James Blish-Triumf Czasu.rtf

(499 KB) Pobierz

James Blish

Triumf Czasu

Przekład Andrzej Syrzycki

Lesterowi i Evelyn del Rey

Bismillahi ‘rrahmani’ rrahime *

Kiedy nastąpi nieuniknione wydarzenie

- nie znajdzie ono żadnego zaprzeczenia -

poniżające, wywyższające!

Kiedy ziemia zostanie wstrząśnięta wstrząsem

Kiedy góry zostaną skruszone skruszeniem,

tak iż staną się prochem rozrzuconym,

wy będziecie stanowić trzy grupy:...

My nie daliśmy nieśmiertelności

żadnemu człowiekowi przed tobą.

Czyżbyś ty miał umrzeć

a oni mieliby być nieśmiertelni?

Każda dusza zakosztuje śmierci...

Tak! Przyjdzie ona do nich niespodzianie

i wprawi ich w zdumienie;

i nie będą w stanie jej odwrócić

ani nie będzie im dana żadna zwłoka!

Koran, Sura LVI i Sura XXI **

* W imię Boga Miłosiernego, Litościwego (przyp. tłum.) **

Tłumaczenie Józef Bielawski, PIW, Warszawa 1986

 

PROLOG

...W taki to sposób w dziejach Ziemi, planety jakich wiele

pośród cywilizowanych światów, mającej za sobą wiele tysięcy lat

własnej historii, rozpoczął się około roku tysiąc dziewięćset

sześćdziesiątego rozdział kosmicznych lotów załogowych. Jednak

dopiero wynalezienie generatora polaryzacji grawitonowej w roku dwa

tysiące dziewiętnastym uczyniło z Ziemi planetę liczącą się na skalę

galaktyczną.

W dwa tysiące dwieście osiemdziesiątym dziewiątym kolonie

Ziemian nawiązały kontakt z Tyranią Wegańską. Antagonizm między tymi

dwoma kulturami, z których jedna szybko nabierała znaczenia, a druga

schodziła z galaktycznej sceny, przerodził się w otwarty konflikt,

a jego kulminacje stanowiła stoczona w dwa tysiące trzysta dziesiątym

roku bitwa o Altair. Była to zaledwie pierwsza potyczka w kampanii,

która miała w przyszłości otrzymać miano Wojny Wegańskiej.

Sześćdziesiąt pięć lat później Ziemia wysłała w przestrzeń

międzyplanetarną swoją pierwszą flotyllę kosmicznych miast

wędrownych. Miasta te przez długi czas miały dominować w galaktyce.

Przeciągająca się wojna z Weganami dobiegła końca z chwilą

oblężenia samej Wegi, zakończonego bitwą o forty. Późniejsze

puszczenie z dymem systemu wegańskiego przez Trzecią Flotę Kolonialną

dowodzoną przez admirała Aloisa Hruntę skłoniło Ziemię do postawienia

admirała in absentia przed sądem za popełnione okrucieństwa

i ludobójstwo. Sprawą zajął się Sąd Kolonialny, który, oczywiście

również in absentia, za popełnione zbrodnie skazał admirała na karę

śmierci. Hrunta jednakże nie uznał tego wyroku. Próba ściągnięcia go

na Ziemię siłą ujawniła wszystkim po raz pierwszy fakt, że niemal

cała Trzecia Flota Kolonialna zbuntowała się i stanęła po stronie

admirała. W dwa tysiące czterysta sześćdziesiątym czwartym roku

doszło do bitwy, która nie przyniosła rozstrzygnięcia, chociaż

obydwie strony poniosły w niej ciężkie straty.

Po bitwie Hrunta ogłosił się Imperatorem Przestrzeni

Kosmicznej. Jego Imperium było pierwszym z wielu mu podobnych, które

namnożyły się na obrzeżach ziemskiej jurysdykcji w okresie tak

zwanego bezkrólewia. Okres ten zaczął się oficjalnie w dwa tysiące

pięćset dwudziestym drugim roku wraz z upadkiem ziemskiego rządu -

Systemu Biurokratycznego, który istniał na Ziemi od roku dwa tysiące

sto piątego. Po krótkim okresie sprawowania rządów przez policję

nastąpiła era całkowitej anarchii, w której wiele kosmicznych miast

wędrownych mogło bez przeszkód przecierać własne szlaki handlowe

wiodące zarówno przez znane, jak i nieznane galaktyki.

Wspomniane wcześniej Imperium Hrunty rozpadło się samo,

rozsadzone od wewnątrz. Jego szczątki zostały bezlitośnie zniszczone

w latach trzy tysiące pięćset czterdzieści pięć - trzy tysiące

sześćset dwa przez odrodzone siły policyjne Ziemi. Na ten stosunkowo

mało znaczący fragment ziemskiej historii warto zwrócić uwagę nie

dlatego, że był czymś niezwykłym. Stanowił typowy przykład

postępującego rozdrobnienia oficjalnej władzy na Ziemi w okresie,

w którym zasięg tej władzy raptownie się rozszerzał.

Historia jednego z wędrownych miast, Nowego Jorku, które

wystartowało w swoją kosmiczną podróż w trzy tysiące jedenastym roku,

zaczyna się jeszcze w czasach istnienia Imperium Hrunty. Należy tutaj

podkreślić różnicę, z jaką władze Ziemi traktowały swoje tak przecież

różne dzieci: imperia i miasta koczownicze. Historia miała wykazać

słuszność uczynionego wyboru, gdyż to właśnie wędrowne miasta

przemierzające bezkresną przestrzeń miały uczynić kosmos domeną

wpływów Ziemi na wiele stuleci galaktycznej historii.

Jednak zwyczaje i kultury uznane oficjalnie za wymarłe mają

tendencje do powracania do życia wiele lat później. W niektórych

wypadkach, rzecz jasna, jest to normalny odruch warunkowy. I tak na

przykład powszechnie się uważa, że okres wielkiego schyłku ziemskiej

cywilizacji rozpoczął się w trzy tysiące dziewięćset piątym roku wraz

z bitwą o Dżunglę w Gromadzie Akolity. Co prawda pięć lat później

niejaki porucznik Lerner, ówczesny regent Akolity, ogłosił się

Cesarzem Przestrzeni Kosmicznej, ale flota akolitańska, znacznie

uszczuplona liczebnie podczas walki z koczowniczymi miastami

w dżungli, została doszczętnie rozbita w czasie potyczek z siłami

policyjnymi Ziemi, które pojawiły się tam w rok później. Cesarz

Lerner zmarł w tym samym roku na zapadłej planetce akolitańskiej

wskutek zażycia zbyt dużej dawki zielska mądrości.

Z wydarzeń większego kalibru należy wspomnieć o bitwie

o Ziemię, jaka rozegrała się w trzy tysiące dziewięćset

siedemdziesiątym piątym roku miedzy samą Ziemią a miastami

wędrownymi. W tym samym czasie doszło do nieoczekiwanego wskrzeszenia

Tyranii Wegańskiej. Należący do niej potajemnie zbudowany i od dawna

znajdujący się w przestrzeni fort wybrał właśnie tę chwilę, aby

sięgnąć po galaktyczną władzę. Jego klęska była na mniejszą skalę

dokładną kopią klęski całej Wegańskiej Tyranii. Weganie w każdym

konflikcie z Ziemianami, którzy byli znacznie lepszymi od nich

graczami w szachy, mimo posiadanej przewagi sił powierzali komputerom

analizę strategiczną. Komputery jednak nie miały intuicji do

prognozowania przyszłości tak jak ludzie ani też siły woli, aby

postępować zgodnie z tymi przewidywaniami.

Orbitujący fort Wegan został pokonany w tej grze na

odgadywanie przyszłości przez koczowniczy Nowy Jork. W trzy tysiące

dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku miasto to miało już na tyle

odrębną kulturę, że opuściło macierzystą galaktykę i wyruszyło

w podróż ku Wielkiemu Obłokowi Magellana. Pozostawiło za sobą Ziemię,

która dwa lata wcześniej podcięła podstawy swojej egzystencji jako

potęgi galaktycznej przez uchwalenie tak zwanej Ustawy Przeciwko

Miastom Wędrownym w trzy tysiące dziewięćset siedemdziesiątym roku.

Ten właśnie rok uważa się powszechnie za moment zejścia Ziemi ze

sceny galaktycznej. Nowy Jork zaś dotarł do jednej z planet Obłoku,

którą wędrowcy w następnym roku ochrzcili mianem Nowej Ziemi.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęto obserwować pierwsze

dowody obecności odrębnej, wrogiej Ziemianom cywilizacji. Wywodziła

się ona z jednej z najpiękniejszych gromad gwiezdnych - Gwiazdozbioru

Herkulesa - i miała się stać później czwartą wielką cywilizacją

w Drodze Mlecznej. Jeszcze raz jednak dała o sobie znać kultura,

którą z historycznego punktu widzenia powinno się uznawać za wymarłą.

Powolne, chociaż stałe rozszerzanie się obszaru wpływów cywilizacji

Herkulesa w środku galaktyki zostało powstrzymane przez

niespodziewany kataklizm o wszechświatowym zasięgu, znany obecnie pod

nazwą Nieciągłości Ginnangu.

Z drugiej strony jednakże to cywilizacji Herkulesa należy

zawdzięczać dane o historii galaktyki poprzedzającej tę katastrofę.

Dzięki temu istnieje ciągłość wiedzy o dziejach nie mająca

precedensu, jeżeli chodzi o poprzednie cykle. A jednak więcej niż

zdumienie budzi niespodziewany i nagły powrót Ziemian na

międzygalaktyczną scenę.

Doszło do niego w tej pozbawionej czasu chwili wszechobecnego

chaosu i nowego tworzenia, a zawdzięczać go należy zaskakującemu

scenariuszowi, jaki sami Ziemianie napisali dla siebie w toczącym się

dramacie ogromnego wszechświata.

ACREFF-MONALES

”Droga Mleczna.

Pięć portretów kulturowych „

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nowa Ziemia

Ostatnio John Amalfi bywał zdumiony, kiedy uświadamiał sobie,

że we wszechświecie istnieje coś starszego niż on. Jeszcze bardziej

zdumiewała go irracjonalnośc faktu, że ten truizm go zaskakiwał.

Przytłoczony brzemieniem lat, tysiącletnim ciężarem spoczywających na

jego barkach, uzmysławiał sobie, że dzieje się z nim coś złego - albo

raczej, jak sam wolał o tym myśleć - że coś niedobrego dzieje się

z Nową Ziemią.

Ze zdziwieniem i niejakim smutkiem przemierzał tereny

nieruchomej i pustej skorupy miasta, tworu starszego od niego o wiele

tysiącleci, a będącego teraz - jak na taką staroć przystało - tylko

truchłem. Było to w rzeczy samej truchło całej epoki, jako że żaden

z mieszkańców Nowej Ziemi nie myślał już o budowie nowych miast,

które przemierzałyby bezkresną przestrzeń, ani też o spędzaniu życia

w podróżach, jakie stały się udziałem miast wędrownych. Ludzie

z pierwszej załogi Nowej Ziemi, rozproszeni teraz wśród tubylców oraz

swoich własnych dzieci i wnuków, traktowali cały ten okres

z obojętnym niesmakiem. Gdyby ktoś okazał się tak źle wychowany, aby

im zaproponować powrót do tamtego trybu życia, z pewnością oburzyliby

się na samą myśl. Ludzie z drugiego i trzeciego pokolenia znali czasy

wędrowców tylko z historii i patrzyli na skorupę kosmicznego miasta,

które przyniosło na Nową Ziemię ich przodków, jak na niezgrabnego

i starego stwora. Zapewne w taki sam sposób pilot pradawnego

odrzutowca musiał patrzeć kiedyś na jeszcze dawniejsze zgromadzone

w muzeach aeroplany.

Nikogo prócz Amalfiego nie obchodził w najmniejszym stopniu

los, jaki mógł spotkać całą cywilizację miast wędrownych

w macierzystej galaktyce Gwiezdnej Drogi, której satelitami były oba

Obłoki Magellana. Na usprawiedliwienie tych ludzi trzeba jednak

powiedzieć, że dowiedzenie się o tym, co się stało, było prawie

niemożliwe. Wszystkie transmitowane stamtąd sygnały - dosłownie

miliony sygnałów - dałoby się odebrać bez kłopotów, gdyby ktoś zadał

sobie trud, aby to zrobić. Od chwili kolonizacji Nowej Ziemi upłynęło

jednak tak dużo czasu, że posegregowanie tych wiadomości

w jakikolwiek sensowny sposób zajęłoby grupie ekspertów wiele lat

ciężkiej pracy. Nie znalazłby się zresztą nikt, kto zainteresowałby

się robotą tak bezprzedmiotową i inspirowaną wyłącznie nostalgią.

Amalfi przybył do Nowego Jorku w nadziei, że uda mu się

powierzyć tę pracę Ojcom Miasta. Była to wielka sieć komputerów

i maszyn przechowujących informacje. Powierzono im rozwiązywanie

tysięcy rutynowych technicznych, organizacyjnych i rządowych

problemów miasta, gdy przebywało ono jeszcze w przestrzeni. Amalfi co

prawda nie wiedział, co zrobi z tą informacją, jeśli w ogóle ją

otrzyma. Nie istniała przecież możliwość zainteresowania nią któregoś

z Nowych Ziemian. Dobrze, jeśli ktoś dałby się namówić na beztroską,

półgodzinną pogawędkę na ten temat.

Zresztą, Bogiem a prawdą, Nowi Ziemianie mieli rację. Większy

Obłok Magellana oddalał się nieustannie od macierzystej galaktyki

z prędkością przekraczającą sto pięćdziesiąt mil na sekundę. Była to

nieznaczna prędkość, niewiele tylko większa od tej, z jaką w ciągu

roku powiększa się średnica przeciętnego układu słonecznego, ale była

symbolem nastrojów, panujących wśród Nowych Ziemian. Ich oczy były

zwrócone zawsze w przyszłość, a nie na zamierzchłe czasy. Znacznie

więcej uwagi poświęcali nowej gwieździe, jaka rozbłysła w przestrzeni

międzygalaktycznej rozciągającej się za Mniejszym Magellanem, niż

całej macierzystej galaktyce. Była ona ciągle widoczna, chociaż

w pewnych porach roku od horyzontu do horyzontu królował na niebie

Mniejszy Obłok. Odbywano jeszcze, rzecz jasna, podróże

międzygwiezdne, gdyż handel z innymi planetami małej galaktyki

satelickiej był koniecznością. Handel ten prowadzono na wielkich

frachtowcach. Istniały jednostki jeszcze większe, takie jak latające

przetwórnie roślin, które musiały być ciągle zasilane przez

grawitonowe generatory polaryzacji czyli wiratory. Przeważnie jednak

dążono do rozwoju lokalnych, samowystarczalnych obiektów

przemysłowych.

Amalfi zapoznawał właśnie Ojców Miasta z problemem analizy

wielu milionów sygnałów transmitowanych z macierzystej galaktyki.

Siedział w pokoju, który w czasach, gdy był jeszcze burmistrzem,

pełnił funkcję jego biura. W pewnej chwili jego wzrok padł na

fragment tekstu napisanego przez człowieka zmarłego tysiąc sto lat

przed jego narodzinami. Być może przyczyną nieoczekiwanego pojawienia

się tego tekstu był proces rozgrzewania się komputerów - jak

większość maszyn o takim stopniu komplikacji, pochodzących z tamtych

czasów, Ojcowie Miasta potrzebowali od dwóch do trzech godzin, aby po

dłuższym okresie odpoczynku wróciła im pełna świadomość. Może zresztą

to sam Amalfi, mechanicznie przebierając palcami z wprawą nabytą

w ciągu wielu lat pracy, wprowadził nieświadomie do problemu to, co

go naprawdę martwiło: Nowego Ziemianina. Jak by jednak nie było,

cytat był dobrany właściwie:

„O ile tylko taki ma być owoc zwycięstwa, to mówimy: jeżeli

całe pokolenia ludzi cierpiały i oddawały życie, jeżeli prorocy

i męczennicy śpiewali, ogarnięci płomieniami, a wszystkie te łzy

cierpienia wylano tylko po to, aby rasa stworzeń tak pozbawionych

gustu mogła zwyciężyć, przedłużyć in saecula saeculorum swoje

bezsensowne istnienie, to lepiej jest przegrać, aniżeli wygrać bitwę,

albo w ogóle spuścić zasłonę przed ostatnim aktem tej sztuki, aby

historia, która się rozpoczęła tak wzniosie, nie zakończyła się

spektakularnym fiaskiem”.

- Co to było? - warknął do mikrofonu Amalfi.

- WYJĄTEK Z WOLI WALKI WILLIAMA JAMESA, PANIE BURMISTRZU.

- Mniejsza z tym; zagoń swoje obwody pamięci do pracy nad

głównym zadaniem. Zaczekaj... czy jesteś Bibliotekarzem?

- TAK JEST, PANIE BURMISTRZU.

- Kiedy napisano ten tekst, który cytowałeś?

- W TYSIĄC OSIEMSET DZIEWIĘĆDZIESIĄTYM SIÓDMYM ROKU, PANIE

BURMISTRZU.

- No, dobrze. Teraz przełącz się i zajmij się analizą. W ten

sposób niczego nie osiągniesz.

Igła przepływomierza skoczyła do góry, kiedy obwody maszyny

bibliotecznej na chwilę się odłączyły. Po chwili znowu opadła. Amalfi

przez tę chwilę nie rozważał problemu. Siedział bez ruchu i myślał

o fragmencie tekstu, który ukazały maszyny. Domyślał się, że na Nowej

Ziemi zostało jeszcze kilku nie przemienionych mieszkańców wędrownych

miast, chociaż jedynym, którego znał osobiście, był John Amalfi. Ale

on nie czuł nostalgii za historią wszystkich tych lat, które przeżył.

Nie mógł przecież zapomnieć, że Nowa Ziemia powstała głównie na

podstawie opracowanych przez niego planów.

W ciągu czterech lat od lądowania działo się wiele spraw,

którymi się zajmował. Pierwszą z nich było odkrycie, iż planeta,

wówczas jeszcze nie mająca nazwy, była zarazem schronieniem

i feudalnym lennem grupy notorycznych oszustów, określających się

mianem Międzygwiezdnych Mistrzów Handlu, w macierzystej galaktyce

zwanych „Wściekłymi Psami”. Ich obecność była dla procesu kolonizacji

istotną przeszkodą, z którą należało się rozprawić radykalnie - i tak

też się stało. Zniszczenie Mistrzów Handlu w trzy tysiące dziewięćset

czterdziestym ósmym roku podczas bitwy o Przeklęte Wrzosowisko

rozwiązało w końcu wszystkie problemy Amalfiego, ale także odebrało

znaczenie jego funkcji. On sam zresztą stwierdził, że zupełnie nie

umie żyć w stabilnym, uładzonym społeczeństwie.

Cytat z książki Jamesa wiernie odzwierciedlał uczucia, jakie

żywił względem obywateli wędrownych miast, którymi się kiedyś

zajmował, jak również względem ich potomków. Nie mógł oczywiście

winić o to tubylców nie znających innego życia. Poza tym oni uważali,

że po okresie niewolniczego życia pod rządami „Wściekłych Psów”

samorządność może się okazać czymś ponad ich siły..

Amalfi wiedział dobrze, że rozwiązać jego problemu nie mogły

lokalne podróże międzygwiezdne. Wszystkie planety w Obłoku okazały

się bardzo do siebie podobne, a średnica Obłoku mierzyła zaledwie

dwadzieścia tysięcy lat świetlnych. Dlatego bardzo wygodnie było

zarządzać Obłokiem z jednego ośrodka administracyjnego, ale to nie

mogło imponować człowiekowi, który kiedyś nadzorował całe miasto,

przebywające w czasie jednego lotu trasę dwustu osiemdziesięciu

tysięcy lat świetlnych. Ale najbardziej brakowało mu nie przestrzeni,

a niepewności. Tęsknił za wędrówką w nieznane, za tym, by nie mógł

przewidzieć, jakie też niespodzianki mogą spotkać go podczas

kolejnego postoju na nieznanej planecie.

Prawdę mówiąc, długowieczność ciążyła mu teraz jak

przekleństwo. Przedłużany w nieskończoność czas życia był warunkiem

koniecznym w społeczeństwie miast kosmicznych. Dopóki w dwudziestym

pierwszym wieku nie wynaleziono leków przeciwśmiertnych, podróże

międzygwiezdne, nawet z użyciem wiratorów, pozostawały fizycznie

niemożliwe. Odległości, jakie należało przebyć, były po prostu zbyt

ogromne, aby zwykły śmiertelnik mógł pokonywać je ze skończoną

prędkością. Lecz dla człowieka nieśmiertelnego życie w społeczeństwie

ustabilizowanym stało się nudne i monotonne. Sam Amalfi czuł się jak

niezniszczalna żarówka, którą ktoś kiedyś wkręcił do lampy i o niej

zapomniał.

Znaczna większość byłych mieszkańców wędrownych miast zdołała

się przystosować do nowej sytuacji - zwłaszcza ludzie młodzi,

ponieważ nie nabyli doświadczenia w podróżach międzygwiezdnych.

Wykorzystywali teraz swoją długowieczność w najbardziej oczywisty

sposób: prowadzili badania i projekty, na których zakończenie trzeba

było czekać pięć wieków albo dłużej. Jednym z takich przedsięwzięć,

stanowiących przedmiot zainteresowania sztabu naukowców w Nowym

Manhattanie, było kompleksowe rozwiązanie problemu antymaterii.

Teoretyczne podstawy analizy tego problemu opracował doktor Schloss,

dawny fizyk hruntański, który znalazł się w mieście jeszcze w trzy

tysiące sześćset drugim roku jako uciekinier z pogromu księstwa

Gortu, ostatniej pozostałości po ginącym Imperium Hrunty. Sprawy

administracyjne prowadził stosunkowo młody człowiek o nazwisku

Carrel, do niedawna pełniący funkcję jednego z pilotów. Później

został zastępcą menażera miasta.

Pierwszym celem tego przedsięwzięcia było, jak powiadał sam

Carrel, zbudowanie z antymaterii teoretycznie możliwych struktur

przypominających atomy. Nie da się ukryć, że większość młodych

naukowców z tej grupy, korzystając z aktywnego poparcia Schlossa,

marzyła o uzyskaniu już nie tylko chemicznych związków - bo te dałoby

się otrzymać w ciągu kilku dziesięcioleci - ale prawdziwego,

widzialnego obiektu zbudowanego z antymaterii. Gdyby do tej pory

zdołali wymyślić antymaterialną farbę i pojemnik do jej

przechowywania, na powierzchni tego niewątpliwie wybuchowego tworu

z pewnością namalowaliby ostrzegawczy napis Noli me tangere. Tak

przynajmniej przypuszczał Amalfi.

To wszystko wyglądało bardzo pięknie, ale burmistrz, który

nie był naukowcem, nie mógł oczywiście brać w tym udziału. Mógłby,

rzecz jasna, bez kłopotu uczynić coś takiego, co zakończyłoby jego

życie. Nie był przecież niezniszczalny; nie był nawet naprawdę

nieśmiertelny. Nieśmiertelność jest słowem bez znaczenia we

wszechświecie, w którym fundamentalne prawa, mające naturę

stochastyczną, nie gwarantują nikomu życia bez wypadków. W tym

świecie życie, choćby nie wiedzieć jak długie, w swej istocie jest

tylko lokalnym i czasowym zakłóceniem drugiego prawa termodynamiki.

Myśl o samozniszczeniu nie przyszła mu jednak do głowy, jako że nie

miał natury samobójcy. Nigdy zresztą nie czuł się bardziej wypoczęty

ani bardziej optymistycznie nastawiony niż dzisiaj. Był tylko

niewiarygodnie znudzony, a jego myśli, od tysiącleci biegnące

utartymi szlakami, nie pozwalały mu się zdecydować na dalsze życie na

jakiejkolwiek planecie, gdzie panował społeczny ład, choćby nie

wiadomo jak utopijny. Tysiące lat, które spędził na przenoszeniu się

od jednej kultury do drugiej, nadały mu ogromny impet, z jakim

podążał teraz nieuchronnie ku masywnemu murowi z napisem NIE MAM

DOKĄD SIĘ UDAĆ.

- Amalfi! To ty! Mogłem się tego spodziewać.

Amalfi wcisnął nerwowo klawisz CZEKAJ i odwrócił się na

obrotowym krześle. Głos rozpoznał natychmiast, znał go przecież od

wielu stuleci. Słyszał bardzo często mniej więcej od trzy tysiące

pięćsetnego roku, kiedy miasto przyjęło na pokład jego właściciela

i uczyniło go szefem sekcji astronomicznej. Był wiecznie

rozdrażnionym i trudnym we współżyciu człowieczkiem o zdradliwie

łagodnych manierach. Nigdy przedtem nie kierował zresztą pracą

astronomów, ale właśnie kogoś na to stanowisko miasto bardzo

potrzebowało. Miał tak dużo doświadczenia życiowego, że w czasach,

kiedy takie przenosiny z Nowego Jorku były jeszcze możliwe, Ojcowie

Miasta nie pozwolili mu przenieść się gdzie indziej.

- Cześć, Jake - rzekł Amalfi.

- Czołem, John - odparł astronom, ciekawie zerkając na

rozstawione monitory. - Hazletonowie powiedzieli mi, że znajdę cię

gdzieś w kadłubie miasta, ale przyznaję, że idąc tutaj o tym

zapomniałem. Miałem zamiar skorzystać z usług sekcji obliczeniowej,

ale nie mogłem dobrać się do komputerów. Te programy przelatywały

z jednej sieci do drugiej jak grupa zwariowanych chłopców na posyłki.

Sądziłem, że może to jeden z dzieciaków dostał się tu, do sterowni,

i bawił się klawiaturami. A co ty właściwie tutaj robisz?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin