Boso, ale w ostrogach.doc

(1215 KB) Pobierz
Stanisław Grzesiuk

Stanisław Grzesiuk

 

 

 

Boso, ale w ostrogach

 

 

 

 

 

Spis treści:

1.     I takie bywa życie

2.      


1. I TAKIE BYWA ŻYCIE

Ulica Tatrzańska

 

Ulica Tatrzańska to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów. Leży między ulicami Górską i Nabielaka. W tamtych czasach nie było na niej bruku, chodników i latarni, a w domach światła i wody. Po wodę trzeba było chodzić na inną ulicę, płacąc jeden grosz za wiadro. Był też jeden woziwoda, który rozwoził wodę w dużej, specjalnie do tego zrobionej beczce, krzycząc na ulicy i w podwórzach: "Woda - woda - woda!" U niego wiadro wody kosztowało pięć groszy. Ulica otrzymała bruk i oświetlenie wcześniej, lecz w naszym domu dopiero na wiosnę 1939 roku założono na korytarzach światło i wodę. Do tego czasu trzeba było, jak mówiłem, wiadrem przynosić wodę i wiadrem wynosić brudną do zlewu na podwórzu, a z podwórza dopiero rynsztokiem spływała ona do ulicznego ścieku. Światło elektryczne w mieszkaniu miał tylko właściciel sklepu, który przeciągnął linię bezpo­średnio z ulicy, ja zaś w 1938 roku przeciągnąłem od niego linię do swego mieszkania.

Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów - nie licząc sublokatorów. Mieszkania były jednoizbowe i miały wymiar cztery i pół na trzy i pół metra, zajmowały je rodziny złożone z pięciu, siedmiu osób, a były i takie, gdzie mieszkało jedenaście osób.

Ustęp, był nie skanalizowany, latem unosił się tam taki fetor, że można było udusić się. Wtedy niektórzy chodzili do pobliskiego, dziko rosnącego parku albo na puste ogrodzone place, przechodząc przez dziury w ogro­dzeniu.

Zimą znów nie uprzątane nieczystości zamarzały tak wysoko, że niemoż­liwością było korzystanie z tego urządzenia. Najgorzej jednak było, gdy latem, w nocy, usłyszało się głośne wołanie: "Okna proszę zamykać, z ustępu wybierać się będzie!" Wtedy i w mieszkaniu można było udusić się smrodem.

Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem.

Młodzież "urzędowała" przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta - lecz te częściej spacerowały. Dzieci - tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem, czy już nawet dorosłym, a w domu rodzice zapytali: "Dokąd idziesz?" - odpowiedź była zawsze jednakowa: "Na korytarz" lub: "Na ulicę". Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, pohecować, urządzić komuś kawał albo zaplanować wyskok "w miasto" - do kina czy też na zabawę. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie, na ulicy lub za parkanem.

Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się - jak na owe warunki - dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.

W sobotę wieczorem na ulicy widziało się ludzi pijanych. To ci, którzy po zapłaceniu w sklepie długu zaciągniętego na życie w ciągu tygodnia, przepijali resztę ciężko zapracowanej tygodniówki. W sobotę wieczorem i w niedzielę w wielu mieszkaniach słychać było pijacki śpiew na zmianę z awanturami, które przeważnie kończyły się pobiciem kogoś. Niejeden raz ktoś został ciężko pobity, zdarzało się, że i nożem dostał i albo wylizał się z ran, albo przenosił się do wieczności, a winny do więzienia - jeśli policja doszła winnego. Bo "kapować nie wolno" - to główny punkt swoistego kodeksu honorowego obowiązującego na dzielnicy. Kto tej zasady nie przestrzegał, był niecharakterny i jako taki był bojkotowany przez otocze­nie. Charakterność obowiązywała od najmniejszych dzieci do starców, i to zarówno mężczyzn, jak i kobiety.

Nikt tu nikogo się nie bał. Silny nie bał się słabszego, a słaby nie ustąpił silniejszemu. "Skarżyć nie wolno, odegrać się wolno" - oto druga obowią­zująca zasada. Ta zasada była przyczyną nie kończących się nieraz i trwają­cych całe lata "wojen" i antagonizmów między poszczególnymi ludźmi, rodzinami, grupami, ulicami i całymi dzielnicami. Obowiązywała też zasada grzeczności na co dzień. Grzeczny ukłon znajomym, "bardzo przepraszam", gdy trąciło się kogoś, czy chciało wyminąć, i przy każdej najdrobniejszej okazji. Tam, na Tatrzańskiej, klęło się, ile wlezie, ale jeśli w mieście użył ktoś nieprzyzwoitego słowa, natychmiast inny reagował: "No, ty! - słyszało się. - Spokój w głowie, porządek musi być, ludzie są, nie jesteś u siebie".

Ten typ ludzi niektórzy nazywali: grandą. Lecz grandziarze to nie chuligani. Grandy odbywały się tylko u siebie - między sobą - i musiały być do tego przyczyny. W czasie wojny ludzie ci pokazywali okupantowi zęby i pazury, a po wojnie - ci, co przeżyli - wszyscy są statecznymi obywatelami.

O tym, jaką kto szedł drogą, często decydował przypadek. Chowaliśmy się wszyscy razem, w jednakowych lub zbliżonych warunkach. Na przykład czasem wystarczyło, że ktoś został bezrobotnym i długo nie mógł znaleźć pracy. W domu bieda, ale chłopak za złodziejstwo się nie bierze. Latem stara się dostać na publiczne roboty, zimą do śniegu. Pewnego dnia był w grupie chłopaków, którzy coś skradli - więc i jemu dali przypadającą na niego część. Następnym razem już sam rozejrzał się, czy czegoś się nie da ukraść. A później już szukał okazji. Wreszcie wpadł, a po odsiedzeniu wyroku otrzymanie stałej pracy było już niemożliwością i tylko takie życie mu zostało. Inny uczciwy człowiek w awanturze skrzywdził przeciwnika; i znów pozostawało mu tylko życie człowieka wyjętego spod prawa, bez możliwości otrzymania stałej pracy. Z tego też powodu powstała zasada: "Kapować nie wolno".

Młodzieżą nikt się nie interesował. Była ona pozostawiona samej sobie. Na Czerniakowie było wiele knajp i w każdym sklepie wódka, ale ani jednego kina, świetlicy, biblioteki lub czytelni. Ulica Tatrzańska niczym nie różniła się od innych ulic położonych w kwadracie między ulicami Podcho­rążych, Czerniakowską, Chełmską i Belwederską. W takich warunkach mieszkałem i żyłem do 1940 roku, to jest do chwili aresztowania i zamknię­cia mnie przez Niemców w obozie koncentracyjnym.


Co teraz robić?

 

Mam lat piętnaście. Ukończyłem szkołę powszechną. Ze sprawowania otrzymałem stopień bardzo dobry. To drugi raz przez całe osiem lat nauki. Nie chcieli mi popsuć świadectwa. "Może się zmieni, jak dorośnie" - mówili nauczyciele. Pierwszy raz stopień bardzo dobry ze sprawowania otrzyma­łem na pierwsze półrocze pierwszego oddziału. Wszystkie inne były tylko, "odpowiednie". Sprawowanie obniżyło mi stopnie z innych przedmiotów. W szóstym oddziale siedziałem dwa lata. To wychowawca złośliwie zostawił mnie na drugi rok. Twierdził, że cały rok nie pracowałem - a ja przecież wszystko umiałem lepiej niż inni! Mój "konik" to matematyka, fizyka i chemia. Uparłem się tylko nigdy nie podnosić ręki i nie odpowiadać z ławki. To od oddziału piątego, gdy po błędnej odpowiedzi nauczyciel powiedział wobec całej klasy: "Siadaj, bałwanie, jak nie wiesz, to się nie wygłupiaj!" Cała klasa wybuchnęła śmiechem. Po tym zdarzeniu więcej już ręki nie podnosiłem. Jak padało pytanie, to podpowiadałem koledze siedzącemu obok mnie i on podnosił rękę i odpowiadał. Odtąd dzieci nazywały mnie "bałwanem", ale niedługo to trwało, bo za przezwisko biłem, i to biłem dobrze. Było kilka skarg rodziców, kilka ze szkoły, trójka ze sprawowania - ale wołać przestali, a ja więcej ręki nie podnosiłem poza jednym wypadkiem, tuż przed ukończeniem szkoły, ale to już była sprawa, jak to mówią, "gardłowa".

W szóstym oddziale nauczyciel wcale mnie pod koniec roku nie egzaminował. "Nie potrzeba - powiedział - ty i tak zostaniesz na drugi rok". Po skończonych egzaminach, a jeszcze przed wypisaniem świadectw, po lekcjach ukradłem z katedry dziennik ze stopniami z całego roku. Nad glinianką Morskie Oko obejrzałem stopnie swoje i innych – dziennik podarłem i utopiłem. Następnego dnia w szkole awantura: kto ukradł dziennik? Posądzono jednego chłopca, który nie był pewien, czy zda do następnej klasy. Wezwano jego ojca. Pytają chłopca wobec całej klasy, czy to on go wziął. Chłopiec się nie przyznaje. Ojciec zaczyna go bić.

- Ja ukradłem i zniszczyłem dziennik - odezwałem się głośno, wstając z ławki.

- Dlaczegoś to, durniu, zrobił? - wrzasnął nauczyciel.

- A co ja miałem do stracenia? Przecież i tak zostaję na następny rok. Okazało się, że jeszcze miałem coś do stracenia - obniżono mi stopień ze

sprawowania na nieodpowiedni i miałem być przeniesiony karnie do innej szkoły. Zatrzymano mnie na usilne prośby matki, która obiecała, że będzie mnie pilnować i że będę się dobrze zachowywał w szkole.

W następnym roku znów ze sprawowania "odpowiedni". A było to tak: Nauczycielka dawała korepetycje z tego przedmiotu, którego nas uczyła, synowi restauratora z naszej dzielnicy. Gdy przyszło pisać wypracowanie klasowe, nauczycielka sama nie dyktowała nam pytań, tylko zwróciła się do tego ucznia:

- Podyktuj pytania, wiesz, te, co wczoraj przerabialiśmy.

Po kilku dniach oddała nam zeszyty i każdy podawał stopień, jaki otrzymał. Gdy doszło do mnie, odkrzyknąłem specjalnie głośno:

- Niedostateczny!

- O, to niedobrze, to bardzo niedobrze - odpowiedziała nauczycielka.

- Gdyby mój ojciec miał knajpę i płacił pani, to i ja miałbym bardzo dobry stopień, tak jak i on - odpowiedziałem, wskazując palcem na syna knajpiarza.

Co to była za awantura! Nauczycielka wyszła z klasy i wróciła z kierowni­kiem. Kierownik wygnał mnie do domu i kazał przyjść z ojcem. Następnego dnia przyszedł ze mną ojciec. W szkole postawiono sprawę tak: mam przeprosić nauczycielkę wobec całej klasy albo na dwa tygodnie będę zawieszony w nauce. Rozprawa odbywała się w klasie, przy wszystkich dzieciach. Ojciec każe przeprosić nauczycielkę, a ja znów uparłem się, że nie przeproszę. Ojciec zaczął bić.

- Żeby mnie tatuś nawet zabił, to nie przeproszę, bo ja mam rację! - wrzeszczałem na cały głos.

- Czekaj, już ja ci wleję w domu! - obiecuje ojciec.

- To tak "wystawię", że mnie nawet policja nie znajdzie! - zagroziłem. Po drodze do domu upewniłem się jeszcze, czy ojciec mnie nie będzie bił, i powtórzyłem swoją groźbę: że jeżeli mnie uderzy, to ucieknę z domu, i to ucieknę nie na dwa, trzy tygodnie, ale tak, że więcej mnie nie zobaczy. - Czy tatuś rozumie, że ja mam rację? - dodałem na zakończenie. Ta groźba pomogła. Ojciec bał się, żebym nie uciekł. Jedna dłuższa ucieczka zmieniała nieraz całe życie dziecka. Wyłamywał się taki spod kontroli starszych, żeby żyć, musiał kraść, w końcu wpadał przy jakiejś kradzieży - a wtedy dom poprawczy i koniec z uczciwym życiem. Ojciec ukarał mnie inaczej. Przez całe dwa tygodnie nie wolno mi było wychodzić z domu na ulicę. Najstraszniejsza dla mnie kara. Siedząc w domu czytałem książki, grałem na mandolinie i tak przesiedziałem całe dwa tygodnie w areszcie domowym. A na zakończenie roku ze sprawowania "odpowied­ni" i przeniesienie do innej szkoły.

W oddziale siódmym, w tej nowej szkole, miał miejsce konflikt innego rodzaju. Zaczęło się nieporozumienie z nauczycielem matematyki. Po pierwszym miesiącu nauki - pierwsze wypracowanie klasowe. Szybko rozwiązałem zadanie, bo kto oddał zeszyt, wychodził na boisko, a kartkę z rozwiązaniem na brudno podrzuciłem koleżance i oddałem nauczycielowi zeszyt. Gdy po kilku dniach otrzymaliśmy zeszyty klasowe, ze zdziwieniem stwierdziłem, że z klasówki otrzymałem stopień niedostateczny. Sprawdzi­łem jeszcze raz - wynik dobry. Zobaczyłem u koleżanki stopień - bardzo dobry. Wynik taki sam, przecież ściągnęła z mojej kartki, tylko że u mnie trochę niechlujnie napisane, bo spieszyłem się na boisko. Z zeszytem idę do nauczyciela.

- Proszę pana, dlaczego ja dostałem dwójkę? Przecież tu nie ma żadnych przekreśleń - zapytałem grzecznie.

- Musiało coś tam być, siadaj na miejsce - odpowiedział nauczyciel. Stojąc przy nim podarłem zeszyt i wrzuciłem do kosza. Nauczyciel popatrzył - i nie powiedział nic. Po kilku minutach wydał nam zebrane poprzedniego dnia zeszyty domowe. Zajrzałem do środka, a tam napisane czerwonym ołówkiem: "Praca za miesiąc wrzesień oceniona niedostatecz­nie". Poprawek żadnych nie ma - z tym, że zeszyt też niezbyt czysto prowadzony. Bez namysłu i ten zeszyt podarłem - i do kosza, a nauczyciel też nic nie powiedział.

- Pokaż mi swój zeszyt - zwrócił się do mnie nauczyciel następnego dnia, gdy tylko wszedł do klasy.

- Nie mam - odpowiedziałem.

- A gdzie go masz?

- W domu zostawiłem. - To idź do domu po zeszyt.

Wyszedłem i całą godzinę biegałem po boisku i ulicy. Następna lekcja, matematyki - i wszystko powtórzyło się dokładnie tak jak poprzednio. I tak było przez miesiąc. W końcu było już tak, że jak on wchodził do klasy, to ja sam wychodziłem mówiąc, że idę do domu po zeszyt. Nauczyciel uparł się, że ja będę miał zeszyt, ja uparłem się, że zeszytu mieć nie będę. Nie warto pisać, jeśli bez żadnej przyczyny stawia niedostateczne oceny, a w dodatku nie chce mówić, dlaczego.

Połapał się wreszcie, że mnie w ten sposób nie ugada, więc zamiast wysyłać do domu, kazał stać w kącie. Wszystkie lekcje matematyki spędza­łem w kącie - ale zeszytu nie przynosiłem. Do kąta wychodziłem sam, gdy tylko nauczyciel wchodził do klasy.

Stanie w kącie dało mi możność robienia nowych wyczynów. Stół nauczyciela przysunięty był do pierwszych ławek, a za jego plecami stała rozsuwana tablica. Gdy było wypracowanie klasowe, nauczyciel dyktował zadania, dzieląc klasę na dwie grupy. Ja w tym czasie stałem już w kącie. Gdy on dyktował, ja na tablicy pisałem dla pamięci cyfry - bo treść zadania miałem w głowie - i w tym czasie, gdy nauczyciel siedział przy stole i czytał książkę albo sprawdzał zeszyty domowe, ja na dwóch połówkach tablicy rozwiązywałem zadania jednej i drugiej grupy. Udało mi się to dwa razy. Wszyscy mieli wtedy dobrze rozwiązane zadania. Za trzecim razem wypa­dło tyle działań matematycznych, że musiałem pisać małe cyfry. Ci w końcu klasy nie mogli ich dojrzeć, więc zaczęli kręcić się po klasie, żeby zobaczyć, co tam jest napisane na tablicy. Nauczyciel obejrzał się i wszystko się wydało. Od tego dnia sadzał mnie przy swoim stole. I taka sytuacja trwała do końca roku. Ten sam nauczyciel uczył nas robót introligatorskich - ale tu to już ja byłem bardzo dobry.

Trzy dni przed końcem roku nauczyciel zapowiedział nam, że zamiast robót będzie pytał z matematyki. Jeśli ktoś jest niepewny, to jeszcze będzie miał możność poprawić swój stopień. Mnie to nie dotyczyło, w jego pojęciu ja byłem całkowicie przekreślony - ale mimo to przyszedłem. Tego dnia nie posadził mnie obok siebie, bo to właściwie nie była już lekcja. Tego dnia pierwszy raz od czterech lat załamałem się i podniosłem rękę, chcąc odpowiadać na zadane pytania. Nauczyciel zaczął od najprostszych pytań: jakie znamy cyfry, jakie liczby dzielą się przez 2, 3 itd. Na początku wszyscy podnosili ręce - ja też. Im pytania były trudniejsze - tym mniej rąk się podnosiło. Wreszcie po jednym pytaniu podniosły się tylko dwie ręce. Ja podnosiłem przy każdym pytaniu, lecz jeszcze mnie nie pytał. Teraz popatrzył na mnie długo i przenikliwie, lecz zapytał drugiego. Następne pytanie - tylko ja podniosłem rękę. Zapytał mnie i odpowiedziałem dobrze. Następne - znów tylko ja. Zapytał - odpowiedziałem. Pytał dalej innych, lecz ja także odpowiadałem.

- Przyjdź do mnie po lekcjach do kancelarii - powiedział, gdy po skończonej lekcji wychodził z klasy.

W kancelarii wzięli mnie w obroty - kierownik szkoły, wychowawczyni klasy i nauczyciel matematyki. Przeprowadzili egzamin z matematyki - na żadnym pytaniu nie zaciąłem się. Kazano mi rozwiązać dwa zadania, rozwiązałem szybko i dobrze.

- No widzisz - powiedział do mnie kierownik szkoły - mógłbyś mieć stopień bardzo dobry, gdybyś się uczył przez cały rok, a tak to postawimy ci trójkę.

A więc z dostatecznym stopniem z matematyki, bardzo dobrym ze sprawowania i bez żadnej perspektywy na przyszłość ukończyłem szkołę podstawową mając lat piętnaście.

Co teraz robić?

 


Czerniaków 1933

 

Na dalszą naukę nie ma pieniędzy i możliwości. Chłopak, który ma piętnaście lat, powinien już starać się zarobić, żeby była pomoc w domu. Ale jak zarobić? Złodzieje z naszego domu namawiali mnie, żebym "pracował" z nimi.

- Jesteś cwaniak, policja ciebie nie zna - z nami będzie ci dobrze, nie zginiesz.

Odmówiłem. Po co kraść, jak nie można przynieść do domu? Gdy byłem mniejszy, a nieraz coś z chłopakami zwędziliśmy dla sportu - to w domu matka brała za łapę, kazała odnieść i przeprosić, a czasem to jeszcze dobrze wlała. Więc kraść nie miało dla mnie sensu. Wszystkie ogrody i sady w okolicy były w mojej bezpłatnej dzierżawie. Właziłem do każdego i nigdy mnie nie złapano - ale to było robione tylko dla sportu. Lubiłem każde ryzyko i niebezpieczne sytuacje.

Ojciec, jak był trzeźwy, nie mówił nic. Jak był pijany, krzyczał, żebym sobie roboty szukał. Cóż więc robiłem?

Rano przynosiłem matce dwa wiadra wody i wynosiłem brudną. Potem przynosiłem węgiel z piwnicy lub ze składu, kupiłem, co potrzeba, w sklepie - i już byłem wolny. Wtedy przynosiłem kilka wiader wody jednej lokatorce. Miała za drzwiami na korytarzu beczkę, z której brała wodę do prania i zmywania. Płaciła mi pięć groszy za przyniesienie jednego wiadra; tak samo jak u woziwody, tylko ja przynosiłem jej wodę pod drzwi, a od woziwody brało się spod bramy i trzeba było nieść na piętro. Jak przynio­słem pięć wiader, to zarobiłem dwadzieścia groszy, bo jeden grosz za wiadro brał inwalida przy pompie ulicznej. Następnie kręciłem się przy składzie opałowym. Niejeden raz zarobiłem trochę groszy za odniesienie komuś węgla do domu. Płacili jeden grosz od kilograma. Pracował tam już starszy kolega, ale jak on poszedł z węglem i nie było nikogo, a znów trzeba było odnieść, brałem ja. Nie dźwigałem po pięćdziesiąt kilogramów, bo to było dla mnie za ciężko, ale dwadzieścia, trzydzieści to nosiłem.

Teraz, gdy już miałem pieniądze, szedłem na Mokotów do biblioteki. Nie była to prawdziwa biblioteka, lecz sklep sprzedający papier, zeszyty i przybory szkolne, w którym na jednej ścianie były półki z książkami. Właściciel sklepu wypożyczał te książki za opłatą dziesięciu groszy od jednej książki po złożeniu dwu złotych kaucji. Ze swego zarobku złożyłem kaucję za dwie książki, ale były dnie, że wymieniałem tylko jedną książkę; częściej jednak wymieniałem dwie i czytałem jednego dnia. Nikt nie dawał mi żadnych rad co do wyboru lektury. Wyczytywałem więc wszystkie książki o Dzikim Zachodzie, Karola Maya, Branda, Baxtera, kryminalne Romańskiego, Marczyńskiego, Wallace'a i innych. Wyczytałem książki o przygodach Arsena Lupina, Sherlocka Holmesa i wszystkie o Tarzanie; Michała Zevaco, Dumasa i Trylogię Sienkiewicza. Książki grube dzielone były na kilka mniejszych i za każdą płaciło się dziesięć groszy. Gdy już miałem w ręku książkę, brałem w kieszeń kawał chleba i szedłem nad starą fosę fortową na Czerniakowie. Tam, leżąc na słońcu, czytałem. Dla urozmaicenia co pewien czas zażywałem kąpieli, a raz lub dwa razy w ciągu dnia kilku z nas przepływało na drugą stronę fosy i zapuszczaliśmy się w ogrody badylarzy na strąki grochu.

Moimi ulubionymi bohaterami z książek byli ludzie, których cechowała szaleńcza odwaga i ryzykanctwo, obrońcy słabych i uciśnionych, a bojowi wobec ludzi złych. W postępowaniu swoim starałem się naśladować takich właśnie bohaterów. Cieszyłem się, gdy raz udało mi się wywalić okno w płonącym drewnianym budynku i zanim nadbiegli inni, wyniosłem dwoje małych dzieci oraz wyrzuciłem na podwórze wszystkie ubrania z szafy. Byłem wszędzie tam, gdzie groziło jakieś niebezpieczeństwo, i musiałem zawsze należeć do tych, którzy ostatni wycofują się z niebezpiecznej sytuacji.

Żeby być mocnym wobec złych, nie wystarczała sama odwaga, potrzebna była także zaprawa i trening. W mieszkaniu na drzwiach wieszałem stare ubrania i palta i godzinami ćwiczyłem uderzenia głową z różnych pozycji. Wiedziałem, że jest to najskuteczniejsze i najbardziej zdradliwe uderzenie. Doszedłem do takiej wprawy, że "na łeb" byłem jednym z najlepszych na Czerniakowie. Trenowałem też nożem. Rzucanie nożem do celu na odległość. Ukrywanie noża w rękawie. Błyskawiczne wyciąganie noża z kieszeni spodni i z kieszeni marynarki, tak zwanej "za parkanem".. Niejeden urwany guzik i rozdarte spodnie kosztował trening przeskakiwania przez parkan, chodzenia po drzewach i skakania ze znacznych nawet wysokości. Wyrabia­łem w sobie silną wolę, upór i mściwość w stosunku do tych, którzy skrzywdzili mnie z premedytacją lub wykorzystywali swoją przewagę fizyczną. Po kilku awanturach ze starszymi i silniejszymi mówiono o mnie: "Chłopak grzeczny, ale i charakterny..." Słabszego nie uderzyłem nigdy.

Wieczorem wyskakiwałem na plac Unii Lubelskiej "postarać się trochę na majdanie" - co znaczy po prostu: sprzedawać gazety. "Starało się" tam wielu kolegów, z którymi kończyłem szkołę. Oni byli majdaniarzami rejestrowanymi (po złożeniu kaucji), ja starałem się na dziko: koledzy brali więcej gazet i część dawali do sprzedaży mnie.

Jaki był z tego zarobek? Dwa grosze od gazety w cenie pięciu groszy i trzy od dziesięciogroszowej. Od dodatku nadzwyczajnego osiem groszy od sztuki, ale wtedy mi nie dawali, ciężko też było trafić na moment wydania. Umieć sprzedać gazety - to była wielka sztuka.

- Ile sprzedałeś? - pytałem jednego kolegi.

- Dwanaście sztuk - odpowiada.

- A ja tylko dwie.

- A ty ile? - pytam drugiego.

- Piętnaście.

- A ja dwie.

Wreszcie i ja połapałem się w technice sprzedawania. Gdy dostałem gazety do ręki - jak najszybciej przed siebie, byle dalej, żeby być tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden nowy gazeciarz. Raz dotarłem w ten sposób do ulicy Filtrowej. W każdym tramwaju jadącym w stronę placu Narutowicza idą dwie, cztery gazety. Po pewnym czasie gazeciarze z placu Narutowicza połapali się, że im handel idzie słabiej - zjechali kupą, dali mi dobry wycisk i przegnali z dobrego stanowiska. Pojechałem do swoich chłopaków. Ci zostawili swój "majdan" w różnych kioskach i sklepach i grupą w osiemnas­tu chłopaków zrobiliśmy nalot na tamtych. I odegraliśmy się - ale już więcej w ich parafię nie jeździłem.

Najlepszy zarobek był wtedy, gdy udało się kogoś zrobić "na fryko". Przy wydawaniu reszty bilonem pieniądze odliczało się na własnej dłoni, kładąc na spód monetę upatrzoną dla siebie. Gdy kupujący nadstawiał rękę, oddawało się wszystko, bo mógł jeszcze raz sprawdzić. Gdy postawił woreczek, monetę leżącą na spodzie, na środkowym palcu, chwytało się lekko ukrywając ją między palcami i chociaż dłoń była wyprostowana, pieniądz pozostawał w ręku. Jeden taki "moniak" to tyle, co sprzedać kilka gazet. Metodę tę stosowali gazeciarze i wózkarze.

Kiedy do ojca przychodzili koledzy, wiedziałem, że będą pili wódkę, a mnie będą posyłali, żeby im przynosić po ćwiartce. Siedziałem wtedy kamieniem w domu. Gdy już nieźle sobie popili, wtedy robiłem "na fryko" po pięćdziesiąt groszy, po złotówce, a nawet i po dwa złote. Płaciłem sobie za fatygę siedzenia w domu.

Latem jeździliśmy przeważnie we czterech dwa razy w tygodniu do Kabackiego Lasu na jagody, grzyby lub orzechy laskowe. Na ulicy Puław­skiej skakaliśmy w biegu na bufory ostatniego, towarowego wagonu przyczepionego do pociągu osobowego i tak uczepieni jechaliśmy do Pyr i do lasu. Tam trzeba było uważać, żeby nie dać się złapać gajowym - tak jak w kolejce kolejarzom. Gajowi często robili obławy na zbierających jagody lub grzyby. To już było dla nas sportem - tak lawirować i ukrywać się, żeby nie złapali. I nie złapali nigdy żadnego z nas. W kolejce było gorzej. Tu niejeden konduktor starał się nas złapać albo przepędzić z kolejki. Raz jeden kolejarz wlazł na dach towarowego wagonu i oblewał nas oliwą z oliwiarki. Mając doświadczenie, braliśmy w drogę solidne kije, żeby kolejarzowi nie pozwolić wysunąć znad dachu ręki czy głowy. Gdy kolejka dojeżdżała do stacji - wyskakiwaliśmy jeszcze w biegu i uciekaliśmy w odwrotnym kierunku. Czepiając się z boku osobowego wagonu dwa razy zerwaliśmy z głowy siedzącemu przy otwartym oknie rabinowi jarmułkę, którą Żydzi odkupywali od nas, płacąc po pięć złotych. Kiedyś w Grójcu w czasie "wycieczki" zdjęliśmy ze stojącego na ulicy wozu skrzynkę wódki, którą wynieśliśmy za stojącą w pobliżu stodołę. Gdy wóz odjechał, przyszło do nas trzech łobuzów; zabrali nam wszystko, a za "fatygę" dali tylko każdemu z nas po pół litra wódki. I to dobre, mogli nic nie dać.

W kolejce raz tylko mnie złapali. Posiedziałem kilka godzin w komisaria­cie. Przyszła matka, zapłaciła pięć złotych kary, które później musiałem jej zwrócić, i zabrała mnie do domu.

Latem pojechałem na dwa tygodnie pod Grójec do znajomych gospoda­rzy, u których ostatnie dwa lata spędzaliśmy wakacje.

Złodziejska wieś. Nocami cała prawie ludność wybierała się na kradzież zboża z dworskich pól. Jedni zwozili, inni młócili w stodołach... i rano było już wszystko w porządku. Za stodołą cała sterta słomy, zboże zaś wymłócone i wywiane zostało już wywiezione na sprzedaż do miasta. Pewnej nocy chłopi wybrali się do odległej o trzy kilometry wsi kraść ulęgałki. Poszło wtedy chyba ze, trzydzieści osób i ja z nimi. Wszyscy piechotą przez cmentarz i las, a drogą dwa wozy do przywiezienia worków z ulęgałkami. Ciekawy byłem, jak będą rwali. Kazali mi zabrać ze sobą worek i płachtę. Okazało się, że robi się to łatwo, szybko i dokładnie. Każdy rozkłada swoją płachtę pod drzewem, dwóch wchodzi na drzewo i trzęsie, potem każdy bierze płachtę za rogi i zsypuje do swojego worka. Później worki na wóz, a sami znów piechotą, krótszą drogą do domu.

Złodzieje to byli przeważnie "wychowańcy". Prawie każdy gospodarz miał takiego "wychowańca". Po pierwszej wojnie światowej brali na wychowanie dzieci z sierocińca, które nie miały i nie znały swoich rodziców. Podrzutki. Państwo do pełnoletności dziecka płaciło im miesięcznie pewną sumę pieniędzy, a oni mieli darmo z początku pastucha, później parobka, tylko za jedzenie i marne ubranie. Gdy taki chciał się lepiej ubrać, pójść na zabawę albo wypić wódki - kradł.

W czasie żniw ludzie ze wsi chodzili pracować do dworów, których było kilka w okolicy. Pewnego dnia, gdy nie miałem co robić, wybrałem się na dworskie ziemie zobaczyć, jak pracują znajomi ze wsi. Kosili zboże tuż pod lasem. Słońce szło już ku zachodowi.

- Uważajcie, dziedzic jedzie! - zawołał ktoś ostrzegawczo.

I wszyscy raźniej zabrali się do roboty.

Był to młody jeszcze facet, na pięknym koniu, ze szpicrutą w ręku. Siedząc sztywno, przez kilka minut w milczeniu przyglądał się, jak ludzie pracują. Zbliżył się do niego karbowy, coś mówił po cichu. Po chwili podeszła z boku młoda jeszcze chłopka i prosi pokornie:

- Proszę jaśnie pana, niech jaśnie pan zwolni mnie o godzinę wcześniej. Mam chore dziecko, zostawiłam je bez opieki.

Nawet na nią nie spojrzał.

- Proszę jaśnie pana bardzo - mówi znów kobieta,

Patrzę i oczom nie wierzę: pocałowała go w rękę. Raz, drugi i wciąż powtarza swoje: "Proszę jaśnie pana bardzo".

Stałem o dwa metry od "jaśnie pana", a nie więcej jak o dziesięć metrów od lasu....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin