Łzy Diabła.doc

(2078 KB) Pobierz

 

 

JEFFERY

DEAVER

ŁZY DIABŁA

Di

Przekład: KONRAD KRAJEWSKI

C&T

TORUŃ

Tytuł oryginału:

THE DEVIL'S TEARDROP

Copyright © 1999 by Jeffery Deaver

Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2002

Copyright © for the Polish translation by Konrad Krajewski

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK

Skład i łamanie:

KUP „BORGIS", TORUŃ, tel. (56) 654-82-04

ISBN 83-89064-05-7

 

Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17

Toruń 2002. Wydanie I. Ark. wyd. 17; ark. druk. 18. Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN SA, Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l

Powieść tę dedykuję Madelyn

 

II Ostatni dzień roku

Wnikliwa analiza anonimowego listu może w znacznym stop­niu zredukować liczbę potencjalnych autorów—pozwala wy­kluczyć wielu z nich. Sposób stosowania średnika i przecinka jest bardzo pomocny przy eliminowaniu całych grup piszą­cych.

ANALIZA WĄTPLIWYCH DOKUMENTÓW OSBORN & OSBORN

Digger w mieście.

Digger wygląda tak jak ty, Digger wygląda tak jak ja. Idzie ulicami. Otacza go chłodne, grudniowe powietrze. Digger kuli się w sobie.

Nie jest niski, ale i nie wysoki, nie jest gruby, ale i nie chudy. Na rękach ma rękawiczki. Być może jego palce są krótkie. Jego stopy wyglądają na du­że, ale może to tylko kwestia rozmiaru butów. Gdyby spojrzało się w jego oczy, nie udałoby się określić ich kształtu i koloru, zauważyłoby się tylko w nich coś nieludzkiego. Gdyby wtedy Digger spojrzał na ciebie, jego oczy byłyby prawdopodobnie ostatnią rzeczą w życiu, którą widziałeś.

Ubrany jest w długi, czarny, może granatowy płaszcz. Ulice Waszyngto­nu, ze względu na poranny szczyt, pełne są ludzi. Nikt nie zwraca na niego uwagi.

Digger w mieście, ostatnim dniu roku.

Z torbą na zakupy, Digger mija całe rodziny i samotnych przechodniów. Idzie dalej. Miał tu być dokładnie o godzinie dziewiątej i będzie. Digger ni­gdy się nie spóźnia.

Torba w jego, być może, krótkich rękach jest ciężka. Waży pięć kilogra­mów, ale gdy Digger wróci do hotelu, będzie znacznie lżejsza. Jakiś mężczy­zna potrąca go i z uśmiechem mówi: „Przepraszam". Digger nie patrzy na niego. Nigdy na nikogo nie patrzy i nie życzy sobie, aby ktokolwiek mu się przyglądał.

„Nie pozwól nikomu... klik ...nikomu zobaczyć swojej twarzy. Patrz w przestrzeń. Zapamiętałeś?"

Zapamiętałem.

Klik.

„Patrz na światła, patrz na... klik ...sylwestrowe dekoracje". Tłuste boba­sy na plakatach. Odchodzi Stary Rok.

Zabawne dekoracje. Zabawne światła. Zabawne, że to takie sympatyczne.

To jest plac Duponta: skupisko pieniędzy, sztuki, młodości i elegancji. Mężczyzna, który mówi mu o wszystkim, powiedział o tym. Dotarł do wy­lotu tunelu metra. Miasto tonie w półmroku kończącego się ponurego po­ranka.

W takie dni Digger wraca myślami do swej żony. Pamela nie lubi ciem­ności i chłodu, więc ona... klik ...ona... Co ona robi? No tak, przesadza czer­wone i żółte kwiaty.

Digger patrzy na stację metra i przypomina sobie obraz, który kiedyś wi­dział. Byli z Pamelą w muzeum i natknęli się na starą rycinę.

Pamela powiedziała: — To straszne, chodźmy.

Rycina przedstawiała wejście do piekła.

Tunel metra znika dwadzieścia metrów pod ziemią.

Pasażerowie wchodzą i wychodzą. Diggerowi przypomina to tamten obraz.

Bramy piekieł.

Widać tu młode kobiety z krótko obciętymi włosami, każda z torebką w ręku. Są też mężczyźni z telefonami komórkowymi i sportowymi torbami.

Między nim Digger ze swoją torbą na zakupy.

Może jest on gruby, a może szczupły. Wygląda tak jak ty, wygląda tak jak ja. Nikt nie zwraca na niego uwagi i to jest jeden z powodów, dla których jest dobry w tym, co robi.

— Jesteś najlepszy — powiedział w ubiegłym roku mężczyzna, który mówi mu o wszystkim. Jesteś naj... klik, klik ...najlepszy.

O 8.59 Digger podchodzi do wylotu ruchomych schodów, pełnych ludzi znikających w czeluściach.

Wkłada rękę do torby i zaciska palce na przyjemnej w dotyku rękojeści pistoletu maszynowego. Może to jest Uzi albo Mac-10, albo Intertech. W każ-

dym razie waży równo pięć kilogramów i jest wyposażony w pojemny maga­zynek z nabojami do długiej broni o kalibrze 22.

Digger zjadłby teraz zupę, ale na razie musi zapomnieć o głodzie.

Ponieważ on jest naj... klik ...najlepszy.

Patrzy przed siebie, ale nie patrzy na ludzi. Czeka, żeby wejść na rucho­me schody, które zabiorą go do piekła. Nie patrzy na pary, ludzi samotnych, mężczyzn z telefonami, kobiety z włosami „zrobionymi" w tym samym zakła­dzie, z którego korzystała Pamela. Nie patrzy na rodziny. Torbę przyciska do piersi, jakby była pełna świątecznych podarków. Jedną rękę trzyma na ręko­jeści pistoletu, w drugiej — poza torbą — trzyma coś, co mogłoby być bo­chenkiem chleba z Fresh Fields, który najbardziej smakuje do zupy. Jest to jednak tłumik z bawełnianymi i kauczukowymi przegrodami.

Słyszy pisk zegarka.

Dziewiąta.

Digger naciska spust.

Słychać świst kul torujących sobie drogę w dół. Wrzaski ludzi zagłuszają odgłos wystrzałów.

—  O Boże! Uważaj! Jezus Maria! Co się dzieje?! Jestem ranny! I temu podobne krzyki.

Szat, szat, szat.

Niecelne pociski uderzając w metal lub beton, wydają głośny, przerażają­cy dźwięk. Uderzenia w ciała są znacznie cichsze.

Wszyscy się rozglądają. Nikt nie wie, co się dzieje.

Digger też się rozgląda. Wszyscy są przerażeni. On też.

Ludzie nie zdają sobie sprawy, że są ostrzeliwani. Sądzą, że ktoś upadł na dole i wywołał reakcję łańcuchową. Słychać brzęki i trzaski telefonów, dam­skich torebek i sportowych toreb, które wypadają z rąk ofiar.

W ciągu kilku sekund zostało wystrzelonych sto pocisków.

Nikt nie zwraca uwagi na Diggera, który rozgląda się jak wszyscy.

Przerażenie.

—  Wezwijcie pogotowie! Policja, policja! Mój Boże! Ta dziewczyna po­trzebuje pomocy! On nie żyje! Jezu! Jej noga, spójrz —jej noga! Moje dziec­ko, moje dziecko!

Digger opuszcza torbę, która ma tylko jedną małą dziurkę zrobioną przez pociski. Jest pełna mosiężnych łusek.

—  Wyłączyć to! Wyłączyć schody! Jezu! Zatrzymać to! Zatrzymać scho­dy! Oni zostaną zmiażdżeni!

I temu podobne krzyki.

Digger patrzy, ponieważ wszyscy patrzą.

Trudno jest wejrzeć w piekło. Na dole kłębi się rosnący stos ciał... Nie­którzy są żywi, inni martwi. Parę osób usiłuje wydostać się z tego przerażają­cego kłębowiska.

Digger niepostrzeżenie wtapia się w tłum uliczny i odchodzi.

W znikaniu jest też doskonały.

—  Kiedy odchodzisz, musisz zachowywać się jak kameleon — powie­dział mężczyzna, który mówi mu o wszystkim.

—  Czy wiesz, co to jest?

—  Jaszczurka.

—  Zgadza się.

—  Potrafi zmieniać barwę. Widziałem w telewizji.

Digger idzie zatłoczonym chodnikiem. Ludzie chodzą tam i z powrotem. Zabawne.

Zabawne...

Nikt nie zauważa Diggera.

Nie widzi się kogoś', kto wygląda tak jak ty i ja, albo jak pajac wystruga­ny z drewna. Kogoś z twarzą bladą jak poranne niebo lub ponurą jak wejście do piekła.

Po drodze — powoli, powoli, nigdy się nie spiesz — myśli o hotelu. Tam załaduje broń, wymieni szczeciniastą bawełnę w tłumiku i usiądzie na wygod­nym krześle. Przed nim, na stole, stać będzie butelka wody i talerz zupy. Bę­dzie odpoczywał do popołudnia i jeżeli nie dostanie informacji od mężczyzny, który mówi mu o wszystkim, ubierze czarny, może granatowy płaszcz i wyj­dzie.

Zrobi to ponownie.

Jest koniec roku. I Digger w mieście.

Podczas gdy karetki pogotowia pędziły na plac Duponta i służby ratownicze usiłowały poradzić sobie z okropną stertą ciał na stacji metra, trzy kilometry dalej Gilbert Havel zmierzał w stronę ratusza.

Na skrzyżowaniu ulicy D z Czwartą Havel zatrzymał się pod przysycha-jącym klonem. Zawahał się i otworzył kopertę, którą miał przy sobie. Po raz ostatni przeczytał list.

Burmistrz Kennedy:

Koniec jest nocą. Digger został wypuszczony i nie ma sposobu, aby go za­trzymać. Będzie zabijał: o czwartej, ósmej i o Północy.

Żądam $20 milionów dolarów w gotówce, którą włożycie ją do wokra i zo­stawicie trzy kilometry na południe od RT66 po Zachodniej Stronie Beltway,

------ 10 ------

dna środku Pola. Zapłaćcie do mnie pieniądze do 12.00. Tylko ja jestem wie­dzący jak zatrzymać Diggera. Jeżeli mnie aresztujecie, on będzie zabijał da­lej. Abyście mi uwierzyli, pomalowałem niektóre naboje Diggera na czarno. Jedynie ja wiem o tym.

Pomysł, na który wpadł, był doskonały. Miesiące planowania. Przewi­dział każdy ruch policji i FBI. Partia szachów.

Pokrzepiony tymi myślami, Havel włożył z powrotem list do koperty, za­mknął ją, ale nie zakleił. Ruszył dalej.

Szedł długimi krokami, zgarbiony, z oczami spuszczonymi w dół, jakby chciał zmaleć. Wymagało to od niego pewnego wysiłku — wolał patrzeć na ludzi z góry.

Ochrona ratusza była śmiechu warta. Bez problemu minął wejście i skie­rował się w stronę nieokreślonego budynku w Zaułku Prawników. Zatrzymał się przy automacie z gazetami. Wsunął pod niego kopertę i odwróciwszy się, powoli poszedł w stronę ulicy E.

Ciepło jak na Sylwester — pomyślał. Zapach butwiejących i wilgotnych liści kojarzył mu się z jesienią. Poczuł nieokreślony niepokój. Zatrzymał się na rogu, przy telefonie, wrzucił kilka monet i wystukał numer.

Usłyszał głos: — Ratusz. Ochrona.

Havel przystawił magnetofon do słuchawki i włączył go. Wydobył się głos generowany przez komputer:

— Koperta z listem znajduje się przed budynkiem, pod automatem z „The Washington Post". Proszę go natychmiast przeczytać. Dotyczy strzela­niny na stacji metra.

Odwiesił słuchawkę i przeszedł na drugą stronę ulicy. Włożył magnetofon do papierowej torby i wrzucił ją do kosza na śmieci.

Następnie Havel wszedł do kawiarni i usiadł przy oknie, skąd mógł ob­serwować automat z gazetami i boczne wejście do ratusza. Chciał się upew­nić, czy zabiorą stamtąd kopertę. I stało się to, zanim zdążył zdjąć płaszcz. Chciał się też dowiedzieć: kto powiadomi burmistrza i czy pojawią się re­porterzy.

Do stolika podszedł kelner. Mimo że była dopiero pora śniadania, Havel zamówił kawę i kanapki z befsztykiem — najdroższe danie w karcie. Dlacze­go nie? Niedługo będzie bardzo bogatym człowiekiem.

11

2

Tatusiu, opowiedz mi o Boatmanie.

1 f)   f)         Parker Kincaid odstawił metalowy rondel, który mył. Posta­nowił zrobić przerwę.

Nauczył się nie irytować prośbami  i pytaniami dzieci. W każdym razie nie okazywał tego. Wytarł ręce papierowym ręcznikiem.

—  O Boatmanie? — spytał swojego dziewięcioletniego syna. — Dobrze. A co chciałbyś wiedzieć?

W kuchni domu Parkera w Fairfax, w Wirginii, unosił się zapach świą­tecznych potraw. Czuć było cebulą, szałwią, rozmarynem. Chłopiec w milcze­niu wyglądał przez okno.

—  Co chciałbyś wiedzieć? — zachęcał go Parker.

Robby był blondynkiem z niebieskimi oczami, jak jego matka. Miał na sobie purpurową koszulę od Izoda i brązowe spodnie ściągnięte paskiem od Ralpha Laurena. Tego ranka miękkie włosy sterczały mu w prawo.

—  Myślę — zaczął chłopiec. — Ja wiem, że on nie żyje i w ogóle...

—  To prawda — potwierdził Parker. Nie powiedział nic więcej („Zawsze odpowiadaj na pytania i nic więcej". Była to jedna z zasad z „Poradnika dla rodziców samotnie wychowujących dzieci" — książki istniejącej wyłącznie w głowie Parkera, do której codziennie się odwoływał.).

—  To na zewnątrz czasami wygląda jak on... wyglądam przez okno i wy­daje mi się, że go widzę.

—  Co wtedy robisz?

—  Wkładam hełm, biorę tarczę i, jeżeli jest ciemno, włączam światło.

Parker stał wyprostowany. Zwykle, gdy miał poważną rozmowę z dzieć­mi, wolał patrzeć im prosto w oczy. Ale gdy pojawił się problem z Boatma-nem, terapeuta zalecił Parkerowi, aby się nie pochylał, gdy rozmawia z sy­nem. Dziecko powinno czuć obecność silnego, opiekuńczego rodzica. Parker Kincaid musi dawać poczucie bezpieczeństwa. Był wysokim, czterdziestolet­nim mężczyzną, mierzącym około 184 cm wzrostu. Wyglądał niemal tak sa­mo jak w okresie studiów. Dobrą kondycję i niezłą sylwetkę zawdzięczał nie aerobikowi czy pobytom w siłowni, ale dzieciom. Grał z nimi w piłkę nożną, bejsbol, ringo. A w niedzielę rano urządzali wspólne przejażdżki („wyścig Parkera" — można było słyszeć, gdy jeździli rowerami po parku).

—  Gdzie go widziałeś? Pokaż mi, dobrze? —- Dobrze.

—  Gdzie masz hełm i tarczę?

—  Tutaj. — Chłopiec udając rycerza, włożył hełm i podniósł lewą rękę z tarczą.

—  Doskonale. Ja tak samo — rzekł Parker, naśladując ruchy chłopca. Poszli na werandę znajdującą się z tyłu domu.

—  Spójrz na te krzaki — powiedział Robby.

Parker spojrzał na swoją półakrową posiadłość znajdującą się 30 kilome­trów na zachód od Waszyngtonu. Przed oczami rozpościerał się kobierzec kwiatów i trawy. Na skraju znajdował się gąszcz nie przycinanych od roku forsycji i bluszczu. Przy dużej wyobraźni można było tam dostrzec ludzkie kształty.

—  Rzeczywiście, wyglądają jak duchy — przyznał Parker — na pewno. Ale Boatman żył dawno temu. — Nie miał zamiaru pomniejszać lęków chłop­ca, mówiąc, że został wystraszony przez splątane krzaki. Chciał, żeby chło­piec sam nabrał do tego dystansu.

  Wiem, ale...

—  Jak długo go nie ma?

—  Cztery lata — odpowiedział Robby.

—  Czy to długo?

—  Sądzę, że dość długo.

—  Pokaż mi — rozłożył ręce — tak długo?

—  Być może.

—  Myślę, że dłużej. — Parker bardziej wyciągnął ręce. — Tak długo, jak długa była ryba, którą złowiliśmy w jeziorze Braddock.

—  Tak długo — powiedział chłopiec, uśmiechając się i wyciągając swo­je ręce.

—  Nie, to było tak długo. — Parker przybrał srogą minę.

—  Nie, nie, to tak długo — chłopiec tańczył z wyciągniętymi do góry rę­kami, przeskakując z nogi na nogę.

—  Dłużej — żartował Parker — dłużej.

Robby przebiegł kuchnię, podnosząc jedną rękę. Następnie wrócił, pod­nosząc drugą. — Tak długo!

—  Tak długo, jak długi jest rekin — krzyknął Parker. — Nie, jak wielo­ryb, jak olbrzymia kałamarnica. Nie, już wiem, jak „Tufted Mazurka" — Stwór z książki doktora Seussa. Dzieci lubiły jego książki, bardziej nawet niż „Kubusia Puchatka". Parker nazywał dzieci Ktosiami — były to istoty z ksią­żek doktora Seussa.

Parker i Robby bawili się w ten sposób przez kilka minut. W końcu Par­ker wziął chłopca w ramiona, by go połaskotać.

—  Wiesz co? — zapytał Parker, łapiąc powietrze.

____ 13 ____

—  Co?

—  Jutro wytniemy wszystkie te krzaki.

—  Czy będę mógł używać piły? — natychmiast zapytał chłopiec. Dzieci potrafią wykorzystywać sytuacje — pomyślał Parker, uśmiechając

się do siebie.

—  Zobaczymy.

—  Dobrze! — Robby w podskokach wybiegł z kuchni.

Wspomnienie Boatmana ustąpiło miejsca radości z nadarzającej się oka­zji użycia niebezpiecznego narzędzia. Chłopiec wbiegł na górę i wkrótce Par­ker mógł usłyszeć sprzeczkę między nim a siostrą. Kłócili się, w którą grę Nintendo grać. Stephanie chyba wygrała, bo potem rozległa się zaraźliwa mu­zyka z „Mario Brothers".

Parker zatrzymał wzrok na gąszczu krzaków. Boatman... Pokręcił gło­wą.

Zadźwięczał dzwonek u drzwi. Parker zajrzał do salonu, ale dzieci nie usłyszały dzwonka. Podszedł do drzwi i otworzył je po chwili wahania.

Atrakcyjna kobieta uśmiechała się szeroko do niego. Poniżej krótko ob­ciętych włosów widać było kolczyki. (Robby miał kolor włosów po niej, na­tomiast Stephanie miała kasztanowate — po nim). Kobieta była ładnie opalo­na.

—  Cześć — powiedział niepewnym głosem Parker.

Wyjrzał na zewnątrz i uspokoił się. Stojący przed domem cadillac miał włączony silnik. Za kierownicą siedział Richard i czytał „Wall Street Jour­nal".

—  Cześć, Parker. Właśnie jedziemy do Dulles. — Uścisnęła go.

—  A by liście... gdzie byliście?

—  W St. Croix. Było wspaniale! Doskonały odpoczynek. Boże, te twoje gesty... Wstąpiłam tylko na chwilę.

—  Świetnie wyglądasz, Joan.

—  Czuję się świetnie. Naprawdę, czuję się świetnie. Natomiast nie mogę powiedzieć, że ty dobrze wyglądasz. Jesteś blady.

—  Dzieci są na górze. Poszedł je zawołać.

Robby, Stephie! Mama przyjechała!

Dzieci z hałasem zbiegły po schodach. Podbiegły do uśmiechniętej mamy. Jednak Parker zauważył na jej twarzy wyraz niezadowolenia wywołany spo­tkaniem z dziećmi.

—  Mamo, ale jesteś opalona! —krzyknęła Stephie, odrzucając włosy jak Spice Girl.

____ 14 ____

Robby wyglądał jak aniołek. Stephanie miała pociągłą, poważną twarz, która, jak przewidywał Parker, będzie w przyszłości onieśmielała chłopców.

—  Mamo, gdzie byłaś? — zapytał Robby z wyrzutem.

—  Na Karaibach. Tata wam nie mówił? — Spojrzała na Parkera.

Tak, mówił im o tym. Joan nie mogła zrozumieć, że dzieci mają żal nie do ojca, a do niej, bo nie było jej w czasie świąt Bożego Narodzenia. - Jak spędziliście ferie? — zapytała.

—  Graliśmy w hokeja i dzisiaj rano trzy razy wygrałam z Robbym.

—  A ja strzeliłem cztery bramki pod rząd — pochwalił się Robby.

—  Przywiozłaś nam coś?

Parker mógł wyczytać z jej twarzy, że nie przywiozła.

Spojrzała w kierunku samochodu. — Oczywiście, ale zostawiłam w wa­lizce. Zatrzymałam się tylko na chwilę, aby powiedzieć „cześć" i porozma­wiać z waszym ojcem. Dam wam prezenty jutro, gdy przyjadę z wizytą.

Kupi je zapewne w jed...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin