Wiedźma.docx

(40 KB) Pobierz

       Krzysztof Boruń

       Wiedźma

       

        Na ulicy było cicho i spokojnie. Po dniu pełnym nerwowego napięcia potęgowanego lawiną przedziwnych zdarzeń, odczuwałem gwałtowną potrzebę odprężenia. Co prawda wyjście bez pożegnania się, choćby tylko z gospodarzami, było krokiem nietaktownym i głupim, gdyż wyglądać mogło na ucieczkę i przyznanie się do winy, nie mówiąc już o tym, że nie rozwiązywało żadnego z moich problemów.

        Ale w tej chwili byłem wdzięczny Chochołowskiej, że wzięła inicjatywę w swoje ręce. Toteż raczej z chęci dokonania jakiegoś samouspakajającego gestu, niż z rzeczywistym zamiarem powrotu, zatrzymałem się w bramie i powiedziałem:

        - Chyba się jednak wrócę... Powinienem podziękować Rawikom...

        - Wykluczone! - ucięła kategorycznym tonem. - Będą cię męczyć głupimi pytaniami, przesłuchiwać... Oni przecież „widzieli” jak zdrapywałeś tę emulsję. Oni myślą, że kłamiesz. Oni ci nie wierzą, oni nie chcą wierzyć, że to „myślak” albo „kamarupa”, bo to im nie pasuje do ich ignoranckich teorii.

        - Kto to są te „myślaki” i „kamarupy”?

        - „Myślak” to twór medium, materializacja jego myśli. Istota powołana do życia siłą wyobraźni, jeśli przyjąć, że myśli i wyobrażenia to jedno.

        - Jak ten Arab cośmy go widzieli w czasie seansu?

        - Tak. Z tym, że „myślaki” mogą osiągać znacznie doskonalszą formę. Albo też prostszą i prymitywną. Każdy zresztą człowiek może je tworzyć, tyle że u mediów łatwiej się materializują. Każda bowiem myśl dąży do zrealizowania się, a energia życiowa „myślaka” zależy od siły i precyzji myśli. W ten sposób „myślak” może być obdarzony materią nie tylko astralną i eteryczną, ale i fizyczną. Bardzo ważną rolę odgrywa tu siła uczuć, namiętności i żądz, często niższego rzędu. Bo przecież, jak wiadomo, siła wyobraźni zależy od siły uczuć.

        - A „kamarupa”?

        - To zupełnie coś innego. Osobowość pozbawiona ziemskiej powłoki. Ciało eteryczne i astralne człowieka zmarłego, utrzymujące się przez pewien czas po śmierci w postaci niedoskonałej.

        - Po śmierci?

        - Chodź już. Wszystko ci wytłumaczę w domu! - ponagliła Chochołowska, biorąc mnie pod ramię.

        - W jakim domu?

        - Jedziemy do mnie. Zjemy sami kolację, porozmawiamy spokojnie...

        - Powinienem jednak powiedzieć coś Rawikom. Mogą mnie szukać.

        - Zadzwonisz do nich ode mnie. A pogadać musimy. Jest o czym, Przede wszystkim o tym, co ty widziałeś. Bo to, co wyczyniał pan Józio to nic nowego. Twoja medialność jest wyższego rzędu. Twój „budhi manas” jest chyba obdarzony panestezją. Widzisz i czujesz to czego inni nie widzą i nie czują. To coś więcej niż psychokineza pana Józia.

        - Doktor Walewski podejrzewa pana Józefa o oszukańcze sztuczki.

        - Walewski nie zna się na okultyzmie. Goździkiewicz to dobre medium o wysokim stopniu medialności, rozwiniętym astrosomie i bogatych przejawach ideoplastii. Ale takie media materializacyjne znane są od ponad stu lat. Z tobą to zupełnie co innego. Ja naprawdę widziałam, jak emulsja schodziła sama. To znaczy tak, jakby ją ktoś paznokciami zdrapywał, ale tego człowieka, a raczej nieczłowieka, który zdrapywał, nie było widać. Był dla wszystkich niewidzialny. A ty widziałeś! I dlatego musimy dojść, co to było naprawdę - przekonywała mnie, coraz bardziej przejęta własnymi słowami.

        Mieszkanie Chochołowskiej znajdowało się na dziewiątym piętrze. Była to kawalerka z kuchenką we wnęce, łazienką i przedpokojem. Obszerny pokój pozbawiony był prawie zupełnie mebli. Niemal całą podłogę przykrywał czerwony dywan - włochacz sięgający aż na gruby materac piankowy do spania, rozłożony pod ścianą. Na środku pokoju stał niski okrągły stolik, a obok niego trzy pufy. Przy drzwiach do przedpokoju - wąski pojedynczy regał, na którym upchano więcej przedziwnych - głównie dalekowschodnich i południowoamerykańskich - staroci niż książek. Jakieś fantastycznie powykręcane korzenie, zasuszone kwiaty i owoce, rzeźbione szkatułki i plastykowe pudełka, amulety, totemy, minerały, a nawet - wystająca z jakiejś metalowej miski zmumifikowana dłoń ludzka lub może jej zręczna imitacja.

        W przeciwległym kącie przy oknie dostrzegłem niewielki ołtarzyk z posążkiem Siwy wśród doniczkowych kwiatów. Na ścianie rozwieszone były maty i kilimy, a także afrykańskie czy południowoamerykańskie maski i akcesoria rytualne, prawdopodobnie w większości imitacje. Obok tego kolorowe zdjęcia Chochołowskiej w sari, oraz jakichś guru i szamanów. Do drzwi przypięty był zwykły turystyczny plakat reklamujący Tajlandię.

        - Była pani w Indiach? - zapytałem, przyglądając się zdjęciu gospodyni.

        - W dwóch poprzednich wcieleniach - odpowiedziała Chochołowska z taką powagą, że zacząłem się zastanawiać, czy nie kpi ze mnie.

        - A więc nieźle poznała pani ten kraj - powiedziałem pół żartem.

        - Urodziłam się tam i umarłam.

        Wyraźnie czekała na dalsze pytania dotyczące jej reinkarnacyjnych dziejów, ale nie podjąłem tematu. Dostrzegłem telefon na dywanie obok materaca.

        - Pani pozwoli, że zatelefonuję. - Wyjąłem z kieszeni kartkę z numerem mecenasa Kamasy.

        - Mów mi Ewa... A tobie jak na imię?

        - Adam.

        - Wspaniale: Adam i Ewa... Chcesz dzwonić do Rawika czy do Kamasy?

        - Najpierw do Kamasy.

        - Daj, ja zadzwonię!

        Chwyciła kartkę z numerem telefonu i rzuciła się swobodnie na materac. Leżąc na brzuchu wzięła słuchawkę i wykręciła numer. Jej ruchy i poza bardziej pasowały do nastolatki niż czterdziesto paroletniej kobiety.

        - Czy mogę prosić do telefonu pana Bronisława? - powiedziała do słuchawki. - Tu Ewa Chochołowska...

        Odpowiedział jej jakiś głos kobiecy.

        - Kochana! Nie może go pani obudzić? - zapytała okultystka przymilnie. - Rozumiem... Niech mu pani powie, że mam mu masę bardzo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. wprost rewelacyjnych... Urządziliśmy seans z panem Józiem... Arcyciekawe doświadczenie. I nie tylko z nim... Opowiem pani tylko jedno zdarzenie... Rozumiem... Zadzwonię jutro rano... Dobrze, po południu. I jeszcze, jedno: jest tu u utnie pan inżynier Szarek. Przyjechał specjalnie do Łodzi, aby się zobaczyć z mecenasem... chyba tak. Chodzi o kłopoty prawne:.. Chciałby zasięgnąć rady...

        - Z polecenia Baśki Niewińskiej - podpowiedziałem pospiesznie.

        - Z polecenia Baśki Niewińskiej - powtórzyła Chochołowska. Dzwoniła?... Bardzo szkoda... Dziękuję. Będziemy jutro o dziewiątej... Dobranoc pani!

        Odłożyła słuchawkę na widełki i nie podnosząc się z materaca, oświadczyła:

        - Jutro rano mamy być u mecenasa. To stare babsko twierdzi, że jest zmęczony i śpi. Ale jej nie wierzę. To taka żona cerber. Aha! Ta twoja Baśka dzwoniła już do Kamasy, ale go nie zastała. Co to za Baśka.?

        - Koleżanka z pracy.

        - Hm! - mruknęła znacząco Chochołowska. - Masz sporo tych koleżanek. A ta Baśka to jakaś dobra znajoma... Kamasy?

        - Bardzo dobra.

        - Miałeś dzwonić do Rawika - zmieniła temat. - I odwołać jakąś rozmowę międzymiastową. Jeśli to coś ważnego, możesz przerzucić na mój telefon albo spróbować przez numer kierunkowy. O tej godzinie łatwiej.

        - Muszę się dowiedzieć czego chciała ode mnie doktor Szycka. To może być dla mnie bardzo ważne.

        - Dzwoń. Mój numer masz przy telefonie.

        Kierunkowy na centralę piotrkowską wysiadał na „czwórce”. Na szczęście numer łódzkiej międzymiastowej był wolny i szybko mi się udało załatwić przerzucenie zamówienia na aparat Chochołowskiej.

        - A teraz do Rawika! - ponagliła Chochołowska, gdy położyłem słuchawkę. - Zapytaj o ten negatyw. Jestem bardzo ciekawa czy coś zostało.

        Odczułem przypływ niepokoju. Perspektywa rozmowy z docentem, a może i ze Stasińskim nie była dla mnie najprzyjemniejsza. Znów zaczną się pytania; indagacje...

        Musiałem mieć bardzo niepewną minę, bo Chochołowska zaraz domyśliła się o co chodzi i pospieszyła mi z odsieczą:

        - Najlepiej będzie jak ja zadzwonię: Przeproszę w twoim imieniu. A jeśliby spróbowali coś na ciebie mówić, przytrę im nosa. To nie ja się ich boję, lecz oni mnie! - dorzuciła chełpliwie:

        Sięgnęła po słuchawkę i zaczęła wykręcać numer.

        - Co im pani o mnie powie? - spytałem trochę niespokojny.

        - Żadna „pani”! Ewa jestem! A co im powiem, to zakaz usłyszysz.

        Dłuższą chwilę nikt nie podnosił słuchawki, wreszcie odezwał się męski głos, chyba docenta Rawika.

        - Tu Chochołowska! Przepraszam, bardzo, że wyszłam bez pożegnania... - podjęła okultystka. - Nie, nie. Po prostu przypomniałam sobie, że mają do mnie dzwonić z Ełku o dziesiątej. Czy jest u państwa inżynier Szarek? - Mrugnęła do mnie porozumiewawczo. - Nie ma?... Kiedy wyszedł?... Godzinę temu?... No tak. Wyszedł ze mną, ale miał wrócić... Wiem tylko tyle, że miał jakąś ważną sprawę do załatwienia... Może jeszcze przyjdzie albo zadzwoni. A propos: czy dał mu pan numer swego telefonu? To fatalnie... Nie był zresztą zupełnie pewny czy wróci i prosił mnie, żebym odwołała rozmowę międzymiastową, zadzwoniła do państwa i na wszelki wypadek przeprosiła pana docenta, że musiał tak nagle wyjść... Nic nie kręcą! Odwiozłam go na Piotrkowską, do jakiegoś znajomego... Jasne, że mógł czuć się dotknięty insynuacjami Stasińskiego. Ale do pana, panie docencie, ani do pani Zofii nie miał z pewnością żadnego żalu... Przeciwnie, mówił o panu z pełnym uznaniem. Gdyby nie ten nieszczęsny incydent ze Stasińskim... Co pan powie?... Widziała?... Ja też widziałam, ale Stasiński nie chciał mi wierzyć... Inżynier ma do mnie też dzwonić, to mu przekażę... Oczywiście, jeśli tylko się zgodzi, zaraz pana powiadomię. Dobranoc! I jeszcze raz przepraszam.

        Odłożyła słuchawkę i zaśmiała się jadowicie.

        - Co pani mu naopowiadała?! - powiedziałem gniewnie.

        - Skończ wreszcie z tą „panią”! A że wsadziłam kij w mrowisko to nie szkodzi. Będą mieli nauczkę. I nie miej do mnie pretensji. Raczej powinieneś być mi wdzięczny, że cię uwolniłam od tych nudziarzy. Ty nie masz się czym martwić. To oni teraz się martwią. No przestań robić głupie miny. Zapytaj raczej czego się dowiedziałam. Jesteś czysty jak łza. Rawikowa też widziała jak jakaś niewidzialna ręka zdrapywała emulsję! Wyobrażam sobie jaką głupią minę miał pan prezes!

        - Może jednak powinienem tam wrócić.

        - Też pomysł! - W oczach Chochołowskiej pojawiły się złe błyski. - Ja cię tam nie zawiozę, a taksówkę trudno o tej godzinie złapać. Czekasz zresztą na te Rokity.

        - Telefonistka obiecała, że nie będę długo czekał. Czy daleko stąd do jakiegoś hotelu? - zapytałem chłodno.

        - Hotel? O tej porze? Wykluczone. Zanocujesz u mnie. Mamy zresztą całą masę spraw do omówienia. Być może trzeba będzie przeprowadzić pewne próby. Z tego co mi opowiedziałeś po drodze wynika, że to nie może być „myślak” pana Józia. Mówisz, że pojawił się po, raz pierwszy zaraz po awarii w elektrowni?

        - Tak. A potem w pociągu.

        - Czy w czasie tego pożaru ktoś zginął?

        - Nie było śmiertelnych ofiar. Jeden poparzony., Jest jeszcze w szpitalu, ale nic mu nie grozi. Dopiero dziś rano był poważniejszy wypadek. Ale i ten człowiek żyje. Mam nadzieję, że żyje...

        Chochołowska zastanawiała się dłuższą chwilę:

        - Więc to nie może być „kamarupa”... - stwierdziła dość stanowczo. - Chyba jednak „myślak”. Czy masz jakiegoś zaciekłego wroga? Może jakiś kolega w tej waszej elektrowni?

        - Nie wiem... - powiedziałem z wahaniem i w tej chwili pomyślałem o Wotnym. - Mam kolegę, który z pewnością źle mi życzy. Ale on już osiągnął co chciał. Po tej awarii zajął moje miejsce.

        - Czy jesteś pewny, że nie próbuje ci dalej szkodzić? Czy chodziło mu tylko o twoje stanowisko? Może jeszcze jest w tym jakaś kobieta? Mówiłam ci, że siła „myślaka” może zależeć od natężenia żądz i namiętności.

        Popatrzyłem niepewnie na ezoteryczkę. Przypomniał mi się niedawny sen i halucynacja słuchowa..

        - Rzeczywiście... Jest zazdrosny o pewną kobietę. Być może próbuje się mścić nie tylko na mnie, ale i na niej.

        - Wiedziałam! - zawołała tryumfalnie Chochołowska. - To z pewnością jego „myślak”. Nie wiesz czy nie zajmuje się okultyzmem, magią?...

        - On? Jest członkiem partii!.

        - Może dobrze się maskować. Ale znajdziemy na niego sposób. Najlepiej gdybyś miał przy sobie jakiś przedmiot należący do niego. Choćby fotografię zbiorową, na której byłaby jego twarz.

        - Niestety.

        - Spróbujemy innego sposobu. Zdejmij marynarkę i usiądź przy mnie.

        Gdy wykonywałem polecenie z kieszonki wypadł mi pisak - „ołówek”. Podniosłem go z dywanu.

        - Ten „ołówek” to jego.

        - Wspaniale! - ucieszyła się ezoteryczka. - Jak się ten człowiek nazywa?

        - Karel Wotny.

        Chochołowska wstała i podeszła do regału. Wyjęta zza niego szeroką, drewnianą tacę i położyła na stoliku. Następnie zdjęła z półki jakieś stare puzderko rzeźbione w tajemnicze znaki i postawiła na tacy. Dokonawszy nad nim jakichś magicznych zaklęć ostrożnie je otwarła i wyjęła z wnętrza trzy krótkie, grube świece, wiązkę długich szpilek i nieforemną bryłę plasteliny.

        - Daj ten pisak! - rozkazała sadowiąc się na pufie.

        Wzięła „ołówek” i zaczęła go oblepiać plasteliną, modelując na kształt postaci ludzkiej. Gdy skończyła, wstawiła figurkę na środku tacy i zapaliła świece, rozmieszczając je tak, aby tworzyły trójkąt wokół figurki.

        - Zgaś światło - wskazała mi wyłącznik przy drzwiach.

        Jej twarz, oświetlona tylko płomykami świec, nabrała niepokojąco wiedźmowatych cech.

        - Usiądź naprzeciw mnie i podaj lewą rękę!

        Wzięta moją dłoń i ujęła mocno za serdeczny palec. Potem zanim zdążyłem zorientować się co chce zrobić, skaleczyła mnie w opuszkę palca czymś ostrym. Mamarocząc jakieś zaklęcia, z których potrafiłem wyłowić tylko imię „Karol”, kreśliła teraz pospiesznie moją krwią jakieś magiczne znaki wokół figurki.

        Muszę przyznać, że atmosfera niesamowitości czy wręcz obcowania z „nieczystymi mocami” zaczęta mi się udzielać. Z rosnącym napięciem śledziłem poczynania czarownicy, budzące zresztą we mnie coraz większe opory.

        - Czy on umrze? - spytałem z niepokojem, widząc, iż Chochołowska szykuje się do wbijania szpilek w plastelinową „podobiznę” Wotnego.

        - A chcesz, żeby umarł? - zapytała grobowym głosem.

        - Nie.

        - Słusznie, bo zamiast „myślaka” mogłaby cię wówczas odwiedzać „kumarupa”...

        - A więc co z nim będzie?

        - Pozbawimy go zdolności wysyłania „myślaka”. Nie będzie mógł ci szkodzić. A teraz sza...

        Uniosła w górę szpilkę.

        - Karolu! - zawołała przejmująco. - Karolu! - powtórzyła. Gdziekolwiek jesteś! Niech twój „myślak” wróci do świata żądz Kamaloka! Niechaj utraci materię fizyczną i eteryczną! Po trzykroć ci to nakazuję, raniąc po trzykroć, trzy razy twój astrosom!

        Wbiła szpilkę w plastelinę. Potem drugą i trzecią, aż do dziewiątej, Powtarzając zaklęcie.

        - Czy on to czuje? - spytałem szeptem.

        Stojąca przede mną świeca zgasła. Czy zdmuchnęła ją czarownica czy jakiś magiczny wiatr? - nie byłem w stanie stwierdzić. Odczułem wyraźnie zimny powiew, i to wszystko.

        Chochołowska znów wymówiła jakieś niezrozumiałe zaklęcie i zgasła druga świeca. Wydało mi się, że tuż przed jej wygaszeniem, dostrzegłem jakby cień czyjejś ręki. Nachyliłem się nad stołem i cofnąłem gwałtownie. Zza brzegu tacy wyjrzała wyschnięta dłoń mumii i powędrowała jakby się skradając w kierunku ostatniej płonącej jeszcze świecy.

        Trzecia świeca zgasła. W tej samej chwili za moimi plecami zadzwonił telefon.

        Chochołowska wypowiedziała w ciemnościach jeszcze jakieś zaklęcie, potem wstała i zapaliła światło.

        Telefon dzwonił nadal. Przechyliłem się do tyłu i sięgnąłem po słuchawkę. Dzwoniła międzymiastowa.

        - Pan zamówił Rokity? - spytała telefonistka.

        Potwierdziłem i po kilku sekundach usłyszałem sakramentalne: „proszę mówić”.

        - Hallo! - usłyszałem głos Steni.

        - Tu Szarek. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale pan Stasiński powiedział mi, że mnie pani szukała:..

        - Skąd pan dzwoni, panie Adamie?

        Dokładne precyzowanie, od kogo telefonuję nie miało sensu. Nie chciałem, aby podejrzewała nie wiem co.

        - Jestem w Łodzi i będę musiał pozostać do jutra. Czy coś się stało?

        - Kiedy pan przyjechał do Łodzi?

        - Jestem tu od piątej.

        - W Łodzi? - zapytała takim tonem, jakby wątpiła czy mówię prawdę.

        - Oczywiście. Byłem na seansie u docenta Rawika. Czy coś się stało? - ponowiłem pytanie.

        - Nie wiem... - odpowiedziała z wahaniem i to dopiero po dłuższej chwili. Nie ulegało wątpliwości, że ma jakieś kłopoty i oczekuje ode mnie pomocy.

        - Czy chodzi o Wotnego? - to pytanie powinno skłonić ją, do szczerości.

        Znów przez kilkanaście sekund panowała cisza.

        - Czy Wotny jest z panem? - zadała pytanie zupełnie zaskakujące.

        - Ze mną? W ogóle dziś go nie widziałem. Szuka pani jego czy mnie? Proszę powiedzieć szczerze: ma pani jakieś kłopoty przez tego drania?

        - Ja?

        - Czego on chce od pani? Wotny panią szantażuje, prawda? - postawiłem sprawę otwarcie.

        - Szantażuje? Co panu do głowy przychodzi? Więcej taktu, panie inżynierze... - usłyszałem te same słowa, które znałem już z rannej halucynacji u Kabackiego.

        Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, połączenie zostało przerwane.

        Byłem pewny, że moje przeczucia i obawy są trafne. Postanowiłem, że zaraz jak tylko jutro wrócę do Rokit, przeprowadzę z Wotnym decydującą rozmowę, która na pewno nie będzie dla niego przyjemna.

        Odłożyłem słuchawkę i wstałem.

        Na tacy wśród wygaszonych świec stała nadal plastelinowa figurka, najeżona teraz szpilkami. Zmumifikowanej ręki na stoliku nie było. Leżała jak poprzednio na środkowej półce regału. Czyżbym dał się nabrać na oklepany trik, skopiowany żywcem z filmów grozy? Postanowiłem nie sprawiać mistyfikatorce przyjemności i nie komentować pokazu „czarnej magii”.

        Czarownica też nie kwapiła się z podjęciem rozmowy. W milczeniu złożyła świece do puzderka i odstawiła na poprzednie miejsce, przyniosła stołek i uprzątnęła zagraconą górną półkę regału. Ustawiła tam tacę z figurką Wotnego okrywając ją chustką, na której były wydrukowane czy wyszyte tajemnicze znaki.

        - Niech pozostanie tak przez trzy dni - skomentowała z powagą swe manipulacje, przerywając wreszcie trwającą już loka minut ciszę.

        Czy Wotny zachoruje? - spytałem wiedźmę.

        Nie schodząc ze stołka, popatrzyła na mnie jakoś dziwnie. Znów poczułem się nieswojo.

        - Z pewnością tak się stanie - potwierdziła z dumą. - Zwłaszcza, jeżeli będzie próbował ci szkodzić. Ale to się już mu nie uda. Ja to czuję! Nieprzypadkowo nasze drogi się spotkały. To było nam przeznaczone... Twoja zdolność widzenia przyszłości powinna teraz, bez przeszkód, rozwinąć się w pełni.

        Trafiła kulą w płot.

        - Wcale mnie to nie cieszy - powiedziałem już trochę zirytowany. - Jeśli ktoś tego nie przeżył, nie potrafi wyobrazić sobie, jakie to męczące. Dałbym wiele, żeby mnie te wizje nie nawiedzały. Próbowałem z tym walczyć. Ale to jeszcze gorzej. Tak jakby coś mściło się za każdą próbę niedopuszczenia do spełnienia się zapowiedzi...

        - Bo też nie powinieneś przeciwdziałać przeznaczeniu. Musisz mu pomagać, nauczyć się odczuwać boską obojętność wobec nieuniknionego biegu zdarzeń. Nie hamować, lecz rozwijać swe zdolności wieszcze. Uświadamiać sobie konieczność takich, a nie innych decyzji. Gotowa jestem pomóc ci w tym!

        Patrzyła tak, jakby chciała wzbudzić we mnie coś więcej niż świadomość więzi duchowej... Poczułem się nieswojo. Przymknąłem powieki i... już wiedziałem co teraz nastąpi.

        Z niebieskawej mgły wyłania się ponownie jej twarz, a potem cała postać. Stoi przede mną, ta sama, a zarazem jakby inna, odmieniona, młodsza. Jej nagie ciało okrywa jakiś barwny płaszcz. Jest piękna, lecz zarazem bardzo demoniczną. Widzę ją gdzieś z dołu i wydaje się bardzo wysoka. Podaje mi szklaną czarę pełną rubinowego napoju i mówi rozkazującym tonem:

        - Wypij to!

        Majak ustąpił. Chochołowska stała nadal na stołku i patrzyła na mnie z kusicielskim uśmiechem.

        - To jest moje i twoje przeznaczenie - kończyła rozpoczęte zdanie.

        - Silna i samowolna... - powiedziałem, przypominając sobie słowa chińskiej wyroczni. (:hwycila w lut q czymmyślę. Wyciągnęła spod sterty książek „I Ching” i zeskoczyła ze stołka.

        - Ten stary osioł nie przeczytał interpretacji - skrzywiła się pogardliwie i zaczęła wertować tom. - Nie wolno brać wyroczni dosłownie. To są metafory, które trzeba umieć interpretować. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło o heksagram czterdziesty czwarty...

        Odnalazła właściwe miejsce bardzo szybko. Widać często posługiwała się wyrocznią. Zaczęła czytać po cichu, ale chyba interpretacja nie była po jej myśli, gdyż zauważyłem, że stara się ukryć rosnące zniecierpliwienie. Nie mogła się jednak cofnąć. Przewróciła strunę i zaraz twarz jej się rozjaśniła.

        - Posłuchaj co mówi „moksza”tego heksagramu! - zawołała tonem zwycięzcy.

        - Co to ta „moksza”‘? - przyhamowałem ją w rozpędzie.

        - Interpretacje w „Księdze Przemian” podzielone są na trzy grupy: artha, kama i moksza: To pojęcia hinduskie. Chodzi o różne dziedziny życia. Artha dotyczy społeczności, związku z innymi ludźmi w sferze życia społecznego. Kama to sfera uczuć, związku uczuciowego z kimś bliskim. Ale moim zdaniem najważniejsza jest moksza. Ona wskazuje ci drogę wyzwolenia duchowego. A o to ci przecież chodziło! Prawda?

        Nie czekając mego potwierdzenia zaczęła zaraz czytać:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin