way West (ze zbiorów Filmoteki Narodowej w
Warszawie)
Redaktor
Mirosław Grabowski
Redaktor techniczny Józef Grabowski
Korektor Jolanta Spodar
n
20295
ISBN 83-207-1360-9
For the Polish edition © copyright by Państwowe Wydawnictwo „Iskry" Warszawa 1991
**•"
ъш\
Mojej Ŝonie Annę, która zna Issura lepiej niŜ ia
LINDA CIVITELLO pracowała długo i cięŜko, pomagając mi wydobyć z siebie tę historię.
Bez Jej zachęty, badań i pomocy w pisaniu to dziecko moŜe by się nigdy nie narodziło.
Pragnę wyrazić Lindzie serdeczne podziękowania i uznanie.
'
PODZIĘKOWANIA
Zawsze wiedziałem, Ŝe film to dzieło wspólnego wysiłku i talentów wielu ludzi.
Przypuszczałem, Ŝe do napisania historii mojego Ŝycia potrzebna jest tylko jedna osoba — ja.
Jak bardzo się myliłem!
Dziękuję mojemu wydawcy, Michaelowi Kordzie, za stałe ponaglania; Ursuli Obst za
drobiazgowy krytycyzm; Mortowi Janklowowi i Larry'emu Steinowi za pomoc; Karen
McKinnon, mojej sekretarce dodającej mi otuchy; i Sonyi Seigal, przyjaciółce z dzieciństwa.
Wszyscy oni nauczyli mnie, Ŝe pisanie historii własnego Ŝycia wymaga jednak wspólnego
wysiłku. Dziękuję im za to.
Przedmowa
Zacząłem pisać tę ksiąŜkę przeszło dwadzieścia pięć lat temu, aby opowiedzieć historię
swojego Ŝycia, i napisałem ponad pięć tysięcy stron. Teraz uwaŜam, Ŝe historia ta to
poszukiwanie samego siebie. Opowiadanie to odkrywanie, to próba badania swojej
przeszłości, a co waŜniejsze — własnego wnętrza, próba pozbierania rozrzuconych
fragmentów Ŝycia. Postaram się ułoŜyć je we właściwej perspektywie, aby stworzyły
mozaikę, na którą odwaŜę się spojrzeć. Chcę ukazać prawdziwy obraz swojej osoby, który
mogliby oglądać moi synowie i moja Ŝona. A moŜe i inni zechcą na niego rzucić okiem.
Największym kłamstwem jest to, które wmawiamy sobie w formie zniekształconych wizji,
blokując jedne, uwypuklając drugie. Co pozostaje, to nie suche fakty z Ŝycia, ale — jak my je
widzimy. Oto, jacy naprawdę jesteśmy.
Gdy brnę drogą, która — mam nadzieję — doprowadzi mnie do odkrycia i spełnienia, staję
się coraz bardziej niecierpliwy. Muszę się spieszyć; boję się, Ŝe moje Ŝycie się skończy, nim
wszystkie części mozaiki zostaną ułoŜone i nim będę mógł się cofnąć i popatrzeć na
skończony obraz.
Złota skrzynka
Przybyłem na ziemię w pięknej, złotej skrzynce, ozdobionej delikatnymi rytami owoców i
kwiatów, spuszczonej z nieba na srebrnych sznureczkach.
Pewnego słonecznego zimowego ranka moja mama piekła chleb w kuchni, kiedy nagle
wydało się jej, Ŝe widzi coś za oknem. Chuchnęła na szybę i przetarła w szronie kółeczko.
Gdy przez nie zerknęła, ujrzała piękną, złotą skrzynkę mieniącą się w śniegu. Szybko okryła
się chustką, wybiegła na podwórko, otworzyła skrzynkę... a w niej byłem ja! Śliczny maleńki
chłopczyk. Nagi, szczęśliwy, uśmiechnięty. Wzięła mnie bardzo ostroŜnie i tuląc mocno do
piersi, Ŝeby mi było ciepło, zaniosła do domu.
I takie były moje narodziny. Wiem, Ŝe to prawda, bo mama mi to opowiedziała.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę historię, zainteresowałem się złotą skrzynką.
— Mamo, a co ze skrzynką, złotą skrzynką ze srebrnymi sznureczkami? Co się z nią stało?
— Nie wiem. Kiedy wyjrzałam znów przez okno, juŜ jej nie było.
— AleŜ, mamo, dlaczego nie zabrałaś skrzynki i nie zatrzymałaś jej?
— Synku, kiedy ciebie znalazłam, byłam taka szczęśliwa, Ŝe nie mogłam myśleć o niczym
innym.
Byłem rozczarowany, Ŝe mama pozwoliła, aby przepadła piękna, złota skrzynka. Ale równieŜ
bardzo się cieszyłem, Ŝe więcej znaczyłem dla matki niŜ nawet piękna, złota skrzynka ze
srebrnymi sznureczkami, która spadła z nieba. Odtąd zawsze wiedziałem, Ŝe będę kimś.
Ale bardzo długo byłem nikim.
і.'.' . >.
<І 'iv .- ■ «,--..'
« •; ■ « , , •/ .H .
i ,- , • ' 'bit :-:
„ - , ; v:yd si«l J
1
Eagle Street 46
Byłem „nikim" — to znaczy synem Ŝydowskich imigrantów z Rosji, analfabetów, którzy
osiedlili się w Amsterdamie w stanie Nowy Jork, mieście białych protestantów anglosaskiego
pochodzenia (WASP-ów), dwadzieścia osiem mil na północny zachód od Albany. To znaczy,
Ŝe Ŝyłem w East Endzie, po przeciwnej stronie dzielnicy bogaczy — Market Hill. To znaczy,
Ŝe mieszkałem na Eagle Street 46 w walącym się jednopiętrowym drewniaku, ostatnim domu
w dole spadzistej ulicy, obok fabryk, torów kolejowych i rzeki Mohawk.
Mój ojciec. Herschel Danielovitch, urodził się w Moskwie około 1884 roku. Uciekł z Rosji
około 1908 roku, gdyŜ nie chciał być wcielony do wojska i walczyć na wojnie rosyjsko-
japońskiej. Ciemnym chłopom, takim jak mój ojciec, przywiązywano wtedy w wojsku siano
do jednego rękawa, a słomę do drugiego, aby mogli w ten sposób odróŜnić prawą rękę od
lewej. Moja matka, Bryna Sanglel, z ukraińskiej rodziny wieśniaków, została w Rosji i
pracowała w piekarni, Ŝeby zarobić na wyjazd do Ameryki; przyjechała dwa lata później.
Chciała, aby wszystkie jej dzieci urodziły się w tym cudownym Nowym Świecie, gdzie — jak
sądziła — ulice są wybrukowane złotem, dosłownie.
Na Ellis Island jest obecnie muzeum, ale w latach 1892—1924 był to port przeznaczenia dla
ponad szesnastu milionów imigrantów. Stłoczeni w klasach dla ubogich, wśród nieustannej
woni wymiotów, szeroko otwartymi oczami przypatrywali się w milczeniu Statui Wolności
Oświecającej Świat na pobliskiej Bedloes Island.
„Dajcie mi swe zmęczone, biedne, sponiewierane masy, które tęsknią za tchnieniem
wolności". JakŜe piękne, wzniosłe słowa! Ale imigranci — Polacy, Włosi, rosyjscy śydzi —
ściśnieni jak bydło w oborze, bezwzględnie traktowani przez urzędników, musieli nosić
przypięte do ubrań karty ze swoimi nazwiskami — albo z tym, co jakiś urzędnik uwaŜał za
nazwisko. Musieli mieć papiery w porządku i poddać się badaniom lekarskim. Mimo
grubiańskiego przyjęcia byli jednak szczęśliwi. Wszystko było lepsze od tego, czego zaznali
tam, skąd pochodzili. Przybyli do tego kraju z nadzieją, determinacją i odrobiną lęku. Tylko
dwieście pięćdziesiąt tysięcy odesłano z powrotem. Trzy tysiące z nich zdecydowało, Ŝe
lepiej odebrać sobie Ŝycie w Ameryce niŜ wracać do kraju, z którego uciekli.
13
Moi rodzice byli w grupie szczęśliwców. Udało im się uciec przed pogromami w Rosji.
Młodzi kozacy, podnieceni wódką, zabawiali się galopując przez getto i rozbijając Ŝydowskie
głowy. Na oczach matki jeden z jej braci zginął w ten sposób na
ulicy.
Ojciec uczył się krawiectwa, ale miał tak ogromne, niezdarne ręce, Ŝe nie potrafił delikatnie
posługiwać się igłą. W ciągu dnia przywiązywano mu wiec kciuk do palca wskazującego. Z
pewnością znosił katusze. W Rosji zimą był mróz, a on nie miał butów, więc workami owijał
stopy. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą i pocierał stopą
o nogę.
W końcu Herschel i Bryna Danielovitchowie wylądowali w Amsterdamie w stanie Nowy Jork
i zaczęli płodzić dzieci. W latach 1910,1912 i 1914 urodziły się moje siostry: Pesha, Kaleh i
Tamara. Potem ja, Issur, w 1916. Następnie jeszcze trzy dziewczynki: bliźniaczki Hashka i
Siffra w 1918 i Rachel w 1924, kiedy matka miała czterdzieści lat.
Danielovitch — znaczy „syn Daniela", przypuszczam więc, Ŝe ojciec mojego ojca miał na
imię Daniel. Później wszyscy nazywaliśmy się Demsky, poniewaŜ starszy brat ojca, Avram,
który przyjechał wcześniej do Amsterdamu, z nieznanych powodów nosił takie właśnie
nazwisko. Mój ojciec stał się więc Harrym Demskym. (Inny brat kupił mały warsztat szewski
od niejakiego Greenwalda. To nazwisko figurowało na szyldzie. Kiedyś wszedł do środka
klient i zapytał: „Czy to pana sklep?" „Tak". „A więc, panie Greenwald..." Do końca Ŝycia
nazywał się Greenwald).
Urodziny moich sióstr i moje wypadały zawsze siódmego albo czternastego dnia miesiąca.
Kiedyś rozmawialiśmy o tym, dziwiąc się, dlaczego tak się stało, i postanowiliśmy sprawdzić
nasze metryki. Okazało się, Ŝe Ŝadne z nas nie urodziło się ani siódmego, ani czternastego.
Mama, będąc analfabetką, wiedziała tylko, Ŝe przyszliśmy na świat w pierwszym lub drugim
tygodniu miesiąca. Moje urodziny, 9 grudnia, zawsze obchodzono czternastego.
Myślę o moim Ŝyciu jak o kręgach na wodzie; jakby ktoś rzucił kamień w spokojną toń.
Pierwsze kręgi to bezpieczeństwo kuchni. Pamiętam cudowne, spokojne chwile, jakie w niej
spędziłem. Była zawsze moim schronieniem, ostoją. Trzy starsze siostry w szkole, trzy
młodsze w łóŜku, albo jeszcze nie narodzone; nikogo więcej, tylko mama i ja. Jak spokojnie,
przytulnie, jak dobrze. Czasem promienie słońca tańczyły po ścianie kuchni w rytm szybkich
ruchów matki, gdy miesiła ciasto na szabasową chałę.
— Co tam jest na ścianie, mamo?
— Aniołowie robią chleb.
Wierzyłem w to, co mówiła matka. Gdy grzmiało, aniołowie grali w kręgle. Gdy padał śnieg,
zamiatali przedsionek nieba.
Byłem szczęśliwy w kuchni, gdy w piecu paliło się drewno. Panowała cisza. Nikogo więcej,
tylko mama, ja i aniołowie.
W końcu musiałem opuścić kuchnię. Zacząłem szukać przygód. Wcześnie rano biegłem do
bramy, w krótkiej koszuli, z gołą pupą, a mama goniła mnie, chwytała i prowadziła z
powrotem. Chciałem zmierzyć się z Ŝyciem, byłem krnąbrny i śmiały.
Pamiętam mój pierwszy dzień w szkole, pierwszą prawdziwą wyprawę. Potknąłem się
niedaleko domu i wpadłem w błoto. Z krzykiem zawróciłem, zmieniłem ubranie i znów
wyruszyłem do szkoły. Gdy opuszcza się dom, czyhają niebezpieczeństwa.
14
Przypominam sobie słowa mojego syna Petera: „Nie chcę iść do przedszkola, tatusiu. Chcę
zostać w domu". Tak, on chce zostać w domu, gdzie jest bezpiecznie i przyjemnie. A jednak
Ŝycie wypycha dzieci z domu, aby mogły stanąć na własnych nogach. Cząstka kaŜdego z nas
nie chce wyjść z domu, chce w nim zostać. Nie chce zanurzyć się w strumień Ŝycia i moŜe
woli, jak ja, spędzić Ŝycie w komforcie kuchni.
Pierwszego dnia nauki starsze siostry zaprowadziły mnie do przedszkola koło szkoły,
zostawiły przy drzwiach, a wychowawczyni wzięła mnie za rękę. Pamiętam, jak spoglądałem
za siostrami, które wydawały się takie duŜe, kiedy szły na górę do wyŜszych klas.
Umieszczono mnie w pokoju z młodszymi dziećmi, z dala od sióstr, z dala od mamy.
Musiałem się przestawić z łamanej Ŝydowskiej angielszczyzny, którą rozmawiali moi rodzice
w domu, na szkolny angielski. Kiedyś nauczycielka zapytała mnie, gdzie jest mój
dzienniczek. Odpowiedziałem, Ŝe zostawiłem w almer — spiŜarni. Nie znałem innego słowa,
ale nie czułem się winny. Pobiegłem do domu.
— Wiesz, mamo, nauczycielka jest taka głupia, Ŝe nawet nie wie, co to jest almer.
Pewnie dlatego tam zostawiłem swój dzienniczek, Ŝe rodzice go nie podpisali. Matka umiała
tylko napisać „X". Później nauczyłem ją podpisywać się. Ćwiczyła stawianie liter i z wielkim
trudem napisała swoje imię — Bryna.
Kiedy zacząłem chodzić do szkoły, juŜ nie byłem dłuŜej Issurem Danielovitchem. Teraz
kaŜdy znał nas jako Demskych. Ojciec miał na imię Harry, mama z Bryny przemieniła się w
Bertę. Siostry teŜ miały amerykańskie imiona: Pesha stała się Betty, Kaleh — Kay, Tamara
— Marion. Bliźniaczki były teraz Idą i Fritzi, a Rachel — Ruth. Moje nowe imię brzmiało —
Isadore; zawsze go nienawidziłem, chociaŜ próbowano mnie pocieszyć, Ŝe znaczy „czciciel
Izis". Zdrobnienie było jeszcze gorsze: Izzy.
I tak mały Issur Danielovitch, spokojny, nieśmiały i marzycielski, bierny i wraŜliwy, wierzący
w anioły, został zapomniany, a Izzy Demsky, który się uczył, jak być twardym, stanął w
Amsterdamie twarzą w twarz ze światem.
Amsterdam, liczący ponad trzydzieści jeden tysięcy mieszkańców, był jednym z głównych
przemysłowych miast świata. Trzy ogromne fabryki, w tym Sanford i Mohawk, przodowały
w amerykańskiej produkcji dywanów, tkając dwanaście milionów jardów rocznie. Dzięki
fabrykom tekstylnym miasto stało się czołowym producentem bielizny w kraju i drugim
producentem dzianiny. Szczyciło się największą fabryką guzików z masy perłowej, jaką
kiedykolwiek zbudowano. Co roku dziewięć zakładów produkowało milion siedemset
pięćdziesiąt tysięcy mioteł, więcej niŜ gdziekolwiek na świecie, a dwie fabryki jedwabiu
wytwarzały sto tysięcy par rękawiczek. Wśród tysięcy ludzi zatrudnionych w tych zakładach
nie było śydów. śydom nie pozwalano pracować w fabrykach.
Wobec tego mój ojciec, który w Rosji był wędrownym handlarzem, kupił konia, mały wóz i
został śmieciarzem. Skupował stare szmaty, kawałki metalu, złom potrzebny do wyrobu
pięcio- i dziesięciocentówek. Zbieranie rzeczy wyrzuconych przez innych to straszny sposób
zarabiania na Ŝycie. Nawet na Eagle Street, w najbiedniejszej części miasta, gdzie wszystkie
rodziny zmagały się z losem, śmieciarz zajmował najniŜszy szczebel. A ja byłem synem
śmieciarza.
Tata rzadko bywał w domu. Wychodził wcześnie rano, Ŝeby się ogolić lub ostrzyc
15
albo i ogolić, i ostrzyc. Zawsze wyglądał schludnie, ale nigdy się sam nie golił. Potem szedł
na śniadanie do Carmela lub DiCapria na East Main Street niedaleko domu. Carmel był
bardzo niskim, nerwowym Włochem. Ojciec zamawiał filiŜankę kawy za pięć centów,
wypijał połowę i mówił:
— Carmel, kawa jest za gorąca. Czy mógłbyś dolać jeszcze trochę śmietanki? Carmel
dodawał śmietanki, dolewał do pełna i ojciec dostawał pół filiŜanki kawy
za darmo. Następnego dnia ojciec mówił:
— Carmel, kawa jest za zimna. Czy mógłbyś dolać trochę gorącej?
Carmel chodził za ladą, mruczał do siebie i kiwał głową: „Za gorąca, za zimna, za gorąca, za
zimna". AŜ kiedyś, gdy ojciec skarŜył się, Ŝe kawa jest za zimna, Carmel przelał ją z filiŜanki
do garnuszka i podgrzał. Ojciec się rozzłościł i następnego dnia poszedł do DiCapria. W
końcu miał jakieś kłopoty z DiCapriem, wrócił do Carmela i zaczął od nowa cały cykl.
Codziennie ojciec chodził ulicami ze swoim koniem i wozem krzycząc: „Szmaty! Szmaty
kupuję!" Zwykle wracał wczesnym popołudniem. Nigdy nie pracował cały dzień. Wracając
ze szkoły nieraz widziałem, jak jechał wozem pełnym Ŝelastwa i szmat. Biegiem,
wskakiwałem z tyłu na wóz i gramoliłem się po złomie, Ŝeby usiąść obok ojca. Czasem
wydawało mi się, Ŝe go to krępuje, ale tak chciałem, aby wiedział, Ŝe się go nie wstydzę. Tak
chciałem, aby wiedział, jak bardzo go kocham.
Potem pomagałem ojcu wpychać szmaty do worków. Robiłem w nich u góry cztery otwory,
przeciągałem przez nie starą pończochę, zawiązywałem i stawiałem worek obok innych.
Całkiem dobrze pakowałem szmaty; nie sądzę, bym mógł mieć z tym dziś jakieś problemy.
Metal — miedź, cynk, ołów, mosiądz — segregowało się i gromadziło na podwórku, Ŝeby
później sprzedać. Nasze podwórko zawsze było pełne złomu.
Ojciec duŜo pił, większość czasu spędzał w knajpach i na bijatykach. Raz wdał się w bójkę z
siedmioma facetami. Jednego wyrzucił przez okno, przeskoczył przez bar i rozwalił głowy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin