Czego Nauczyło Mnie Życie.doc

(79 KB) Pobierz

Czego nauczyło mnie życie
Krakow20


 

Rodzice wyjechali. Nie często nadchodzi dzień, kiedy dom jest pusty. I tak przez cały tydzień. Bardzo nowe uczucie. Wyzwalało we mnie sporo pomysłów i chęci do życia. Mogłem robić wszystko, co chciałem, praktycznie o każdej porze dnia i nocy, ale też mogłem spotykać się z każdym, kto przyszedł mi na myśl. A na myśl przychodzili mi sami faceci. I pragnienie przytulenia tego jednego, jedynego. Takiego, który byłby świadectwem miłości dwojga ludzi, duchowym przypieczętowaniem związku na śmierć i życie. Czyli moja fantazja jak zwykle dawała mi się we znaki.
  Rano obudziło mnie słońce. Czułem w sobie sporą dawkę optymizmu. Wiedziałem, że świat jest piękny, a ziemia jest nasza. Wstałem. Otworzyłem okno na oścież, aby wpuścić do pokoju wiosenne i lekkie powietrze. Tak, działało na mnie niczym balsam na podrażnioną skórę. Lubię ten czas.
  Zalogowałem się na czata. A może jakiś przygodny seks chociaż raz w życiu? A może zamieszczę ogłoszenie na portalu i znajdę miłość życia i... takie tam? Wybrałem czata. Na miłość przyjdzie jeszcze czas. Login jak zwykle ten sam: napalony_pasyw_23 – i już setki okienek informujących, że jakiś facet po drugiej stronie kabla chce się dobrać do mojego tyłka. Fajna perspektywa: mogłem decydować, kogo wpuścić, a kogo nie. Ale to nie moje klimaty, a przynajmniej nie na dłuższą metę.
  Odpowiedziałem na zapytanie jednego faceta: kr_24_. Jego nick praktycznie nic mi nie mówił, oprócz tego, że to prawdopodnie gość z Kraka, jak ja, a to byłoby dobre. Jednak ważniejsze było dla mnie, że rozmowę zaczął w sposób normalny. Nie pytał ani o wielkość mojego małego, ani o to, czy ciągnę do końca. Po prostu: co słychać? Po godzinie znałem go od lat, chociaż nawet nie wiedziałem, jaki ma kolor włosów. Ten człowiek mnie omamił. Koniecznie musiałem się z nim spotkać i zweryfikować każdy jego ruch i słowo z tym, co pisał. Dogadaliśmy się: za godzinę, pod Galerią Krakowską. Jednak coś mnie zdziwiło, coś mi nie pasowało do obrazu człowieka, który miałem w głowie. Zapytał, czy mam ochotę na szybki numerek, czy na coś więcej. Myślałem: „Co napisać? Iść z nim na chwilę, a później się martwić – czy najpierw pomyśleć, a później być niepewnym?” Odpowiedziałem tak dyplomatycznie, jak tylko potrafiłem, ale zarazem nie zamykałem żadnych furtek i możliwości: „Zobaczymy, jak się spotkamy”. Prawda, że błyskotliwy ze mnie samiec?
  Godzina 11:00. Ja po prysznicu i cały w nerwach. On zmierza w moją stronę. Ja robię takie oczy, takie uszy, jaki to on przystojny! On uśmiecha się już z daleka, i widzę, że sam do domu nie wrócę. Był boski. Miał …cm wzrostu, …włosy i  …–dniowy zarost. Potargane dżinsy na jego tyłku wyglądały jak od najlepszych projektantów, a były całkiem zwyczajne, a zwykła koszulka polo podkreślała jego cudowną klatę i kępkę włosów wystającą znad guzików. „Cześć, jestem Marcin” – powiedział i zabłysnął białym uzębieniem. Chciałem już zapytać, jakiej pasty używa, ale ugryzłem się w język, aby spokojnie i z dobrą intonacją odpowiedzieć (broń Boże nie akcentując na ostatnią sylabę), że mam na imię Marek, a obiekt moich marzeń właśnie stoi przede mną. Podaliśmy sobie rękę. Czułem, jak patrzył na mnie i nie pozostawałem mu dłużny. Wydaje mi się, że seks w tym momencie to by była zwyczajna formalność, a zarazem preludium do czegoś więcej. Co miało nastąpić, jeszcze nie dane nam było wiedzieć, ale przyszłość uknuła dla nas tak niespodziewany los, że z założenia strach się bać. W pośpiechu zjechaliśmy na poziom oznaczony jako –1 i tuż obok restauracji „Sphinx” skręciliśmy do toalet. Było mało osób, a w męskiej dwóch gości przy pisuarach. Do kabiny wszedłem pierwszy. On wszedł do kabiny obok. Po chwili wyszedł, umył ręce (wiecie, że niby już po, spryciarz jeden) i zapukał do mnie. Wpuściłem go. Klamka zapadła, zatrzask od drzwi za nią – i do dzieła! Przyssał się do mnie, pijawka jedna, i nie raczył wypuścić. I dobrze, bo tak bosko to mnie jeszcze chyba nikt nie całował. Trwało to …minut, po czym szepnął mi do ucha, że nie zapomnę go do końca życia. Lubię takie teksty, bardzo mnie podniecają. Przytaknąłem i w pośpiechu rozpiąłem jego rozporek i zdjąłem mu spodnie razem z bokserkami. Cudowna pała, aż się prosiła: „Weź mnie do buzi i ciągnij, ile masz sił”. Po co miałem kazać jej czekać? Pochłonąłem całą, patrząc w górę, w jego oczy. Jedyne, co w nich dostrzegłem, to sto procent rozkoszy i radości. Nie obchodziło mnie, czy ma kogoś, czy jest sam, najważniejsze było to, że mogę sprawić mu taką przyjemność. Ssałem jego pałę, ile mogłem, a mogłem niewiele. Stała sztywno i była bardzo smaczna, aż w pewnym momencie chwycił mnie za głowę i zaczął posuwać. Tak zwyczajnie, ostro, jakby mnie walił. Podobało mi się to. Mimo iż się krztusiłem, chciałem mu sprawić przyjemność. Szepnął: „Dochodzę, zaraz wystrzelę”, a ja się cieszyłem jak małe dziecko. Wstałem i zacząłem go całować, a resztę dopełniłem ręką. Spuścił się na ściankę boczną kibla. Bardzo dyszał, ale i bardzo był zadowolony. Ja zresztą też, bo właśnie przyszła jego kolej. Zdarł prawie ze mnie spodnie i bez pytania zaczął mi obciągać. Co chwila przestawał, aby lizać moje pachy, a później wracać do małego i dziurki. Robił to perfekcyjnie, powiedziałbym, że miał większe doświadczenie niż ja. Lizał główkę, napletek, jajka, a później wwiercał się w moją dziurkę. I tak trwało to chyba …minut, po czym oznajmiłem cicho ale stanowczo, że zaraz polecę. Co tam moje gadanie. Dla niego był to powód, żeby przyssać się do mojego kutasa jeszcze bardziej i trzymać go w ustach do samego końca, do ostatniej kropli. A jedynym chyba jego zamiarem w późniejszym czasie, było włożenie swojego języka do mojego gardła i lizanie się dobry kawałek czasu. Chciał więcej. Uprzejmie wytłumaczyłem mu, że od takich igraszek jest noc, którą notabene zamierzam spędzić z nim w jednym łóżku. Zobaczyłem błysk w jego oku, i wybrzuszenie w spodniach. „Opanuj się” powiedziałem żartobliwie, i nie patrząc na to, czy ktoś za drzwiami jest czy nie ma, otworzyłem kabinę. Wyszliśmy, wpadając na młodego byczka, który w najlepszym wypadku normalny posiłek zjada tylko na śniadanie, bo reszta to sterydy. Dziwnie się na nas popatrzył, ale nic nie powiedział. Czasu mieliśmy sporo. Pochodziliśmy chwilę po galerii, po czym poszliśmy na chwilę do Alberta po paczkę gumek, i wróciliśmy na przystanek autobusowy. Razem wsiedliśmy do autobusu nr 130 jadącego w moją stronę. Po drodze zadzwoniła moja mama z uprzejmą informacją, że: „Wracamy za tydzień, a Niemcy to bardzo ładny kraj i bardzo się podoba”. Ochoczo zachęciłem rodziców do przedłużenia sobie pobytu tam, po czym zaprosiłem mojego nowego przyjaciela do mieszkania.
  Weszliśmy bardzo zmęczeni i nie powiem – śpiący. Świat wydawał się ładniejszy, piękniejszy, wręcz cudowniejszy, kiedy promienie słońca odbijały się od bloku naprzeciw i dzięki półprzezroczystym firankom w kolorze brązowym, w takim deseniu wpływały do mojego pokoju. W mieszkaniu jeszcze od wczoraj unosił się zapach kadzidełka, a oczy koił stonowany przekrój kolorów od brązu po zieleń. To był czas, kiedy moim priorytetem życiowym były zmiany wszelkiego rodzaju.
  – Rozgość się – powiedziałem, wskazując zaścielone łóżko wyłożone poduszkami. – Naleję ci czegoś zimnego do picia. Piwo? Sok?
  – A masz coś mocniejszego? – usłyszałem w odpowiedzi, co, szczerze mówiąc, znacznie mnie zaskoczyło.
  – Tak, mam. – wyjąłem z barku wódkę, postawiłem na stoliku, obok sok i szklaneczki. Niech każdy ustala sobie proporcje według własnego uznania.
  Marcin nalał sobie samą wódkę i wychylił jednym haustem.
  – Tak życie wydaje się łatwiejsze – powiedział.
  Pomyślałem: co mi tam. Też się napiłem. Problem polegał na tym, że szybko alkohol panoszył się w moim organizmie i praktycznie po dwóch takich kolejkach miałem świetny humor i byłem bardziej odważny. Nie czekając na nic, zabrałem się za całowanie Marcina. Lizałem się z nim tak namiętnie, jak tylko potrafiłem. Praktycznie przez …minut nie odchodziłem od jego ust. Dopiero za jakiś moment, zacząłem rozpinać jego koszulę, ściągać ją i całować całe jego ciało. Zacząłem od szyi, później zszedłem do brzucha i kiedy już myślał, że zabiorę się za jego spodnie, od razu przeszedłem do pach. Uwielbiam je. To mój mały fetysz. Lizałem je namiętnie i łapczywie. Krzyczały: jeszcze, jeszcze! Opanowałem się i zabrałem za jego rozporek. Marcin oddał się mi całkowicie, a ja miałem więcej czelności i więcej pomysłów. Nie zważając na to, czy mu się to podoba czy nie, jednym ruchem zdarłem z jego ciała resztki ubrania. Jego wyprężony kutas uderzył mnie w podbródek. Od razu wziąłem go na język. Nie jesteś gigantem, pomyślałem, co wbrew pozorom bardzo mnie ucieszyło. Nie lubię, jak ktoś ma pałę większą od mojej, bo wtedy on zawsze chce dyktować swoje warunki. Sięgnąłem ręką pod jego jaja. Rozszerzył nogi, a jego dupa aż się prosiła o mój język. W sumie jeszcze tego nie próbowałem na taką skalę. Co mi tam, raz się żyje. Odwróciłem go tyłem i zanurzyłem język w jego tyłku. Takiego odlotu nie były w stanie zagwarantować mi żadne używki. Sprawiało mi to przyjemność, podniecało, a zarazem prowokowało do tak męskiego seksu, że miałem od razu ochotę wejść w Marcina. Powstrzymałem się w myśl zasady „co nagle to po diable”. Marcin stękał i jęczał ile mógł, i na ile pozwalał mu oddech. Kiedy już widziałem, że jest na skraju orgazmu, przestałem. Patrzyłem głęboko w jego oczy. Postanowiłem, że to on mi obciągnie, a ja mu pokażę, kto tu jest prawdziwym facetem. Chwyciłem jego głowę i powiedziałem
  – Zagramy w rosyjską ruletkę?
  – Jak...? – spytał zaciekawiony.
  – Ciągniesz na maksa, a ja nie mam zamiaru ci mówić, czy dochodzę czy nie. Co będzie, zależy od ciebie
  – Ok. – popatrzył prosto w moje oczy i uśmiechnął się, w pełni pokazując swój zajebisty uśmiech. Strasznie mnie to podniecało.
  Chwyciłem jego głowę raz jeszcze, i zacząłem posuwać. Ciągnął wyśmienicie. Pozwoliłem, żeby sam o wszystkim decydował, a i tak użyczyłem mu dużo, bo całego swojego kutasa. Ciągnął fantastycznie. Chwilami odpływałem. Lizał moją pałę, jaja i dochodził też do dziurki. Powstrzymywałem się cały czas, aby nie dojść za szybko. Ale już było za późno. Kiedy miał mnie w okolicach migdałków, zacząłem dochodzić. A on, zamiast się wycofać, jeszcze przytrzymał mój tyłek, żebym mu przypadkiem nie uciekł. Wprawiony. Widać, że chyba był jednym z lepszych w okolicy. Strzeliłem... Połknął. Wylizał i jeszcze mi jaja tak dopieszczał, że kutas dalej mi stał! No to przyszła pora na coś więcej, pomyślałem.
  – Odwróć się... – powiedziałem, a on od razu ochoczo wypiął się do mnie.
  Gumka raz! – i wszedłem w niego bezpardonowo, na siłę, mocno. Zadarł się i krzyknął, ale nie zważałem na to. Posuwałem ile sił i tak mocno, że gdy dobijałem w niego jajami, pojękiwał, a momentami wręcz krzyczał, za co waliłem mu ostre klapsy w dupę, żeby się zamknął. A dupy dawał prawidłowo, nawet lepiej niż ustawa przewiduje. W pewnym momencie to nawet on ustalał tempo i sposób nabijania się na moją pałę.
  Mijały minuty, a on nie ustawał. Wiedziałem, że zaraz dojdę, co grzecznie ale stanowczo mu oznajmiłem. A on po raz kolejny mnie olał, cham jeden. Złapał mnie za dupę i nie dał mi wyskoczyć. Bawił się mną do samego końca. Wszystko wwaliłem w niego! Doszedłem, opadając na jego plecy, zdyszany i szczęśliwy. Nagle on szybko się poderwał, aż mój kutas wyskoczył z niego, i zaczął posuwać mnie w gębę. Aaa... to co innego. Spodobało mi się to. Nie wiedziałem tylko, że jak Kuba Bogu... bo znów skończyło się to w moim gardle. Wynagrodzeniem o ten jeden krok za daleko, było fantastyczne lizanie się przez długi czas.
  Była godzina 19:00. Marcin cały czas siedział u mnie. Pierwsza dawka alkoholu już z nas wyparowała, ale podsycaliśmy ją lekkimi drinkami. Marcin cały czas podobał mi się. Te jego oczy, szczęka doskonale wyrzeźbiona, uśmiech, dłonie, pośladki, kaloryfer na brzuchu. I zapach. Zapach prawdziwego, męskiego faceta. Faceta, który wie, czym jest seks, jak się to obsługuje i jak drugiemu gościowi sprawić maksymalną przyjemność. Zdawałem sobie sprawę, że to ktoś stworzony tylko i wyłącznie do łóżka. Na chwilę. Nie do związku. Wiedziałem, że nie ma co wiązać z nim większych nadziei. Do godziny 20:00 widziałem w nim tylko towar na seks. Nic specjalnego w sensie mądrości życiowej czy temu podobnym. Teraz jest, zaraz wyjdzie, pójdzie sobie i tyle po nim. Mimo wszystko pozwoliłem mu zostać na noc. Chciałem, żeby pokazał mi wszystko, czego nauczyło go życie.
  Leżał na plecach. Nagi. Miał przymknięte oczy, a ja patrzyłem na jego ciało. Odbijało się na nim światło księżyca. Słyszałem jego oddech i czułem płynącą w żyłach krew. Ciepło, jakie od niego biło, sprawiało, że nie mogłem przestać o nim myśleć. I tak oto człowiek idealny fizycznie pozwalał mi, abym słuchał bicia jego serca. Ochraniał mnie silnym ramieniem, a jego dłonie prosiły się o dotyk. Nie mogłem mu powiedzieć, żeby wyszedł, bo czułem, że straciłbym coś nieodwracalnie.
  Za oknem wiał wiatr. Słyszałem pomiędzy liśćmi drzew opowieść naszej przyszłości, która wydawała się być przesądzona. Był mi pisany. Czułem to i pochłaniałem go całym sobą. Słyszałem też jego myśli. Widziałem, co czuje. A on wyobrażał sobie nas za …lat. Spełnionych, po przejściach, ale nadal razem.
  Stał przede mną w kuchni i zadał pytanie:
  – Czego nauczyło cię życie?
  Odpowiedziałem wówczas, że tego, czego pragnie każdy z nas. I tego, że nie wolno się poddawać – cel osiągniemy będąc dobrymi ludźmi.
  Z oddali płynął dźwięk ze słowami Anny Marii Jopek: „Nie ma sytuacji, w której wolno ci się bać, że na miłość jest za późno”.
  Dla mnie ta sytuacja, ten czas nadszedł tamtej nocy. Pięć lat temu.


  Miesiąc po pierwszej wizycie Marcina u mnie, cały świat wydawał się kolorowy. Miałem wrażenie, że każda barwa, którą mijam, leje się na ulicę i łączy z innymi, by stworzyć sielankę wizualną dla mojego serca. Serce wołało: „Szczęście! Radość! Korzystaj, ile się da!” Tak też robiłem. Łapałem każdy kolor, każde westchnienie radości i pochłaniałem je w ilościach nadludzkich. Było mi lepiej niż dobrze, było fantastycznie. Miałem faceta, który mnie kochał (nie tylko w nocy), miałem uczucie, że na świecie panuje Optymizm Dobry, a rządy Pesymizmu IV Mocnego dawno zostały obalone.
  Mój men był w pracy, a ja miałem dzień wolnego. Postanowiłem załatwić kilka spraw, pójść do urzędów, do ośrodka zdrowia, do sklepu. Pierwszy na mojej drodze do popołudnia stanął Urząd Miasta Krakowa. Fajny budynek, ale niefajni w nim ludzie. Dziesiątki, setki babć, dziadków i innych petentów, którzy w porę nie obudzili się z wymianą dowodów osobistych (PAMIĘTAJ!!! Z dniem 31 grudnia 2007 roku kończy się ważność Twojego starego dowodu osobistego. Nie posiadając nowego dokumentu, nie załatwisz wielu formalności, np. w bankach. Spiesz się, czas ucieka!). Podszedłem do okienka, po godzinie stania. Po drugiej stronie siedział młody chłopak, nic specjalnego. Za nim okno, z widokiem na budynek Sądu. Patrzyłem w dal i poczułem, jakby ktoś wysysał ze mnie całą energię. Było mi zimno, nieprzyjemnie, cały urok dnia odszedł w niepamięć…i nagle…nie wiadomo skąd, dlaczego, po co, kiedy i…na parapecie usiadł czarny kruk. Świat się zatrzymał, słyszałem głosy dochodzące z oddali, ktoś się śmiał, ktoś krzyczał, a kruk, jakby z innego świata patrzył na mnie.
  - Halo! Proszę pana! Ma pan źle wypełniony wniosek, słyszy mnie pan? Halo! – młodzieniec machał do mnie i dziwnie się patrzył. Wszystko wróciło do normy. Byłem w szoku.
  - Tak? A... wniosek... Źle? No…ale… - nie mogłem wykrztusić słowa – Czy widział pan tego kruka na parapecie? – zapytałem niepewnie, żyjąc w błogiej nieświadomości.
  - Proszę pana, gdybym chciał spoglądać na każdego gada siadającego na tym oknie, już dawno byłbym zoologiem względnie psycholem i nie potrafił zweryfikować poprawnie jednego wniosku – usłyszałem w odpowiedzi.
  Po wyjściu z urzędu dalej myślałem o tym, co się tam stało. Jestem przesądny i wiem, czym to grozi. I bynajmniej nie tym, że zostanę zoologiem.
  Mijały godziny, a ja dopiero dojeżdżałem do przedostatniego punktu na mojej trasie. Wysiadłem z tramwaju na Karmelickiej i przeszedłem na drugą stronę, żeby dostać się do Centrum, czy tam „Świata Sony” (co za kretyńska nazwa, i po kija tak wysokie ceny). Idąc w najlepsze i słuchając muzyki, wyrżnąłem o glebę. Kurwa, dżizus, ja pierdolę! Czarny kot, o którego się potknąłem, uciekł w popłochu do kamienicy obok. Co mi się jeszcze dziś przydarzy? Nie! Nie idę do zasranego sklepu Sony, daruje sobie, pójdę prosto do przychodni, bo nawet jak mi się coś stanie, tam mnie poskładają.
  Żar lał się z nieba. Aura sprzyjała ruchaniu się w parku (wyludniony, bo ludzie na Kryspinowie siedzą), ewentualnie na wykonywaniu opatrunków w placówkach NFZ przeznaczonych dla takich ofiar jak ja. „Barbara” – taką plakietkę miała pielęgniarka w ośrodku, która wykonywała mi opatrunek łokcia. Bolał jak… no sami wiecie, jak. Uśmiechnąłem się, wstałem, podziękowałem i poszedłem oddać krew na badania okresowe. W zielonym pokoju diagnostyki miła blondynka zaprosiła mnie na krzesełko, ale wcześniej raczyła odebrać telefon i wyjść, przepraszając mnie prawie na klęczkach (nie tak, kosmaci!). Kiedy zostałem w pokoju sam, zobaczyłem stertę wyników badań krwi. Na pierwszym planie rzuciło mi się nazwisko…Marcin Bobrowski. Może zbieg okoliczności? Może zły układ planet? Może to mój szok pourazowy? Wziąłem do ręki kartkę. PESEL się zgadza, adres też, ale wynik jakiś taki niepodobny... Był to test na obecność wirusa HIV w organizmie mojego faceta, któremu dawałem tyłka, kiedy tylko miał na to ochotę. Człowieka, dla którego kupiłem gumki w Albercie przed naszym pierwszym seksem i z nich zrezygnowałem, kiedy mnie posuwał na moim łóżku. W końcu były to wyniki osoby, którą kocham! (kochałem), szanuję! (szanowałem), której ufam! (już nie będę...). Świat zawirował mi dookoła. Miałem chwilową huśtawkę nastrojów. Nie, nie wezmę wyniku ze sobą, wyślę go do ośrodka, zobaczymy co powie, czy przyzna się do tego, że jest zarażony. Wróciła pielęgniarka, a ja jedyne, co zdążyłem powiedzieć, to: „Proszę jeszcze o badanie na obecność wirusa HIV”. I w dupie miałem, co sobie ona o mnie pomyśli i jak krzywo się na mnie popatrzy.
  Wróciłem do domu, w którym mieszkałem z Marcinem, a oficjalnie z kumplami z roku (rodzice to rodzice). Mijały minuty, sekundy, ułamki myśli, oddechu, skurcz żył, rozkurcz tkanek, komunikacja neuronów. Klucz w drzwiach, klamka na dół – wchodzi. Jak zawsze boski (skurwiel), jak zawsze uśmiechnięty (obłudnik), jak co dzień zadbany (pedał jeden). Rzucił ubranie, poszedł się umyć, a później spotkaliśmy się w kuchni:
  - I jak tam po pracy, jakieś nowe delegacje? – zapytałem. – A może chcesz mi coś powiedzieć?
  - Chcę ci powiedzieć, że cię kocham, ale muszę znowu wyjechać na tydzień.
  Nie wytrzymałem.
  - Żeby pieprzyć innych kolesi, a mi sprzedawać tanie bajeczki? Ile razy dajesz szefowi za premie? Ile razy ciągniesz laskę ochroniarzowi za wpuszczenie cię wieczorem do gabinetu szefa na seks? Myślisz, że ja o niczym nie wiem? Wydaje Ci się, że nie masz kolegów, którzy mogą mi powiedzieć. co robisz przed powrotem do domu o 22:00 ?
  - S...k... skąd wie... wiesz? – zapytał zdziwiony, a ja zdenerwowany, ba, wkurwiony! rzuciłem:
  - Żałuję, że Adam musiał mi powiedzieć, a Ty nie miałeś tyle odwagi i jaj, żeby spojrzeć mi prosto w oczy i powiedzieć: „Tak, walę się z kolesiami na boku, a ciebie walę bez kondoma, będziemy żyć długo i szczęśliwie”. Dobrze, że miałeś na tyle cywilnej odwagi, żeby zrobić sobie test na HIV. I wiesz co ci jeszcze powiem? Widziałem dziś twój wynik. To był czysty przypadek i zrządzenie losu, które pokierowało mnie do tego ośrodka, akurat w tym momencie. Jesteś chory! Rozumiesz? CHORY! Nie obchodzisz mnie, brzydzę się tobą! (łzy w jego oczach). Nie rozumiem cię i nie mam zamiaru zrozumieć! (zakryta twarz rękami). A teraz przepraszam, ale odchodzę, walizki mam już gotowe! (rozpaczliwy krzyk wołania o wybaczenie i standardowa formułka obiecująca poprawę, akceptacji brak, proszę pisać odwołanie...)
  Jechałem taksówką, sam nie wiem gdzie. Na pewno nie do rodziców, może…do Adama? Adam to nasz wspólny przyjaciel, do zeszłego tygodnia pracował z Marcinem w jednej firmie. Zadzwoniłem, czy mnie przenocuje, i tak jak przypuszczałem, nie musiałem się spieszyć.
  Byłem teraz człowiekiem o innym statusie intelektualnym. Mądrzejszy, wzbogacony o nowe doświadczenia, z poszerzonymi horyzontami i głębszą skarbnicą wiedzy. Wiedziałem, komu ufać, a komu nie. Zmieniłem numer telefonu, zerwałem kontakt z innymi naszymi wspólnymi znajomymi. Tylko rozmawiałem często z Adamem.
  Mój test był negatywny. Byłem zdrowy! Jakim cudem...?
  W rok po odejściu od Marcina, kiedy minęły wszystkie znaki zapytania, wyrzuty sumienia i im podobne, dostałem telefon od Adama. Powiedział mi, że Marcin nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym... Nie wiedziałem co powiedzieć. W końcu był to ktoś, kogo kiedyś bardzo kochałem. Człowiek. Człowiek. Człowiek... Istota myśląca, popełniająca błędy, a zarazem ktoś mi tak bliski i ktoś, kto tak mocno wpłynął na moje życie.
  - Pójdziesz...? – zapytał Adam.
  - Nie wiem, nie lubię pogrzebów, poza tym, mimo upływu czasu, może mnie to kosztować wiele nerwów i przykrych wspomnień. Nie, nie pójdę... Niestety, nie potrafię wybaczyć. Jeszcze nie potrafię – odpowiedziałem.
  I usłyszałem... wyrazy zrozumienia. Cytuję:
  - Ale jesteś pojebany...
  I tak skończyła się nasza rozmowa.
  Już któryś z kolei raz, jakiś czas później, bo wierzcie mi lub nie, nie pamiętam, siedziałem w kawiarni na Kazimierzu. Zachodziło słońce. Było wieczornie, piątkowo, czerwcowo. Sącząc delikatnie jakiegoś drinka, wśród tłumu pustych miejsc przy stolikach obok, zobaczyłem białego gołębia, który jedynie na mnie spojrzał, odwrócił łebek na lewo, uniósł dziobek lekko w górę i odleciał. W miejscu wskazanym przez ptaka (o, jaka nomenklatura) ni z tego ni z owego pojawił się facet. Nie chłopak, nie mężczyzna, a facet. Atleta, ładny, uśmiechnięty (mam obsesję czy co?). Czytał gazetę, pewnie jakiś tygodnik opiniotwórczy, i wcale nie powiem, że było to „Wprost”. Kij z tym. Ważne, jak to czytał, jak siedział, jak widziałem jego serce bijące spokojnie i wolno i oczy krążące po literach na białym papierze. Od czasu do czasu przeczesywał palcami swoje czarne oczy. A ja? A ja siedziałem i nie mogłem się podnieść. Mimo to, jako że alkohol jest przyjacielem wstydliwych samotników, podszedłem do niego, i najzwyczajniej w świecie zapytałem, czy mogę się dosiąść. Potwierdził: „Tak, tak, oczywiście”. Tak naprawdę, oprócz Adama, nie miałem do kogo gęby otworzyć. Potrzebowałem świeżego powietrza, kogoś szczerego i życzliwego z zewnątrz.
  - Marek jestem, dziękuję za chęć towarzyszenia mi – powiedziałem z uśmiechem, na co w odpowiedzi usłyszałem:
  - Wiktor, miło mi. Mam nadzieję, że uda nam się razem miło spędzić ten czas.
  I zaczęła się rozmowa. Długa rozmowa, bardzo długa. W czasie naszej pogawędki dowiedziałem się wielu rzeczy o tym bóstwie. Jest kelnerem w „Sphinxie” w Galerii Krakowskiej. Mieszka sam, nie ma dziewczyny (a po co mu, pomyślałem), praktycznie żyje pracą, bo jak nie pracuje, to odsypia. Nie bardzo chciał powiedzieć, jak wygląda jego życie prywatne, ale zamówione przez niego kolejne drinki szybko rozwiązały ten problem. Jest przybity. To tak generalnie (jak ja nie lubię tego słowa!). W końcu wyciągnąłem od niego to, na co głęboko w duszy liczyłem: jest... gejem! (ale żebym był cicho i nie rozpowiadał, bo będzie miał przesrane), że jego facet odszedł (w sensie: umarł). I tu zapaliła mi się czerwona lampka. Zacząłem się dopytywać. A jak miał na imię, a jak wyglądał, a czym się zajmował?
  - A coś ty taki dociekliwy? Miał na imię Marcin, mieszkał w Krakowie, ponoć z bratem, ale nigdy nie byłem u niego, bo miał mieszkanie 25 metrów kwadratowych... Wolał, żeby brat nie wiedział... Pracował w inwestycjach. Zginął w wypadku samochodowym.
  I w tym momencie krew odpłynęła mi z mózgu. Zadałem mu jedno proste pytanie:
  - Pamiętasz, gdzie ten twój Marcin był w lutym zeszłego roku?
  - Hmmm... Dlaczego pytasz? Zdaje się... Tak. W Austrii na wyjeździe służbowym. A bo co?
  - A bo to, że... wtedy był ze mną tydzień w Zakopanem....
  - Nie pierdol! Przecież go nie znasz! Mało to Marcinów na świecie? A jeżeli jesteś taki przekonany, że to on, ten sam, to powiedz, jak był ubrany na ten wyjazd?
  - Proste. W swój zielony, ulubiony sweter w kolorowe romby i logo faceta na koniu, grającego w polo.
  W tym momencie Wiktor zaniemówił. Wymieniliśmy jeszcze kilka szczegółów: wiedział, że Marcin ma HIV, ale na szczęście go nie zaraził, podobnie jak mnie). Nie mogąc uwierzyć w taki zbieg okoliczności, poszliśmy przejść się nad Wisłę. Było już ciemno. Po dalszej chwili rozmowy znałem Wiktora jakby od lat. Wiedziałem o nim chyba wszystko, a mimo to jeszcze zostawił mi na później miliony tajemnic do odkrycia.
  Było ciepło, i dobrze po północy. Objąłem go, bo wokół żywej duszy brak. Nie wiem jak, dlaczego i kiedy, ale już Wiktor mnie całował. A ja tylko prosiłem o więcej. Już mnie kładł na trawie, a ja pozwalałem na wszystko. Już mnie chciał rozbierać, kiedy wyszeptałem, żebyśmy poszli do niego. A on - że ma lepszy pomysł.
  Zabrał mnie do samochodu. Ruszył z kopyta, by za kilka chwil dojechać w ustronne miejsce Wisły, daleko od ludzi (nawet tych potencjalnych) i móc oddać się przyjemności owianej nutą ryzyka. Byliśmy w okolicach rzeki za hotelem Forum, tam gdzie ludzi na serio nie ma zbyt często, a i tak trawa dochodzi do takich miejsc, gdzie mogliśmy być tylko sami.
  I już leżałem na plecach i lizałem język Wiktora. I już rozpinałem jego koszulę, jednocześnie pozwalając na rozpięcie swoich spodni. I minęła chwila, a byliśmy nadzy, i minęły sekundy, i leżeliśmy na sobie, czule pocierając swe ciała. Czułem jego Chanel, czułem jego ciało. Słuchałem bicia serca, czytałem z mowy ciała. Ciepło, jakie mi oddawał, zastępowało wszelkie koce, a tors, którym mnie okrywał, sprawiał, że czułem się bezpieczniejszy niż pod ochroną tysiąca tarcz. Całował mnie i pieścił, głaskał i dotykał. Schodził coraz niżej, i niżej, aż w końcu pochłonął mojego penisa w całości i do końca. Obciągał doskonale, rytmicznie, czule, ale jednocześnie jak prawdziwy facet. Wiedział, czego pragnę i jak mi to dać, by wziąć dla siebie jeszcze więcej. Nie chciałem mu ciągnąć, wiedziałem że marzę tylko o jednym… Poczułem zapach truskawek, a później rozkosz sięgającą ostatniej galaktyki wszechświata. Był we mnie. Dawał mi to, czego pragnąłem od dawna, czego mogłem oczekiwać od kochanka idealnego. Czułem się z nim wyjątkowo, i wiedziałem, że jest tą moją drugą połówką, której szukałem przez całe życie.
  Kiedy skończyliśmy naszą przygodę pod tytułem „Seks w dziwnych miejscach według Marka i Wiktora”, położył się tuż przy mnie. Zapytałem:
  - Czego nauczyło cię życie?
  A on odpowiedział:
  - Tego, że nie warto skupiać wzroku tylko na tym, co bliskie. Tego, że należy brać życie obiektywnie. Ale i tego, żeby być pełnym optymizmu.
  Lekki wiatr dotykał naszych ciał, błądził pomiędzy udami, penisami i włosami. Błądził i łączył. I złączył. Staliśmy się parą, jakiej nie widział świat.
                                                                                                    Krakow20

Zgłoś jeśli naruszono regulamin