Koontz Dean-Groza.pdf

(853 KB) Pobierz
Koontz Dean-Groza
Dean R. Koontz - Groza
Dean R. Koontz
Groza
Shattered
przełożył: Jan Kabat
Data wydania oryginalnego: 1973 Data wydania polskiego: 1994
Lee Wrightowi -
w podzięce za
mnóstwo dobroci,
radę i cierpliwość.
n
Gdy oddalili się zaledwie o cztery przecznice od ich mieszkania w Filadelfii, a przed sobą mieli ponad trzy tysiące
mil, dzielące ich od Courtney, która przebywała w San Francisco, Colin rozpoczął jedną ze swoich gier. Colin uwielbiał
swoje gry, nie te, które wymagały planszy i pionków, ale te, które były rozgrywane w głowie — gry słów, gry pojęć, zawiłe
fantazje. Był niezwykle gadatliwym, nad wiek rozwiniętym jedenastolat-kiem, pełnym energii, której nie był w stanie
spożytkować. Szczupły, w towarzystwie obcych nieśmiały, cierpiący na stosunkowo silny astygmatyzm obu oczu, który
zmuszał go do ciągłego noszenia okularów o grubych szkłach, nie był typem sportowca. Nie mógł wyżyć się w meczach
futbolowych, ponieważ żaden z atletycznych rówieśników nie chciał grać z kimś, kto potyka się o własne stopy, traci piłkę
i jest miażdżony w najbardziej nawet niegroźnym starciu. Poza tym, sport go nudził. Był inteligentnym dzieciakiem, który
pochłania mnóstwo książek, a swoje gry uważa za coś ciekawszego od futbolu. Klęcząc na przednim siedzeniu dużego
samochodu i spoglądając przez tylną szybę na dom, który opuszczał na zawsze, powiedział:
— Jedzie za nami, Alex.
— Teraz?
— Tak. Parkował w pewnej odległości, gdy chowaliśmy walizki do bagażnika. Widziałem go. A teraz jedzie za
nami.
Alex Doyle uśmiechnął się skręcając w Landsowne Avenue.
— Duża czarna limuzyna, co?
Colin pokręcił głową, a jego gęste, sięgające ramion włosy poruszyły się energicznie.
— Nie. To rodzaj furgonetki. Jak ciężarówka z zakrytą skrzynią. Alex spojrzał w lusterko.
— Nic nie widzę.
— Zgubiłeś go, gdy skręciłeś na rogu — powiedział Colin. Przycisnął brzuch do zagłówka i wychylił się za tylne
siedzenie. — Jest! Widzisz go teraz?
Nowa furgonetka marki Chevrolet wyjechała zza rogu i skręciła w Landsowne Avenue. Był to jedyny poruszający
się pojazd, jaki widzieli w ten majowy dzień, o 6.05 rano.
— Myślałem, że zawsze ma się do czynienia z czarną limuzyną — powiedział Alex. — Bohaterowie na filmach
zawsze są śledzeni przez kogoś, kto jedzie w czarnej limuzynie.
— Tak się dzieje tylko na filmach — powiedział Colin, wciąż obserwując furgonetkę, która trzymała się o jedną
przecznicę w tyle. — W życiu nikt nie zachowuje się w tak oczywisty sposób.
Drzewa po prawej stronie rzucały długie, czarne cienie na połowę jezdni i tworzyły na przedniej szybie samochodu
przyprawiające o zawrót głowy refleksy. Majowe słońce pojawiło się gdzieś na wschodzie, ale stało jeszcze zbyt nisko, by
Alex mógł je dojrzeć.
Jednopiętrowe, drewniane domy kąpały się w jego czystym, wiosennym blasku, co sprawiało, że wyglądały jak
nowe.
Ożywiony porannym powietrzem i widokiem zielonych pąków obsypujących drzewa, niemal tak podniecony
czekającą ich podróżą jak Colin, Alex Doyle pomyślał, że nigdy nie był szczęśliwszy. Prowadził ciężki wóz bez trudu,
ciesząc się jego cichą mocą, nad którą panował. Mieli spędzić w drodze długie godziny i przebyć wiele mil; lecz Colin,
dzięki swojej wyobraźni, był lepszym towarzyszem podróży niż większość dorosłych.
— Wciąż jest z tyłu — powiedział chłopiec.
— Zastanawiam się, dlaczego za nami jedzie?
Colin wzruszył chudymi ramionami, ale nie odwrócił się.
— Może być mnóstwo powodów.
— Wymień choć jeden.
— Na przykład mógł usłyszeć, że jedziemy do Kalifornii. Wie, że mamy przy sobie kosztowności, rozumiesz?
Rodzinne skarby i temu podobne rzeczy. Więc jedzie za nami, żeby nas zepchnąć do rowu na jakimś pustym odcinku drogi
i obrabować, trzymając na muszce.
Alex roześmiał się.
— Rodzinne skarby? Masz tylko ubranie, które wziąłeś na drogę. Reszta została przewieziona ciężarówką tydzień
temu, albo poleciała samolotem razem z twoją siostrą. I zapewniam cię, że nie mam przy sobie nic z tego, co byłoby
cenniejsze od mojego zegarka.
Colin pozostał niewzruszony.
— Może to jeden z twoich wrogów. Ktoś, kto czuje do ciebie jakiś stary uraz. Chce cię dopaść, zanim wyjedziesz z
miasta.
— Nie mam żadnych prawdziwych przyjaciół w Filadelfii — powiedział Alex. — Ale nie mam również żadnych
prawdziwych wrogów. A jeśli chciał mi dołożyć, to dlaczego nie zrobił tego, gdy pakowałem walizki do bagażnika?
Po szybie samochodu przelatywały migoczące pasemka promieni słonecznych i cieni.
Widoczna z przodu sygnalizacja zapłonęła zielonym światłem, co uwolniło Alexa od konieczności hamowania.
Po chwili Colin powiedział:
1 / 53
450823701.002.png
Dean R. Koontz - Groza
— Może to szpieg.
— Szpieg? — spytał Alex.
— Rosjanin, albo ktoś w tym rodzaju.
— Wydawało mi się, że jesteśmy obecnie w dobrych stosunkach z Rosjanami — powiedział Alex, patrząc z
uśmiechem na odbicie furgonetki w lusterku. — A nawet jeśli jest inaczej, to dlaczego jakiś szpieg miałby się interesować
tobą lub mną?
— To proste — powiedział Colin. — Wziął nas za kogoś innego. Otrzymał zadanie śledzenia kogoś, kto mieszka
niedaleko nas i pomylił się.
— Nie boję się żadnego szpiega, który jest aż tak nieudolny — powiedział Alex. Wyciągnął rękę i manipulował przy
przełącznikach klimatyzacji. Po chwili do dusznego wnętrza samochodu zaczął przenikać delikatny, chłodny wietrzyk.
— To nie musi być szpieg — powiedział Colin, którego uwagę wciąż przykuwała niepozorna, mała furgonetka. —
To może być ktoś inny.
— Kto na przykład?
— Daj mi pomyśleć przez chwilę — powiedział chłopiec.
Podczas gdy Colin zastanawiał się, kim może być człowiek w furgonetce, Alex Doyle obserwował ulicę przed
maską samochodu i myślał o San Francisco. W jego przypadku to pagórkowate miasto nie było jedynie punktem na mapie.
Było dla niego synonimem przyszłości i symbolem wszystkiego, czego człowiek może w życiu pragnąć. Czekała tam nowa
praca w prężnej agencji reklamowej, która doceniała młodych artystów i dbała o ich rozwój. Czekał tam dom w
hiszpańskim stylu, mieszczący trzy sypialnie i stojący na obrzeżach parku Lincolna, skąd rozciągał się piękny widok na
most Golden Gate i włochatą palmę rosnącą za oknem głównej sypialni. I oczywiście czekała tam Courtney. Gdyby jej nie
było, praca i dom nie miałyby żadnego znaczenia. Spotkali się w Filadelfii, zakochali się w sobie i pobrali w ratuszu na
Market Street, w obecności brata Courtney, Colina, jako honorowego drużby i stenotypistki z Departamentu
Sprawiedliwości, która pełniła rolę dorosłego świadka. Potem Colin został wysłany na dwa tygodnie do ciotki Alexa,
Pauline, która mieszkała w Bostonie, podczas gdy nowożeńcy polecieli do San Francisco, by spędzić tam miesiąc
miodowy, spotkać się z nowymi pracodawcami Alexa, z którymi wcześniej rozmawiał jedynie przez telefon, a także by
znaleźć i kupić dom, w którym zaczęliby wspólne życie. Ich przyszłość nabrała realnych kształtów bardziej w San
Francisco niż w Filadelfii. San Francisco stało się przyszłością. A Courtney łączyła się z tym miastem nierozerwalnie. Była,
w pojęciu Doyle'a, tym samym co San Francisco, tak jak San Francisco było przyszłością. Była niezmienna i egzotyczna,
zmysłowa, intelektualnie intrygująca, pełna ciepła, a jednak podniecająca — tak jak San Francisco. I teraz, gdy myślał o
Courtney, przed jego oczyma ukazały się pagórkowate ulice i czysta, błękitna zatoka.
— Wciąż tam jest — powiedział Colin, wpatrując się przez wąską tylną szybę w furgonetkę.
— Przynajmniej nie próbował jeszcze zepchnąć nas do rowu — stwierdził Alex.
— Nie zrobi tego — powiedział Colin.
— Naprawdę?
— Będzie nas po prostu śledził. To przedstawiciel władzy.
— FBI, co?
— Tak myślę — oznajmił Colin zaciskając usta.
— Dlaczego miałby się nami interesować?
— Prawdopodobnie pomylił nas z kimś innym — powiedział Colin. — Miał za zadanie śledzić jakichś ludzi — na
przykład radykałów. Zobaczył nasze długie włosy i to go zmyliło. Sądzi, że to my jesteśmy radykałami.
— No cóż — powiedział Alex — nasi szpiedzy są równie nieudolni, jak rosyjscy, nie uważasz?
Uśmiech na twarzy Doyle'a wydawał się zbyt szeroki, przypominał mocno wygiętą linię, zakończoną przy każdym
końcu dołkiem w policzkach. Uśmiechał się, ponieważ czuł się wspaniale i wiedział, że z uśmiechem jest mu do twarzy. W
ciągu trzydziestu lat jego życia nikt mu ani razu nie powiedział, że jest przystojny. Pomimo tego, że był ćwierć krwi
Irlandczykiem, miał w sobie coś z Włocha o mocno zarysowanej szczęce i rzymskim nosie. W trzy miesiące po ich
pierwszym spotkaniu, gdy zaczęli ze sobą sypiać, Courtney powiedziała:
— Nie jesteś przystojnym mężczyzną, Doyle. Jesteś atrakcyjny, to pewne, ale nie przystojny. Gdy mówisz, że
wyglądam zabójczo, to chcę ci się zrewanżować tym samym — ale nie mogę cię okłamywać. Lecz twój uśmiech... jest
doskonały. Gdy się uśmiechasz, przypominasz nawet odrobinę Dustina Hoffmana.
Byli już ze sobą na tyle szczerzy, że Doyle nie poczuł się urażony tym, co powiedziała. W rzeczywistości był bardzo
zadowolony z tego porównania.
— Dustina Hoffmana? Naprawdę tak uważasz?
Przypatrywała mu się przez chwilę, ujmując go za podbródek i obracając jego twarz w jedną lub drugą stronę, w
słabym, pomarańczowym świetle nocnej lampki. — Gdy się uśmiechasz, wyglądasz dokładnie jak Dustin Hoffman —
kiedy stara się wyglądać brzydko, mówiąc ściśle.
Gapił się na nią szeroko otwartymi oczyma.
— Kiedy stara się wyglądać brzydko, na litość boską? Skrzywiła się.
— Chodziło mi o to... że... no cóż, Hoffman tak naprawdę nie może wyglądać brzydko, nawet gdy się stara. Kiedy
się uśmiechasz, wyglądasz jak Hoffman, ale nie jesteś taki przystojny...
Obserwował, jak próbuje wygrzebać się z kłopotliwej sytuacji, w którą sama się wpakowała, i zaczął się śmiać. Jego
rozbawienie udzieliło się także Courtney. Po chwili chichotali jak idioci, ciesząc się do przesady z tego żartu i śmiejąc się,
aż rozbolały ich brzuchy, by uspokoić się po chwili i kochać z paradoksalnie gwałtowną czułością. Od czasu tej nocy Doyle
pamiętał, by uśmiechać się jak najczęściej.
Po prawej stronie ulicy pojawił się znak informujący o wjeździe na autostradę Schuykill.
— Przestań zajmować się swoim człowiekiem z FBI — powiedział Alex. — Niech sobie nas śledzi. Zbliżamy się
do autostrady, więc lepiej się odwróć i zapnij pas.
— Za minutę — powiedział Colin.
— Nie — powiedział Alex — zapnij pas na brzuchu, bo każę ci również zapiąć ten na ramieniu. — Colin nie znosił
jazdy w obu pasach.
— Pół minuty — powiedział chłopiec, przyciskając się jeszcze mocniej do oparcia fotela, podczas gdy Alex
wjeżdżał na podjazd prowadzący na autostradę.
2 / 53
450823701.003.png
Dean R. Koontz - Groza
— Colin...
Chłopiec odwrócił się i opadł na fotel.
— Chciałem tylko sprawdzić, czy wjedzie za nami na autostradę. Wjechał.
— No pewnie, że wjechał — powiedział Alex. — Agenta FBI nie obowiązują granice miasta. Może jechać za nami
wszędzie.
— Jak kraj długi i szeroki?
— Pewnie. Dlaczego nie?
Colin znów położył głowę na oparciu fotela i roześmiał się.
— Zabawne. Co by też zrobił, gdyby przejechał za nami przez cały kraj i w końcu zorientował się, że nie jesteśmy
tymi, których miał śledzić?
Gdy wspięli się na szczyt podjazdu, Alex spojrzał w kierunku południowo-wschod-nim, na dwa puste pasma czarnej
nawierzchni. Nacisnął pedał gazu i ruszył na zachód.
— Zapniesz wreszcie pas?
— Jasne — powiedział Colin, manipulując przy klamerce, umieszczonej na słupku obok drzwi pasażera. —
Zapomniałem. — Oczywiście nie było to prawdą.
Colin nigdy niczego nie zapominał. Po prostu nie lubił jeździć w pasach.
Odwracając na moment wzrok od pustej autostrady, która rozciągała się przed nimi, Alex zerknął w bok i zobaczył,
że chłopiec mocuje się z dwiema połówkami pasa. Colin skrzywił się i przeklął całe to urządzenie, dając Doyle’owi do
zrozumienia, co myśli o podróżowaniu w charakterze więźnia.
— Nie pozostaje ci nic innego, jak robić zadowoloną minę i zaakceptować swój los — powiedział Alex, który sam
wyglądał na zadowolonego, gdy ponownie spojrzał na autostradę. — Będziesz jechał w tym pasie, bez względu na to, czy
ci się to podoba, czy nie.
— Nie podoba — zapewnił go Colin.
Siedząc w prawidłowo zapiętym pasie, tak długo wygładzał zmarszczki na swojej koszulce z wizerunkiem King
Konga, aż umiejscowił fotografię gigantycznej, wściekłej małpy na środku swej chudej klatki piersiowej. Odgarnął z czoła
gęste włosy i poprawił grube szkła w drucianych oprawkach, które musiał stale przyciskać do swego okrągłego jak guzik
nosa.
— Trzy tysiące sto mil — powiedział, patrząc jak szare pasmo drogi niknie pod kołami samochodu i zostaje gdzieś
w tyle. Elektrycznie podnoszone siedzenie thunder-birda umożliwiało mu dobry widok. — Jak długo będziemy jechać?
— Nie będziemy robić długich postojów — powiedział Alex. — Powinniśmy dotrzeć do San Francisco w sobotę
rano.
— Pięć dni — powiedział Colin. — Trochę więcej niż sześćset mil dziennie. — Wydawało się, że jest
rozczarowany tempem jazdy.
— Gdybyś mógł zastąpić mnie przy kierownicy — powiedział Alex — jechalibyśmy prędzej. Ale nie chcę robić
więcej niż sześćset mil dziennie, kiedy sam prowadzę.
— Więc dlaczego Courtney nie pojechała z nami? — spytał Colin.
— Urządza dom. Czekała, aż przywiozą meble, a teraz zajmuje się zasłonami i dywanami — całym tym bałaganem.
— Kiedy leciałem do Bostonu, do ciotki Pauliny, podczas gdy wy spędzaliście miesiąc miodowy — czy wiedziałeś,
że to była moja pierwsza podróż samolotem?
— Tak — powiedział Alex.
Colin mówił o tym przez całe dwa dni po powrocie z Bostonu.
— To mi się naprawdę podobało.
— Wiem.
Colin zmarszczył brwi.
— Dlaczego nie sprzedaliśmy samochodu i nie polecieliśmy do Kalifornii razem z Courtney?
— Znasz odpowiedź — powiedział Alex. — Samochód ma tylko rok. Nowy wóz najbardziej traci na wartości
właśnie w pierwszym roku. Jeśli chcesz wyjść na swoje przy sprzedaży, to musisz nim jeździć przez trzy albo cztery lata.
— Mogłeś sobie pozwolić na tę stratę — powiedział Colin, zaczynając wybijać palcami cichy, ale uparty rytm na
swoich opiętych dżinsem kolanach. — Słyszałem jak rozmawiałeś z Courtney. Będziesz zarabiał w San Francisco fortunę.
Alex wyciągnął spoconą dłoń, by wysuszyć ją w cichym strumieniu powietrza płynącym z nawiewu w desce
rozdzielczej.
— Trzydzieści pięć tysięcy dolarów rocznie to nie fortuna.
— Ja dostaję tylko trzy dolary kieszonkowego — powiedział chłopiec.
— To fakt — stwierdził Alex. — Ale mam nad tobą przewagę dziewiętnastu lat doświadczenia i nauki.
Opony szumiały przyjemnie.
Ogromna ciężarówka przemknęła po drugiej stronie drogi, zmierzając w kierunku miasta. Był to pierwszy pojazd,
oprócz furgonetki, jaki ujrzeli tego ranka.
— Trzy tysiące sto mil — powiedział Colin. — To mniej więcej jedna ósma trasy dookoła świata.
Alex musiał pomyśleć przez chwilę.
— Słusznie.
— Gdybyśmy kontynuowali jazdę i nie zatrzymywali się w Kalifornii, potrzebowalibyśmy około czterdziestu dni,
by okrążyć ziemię. — powiedział Colin, obejmując dłońmi wyimaginowany globus, w który wpatrywał się z uwagą.
Alex przypomniał sobie chwilę, gdy chłopiec po raz pierwszy poznał słowo „okrążać" i zafascynował się jego
brzmieniem oraz znaczeniem. Przez całe tygodnie nie chodził po pokoju czy domu — wszystko „okrążał".
— Chyba potrzebowalibyśmy więcej niż czterdzieści dni — powiedział Alex. — Nie wiem ile czasu zabrałoby mi
przejechanie Pacyfiku.
Colin pomyślał, że to niezły dowcip.
— Miałem na myśli to, że moglibyśmy tego dokonać, gdyby był most na oceanie. Alex spojrzał na szybkościomierz
i zobaczył, że jadą z umiarkowaną prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, o dwadzieścia mniej, niż planował osiągnąć w
pierwszym etapie jazdy. Colin był dobrym towarzyszem podróży. Nawet zbyt dobrym. Gdyby wciąż rozpraszał uwagę
Alexa, potrzebowaliby miesiąca, by przejechać ten cholerny kraj.
3 / 53
450823701.004.png
Dean R. Koontz - Groza
— Czterdzieści dni — zastanawiał się Colin. — To połowa czasu, jakiego bohaterowie Juliusza Verne potrzebowali
na okrążenie ziemi.
Alex wiedział, że Colin poszedł rok wcześniej do szkoły i że swoim oczytaniem wyprzedzał o parę lat innych
uczniów, ale zakres wiedzy chłopaka wciąż go zaskakiwał.
— Czytałeś „W 80 dni dookoła świata", co?
— Pewnie — powiedział Colin. — Dawno temu. — Wyciągnął dłonie w kierunku nawiewu i suszył je tak, jak to
zaobserwował u Alexa.
Choć nie miało to wielkiego znaczenia, ten drobny gest zrobił na Doyle'u wrażenie. On także był niegdyś chudym,
nerwowym dzieciakiem, którego dłonie były zawsze wilgotne. Był, podobnie jak Colin, nieśmiały w towarzystwie
nieznajomych, nie osiągał dobrych wyników w sporcie i czuł się wśród rówieśników jak wyrzutek. W college'u zaczął z
uporem trenować podnoszenie ciężarów, zdecydowany wyrosnąć na kolejnego Charlesa Atlasa 1 . Zanim mięśnie jego klatki
piersiowej zaczęły się odznaczać a bicepsy stwardniały, znudził się podnoszeniem ciężarów i skończył z tym. Mierząc pięć
stóp i dziesięć cali i ważąc sto sześćdziesiąt funtów, nie mógł się równać z Charlesem Atlasem. Ale był szczupły i
wytrzymały i nigdy już nie przypominał chudego dzieciaka. Wciąż jednak czuł się niepewnie w towarzystwie nowo
poznanych ludzi i często pociły mu się ze zdenerwowania ręce. W głębi duszy wciąż pamiętał, co znaczy wieczna
nieśmiałość i brak pewności siebie. Obserwując, jak Colin suszy swe szczupłe dłonie, Alex zrozumiał, dlaczego od razu
polubił tego chłopca i dlaczego, od dnia, w którym się poznali, osiemnaście miesięcy wcześniej, było im ze sobą dobrze.
Dzieliło ich dziewiętnaście lat życia. Ale niewiele więcej.
— Wciąż tam jest? — spytał Colin, przerywając tok myśli Alexa.
— Kto?
— Ten facet w furgonetce. Alex spojrzał w lusterko.
— Jest. FBI nie ustępuje tak łatwo.
— Mogę spojrzeć?
— Nie odpinaj pasa.
— Zapowiada się koszmarna podróż — powiedział Colin posępnie.
— Owszem, jeśli nie zaakceptujesz pewnych zasad już na samym początku — zgodził się Alex.
Ruch na drugim pasie autostrady nasilał się, gdy spieszący do pracy o tak wczesnej godzinie zaczęli już swój dzień i
gdy od czasu do czasu przejeżdżała z hałasem jakaś ciężarówka, pokonująca ostatni etap długiej podróży. Ich samochód i
furgonetka były jedynymi widocznymi pojazdami na zachodnim pasie drogi.
Słońce znajdowało się za thunderbirdem, dzięki czemu nie było dokuczliwe. Niebo, które widzieli przed sobą,
skażone było tylko dwiema chmurami. Po obu stronach drogi ciągnęły się zielone wzgórza.
Gdy wValley Forge wjechali na płatną drogę i skierowali się na zachód, w stronę Harrisburga, Colin spytał: — Co z
naszym ogonem?
— Wciąż się za nami ciągnie. Jakiś nieszczęsny agent FBI na błędnym tropie.
— Pewnie straci pracę — powiedział Colin. — Zwolni się miejsce dla mnie.
— Chcesz być agentem FBI?
— Myślałem o tym — przyznał Colin.
Alex zjechał na lewy pas i wyprzedził samochód ciągnący przyczepę dla konia. Z tyłu wozu siedziały dwie
dziewczynki w wieku Colina. Przycisnęły się do bocznej szyby i zamachały do chłopca, który zaczerwienił się i spoglądał
uparcie przed siebie.
— Nie byłoby nudno w FBI — powiedział.
— Och, trudno powiedzieć. Wydaje się, że to dosyć nużące śledzić drania przez całe tygodnie, zanim zrobi coś
niezwykłego.
— No cóż, nie może być to nudniejsze niż jazda w zapiętym pasie aż do Kalifornii.
Boże, pomyślał Alex, sam się o to prosiłem. Ponownie zjechał na prawy pas i ustawił dźwignię automatycznego
gazu na prędkości siedemdziesięciu mil, by utrzymać przyzwoite tempo, nawet gdyby Colin zbytnio odciągał jego uwagę.
— Kiedy ten facet z tyłu dopadnie nas na pustym odcinku drogi i zepchnie do rowu, będziesz mi dziękował, że
kazałem ci zapiąć pas. To ci uratuje życie.
Colin odwrócił głowę i spojrzał na Alexa przez szkła okularów, które jeszcze bardziej powiększały jego duże oczy.
— Obawiam się, że nie masz zamiaru ustąpić!
— Nie mylisz się. Colin westchnął.
— Jesteś właściwie moim ojcem, prawda?
— Jestem mężem twojej siostry. Ale... ponieważ twoja siostra... sprawuje nad tobą opiekę, to można przyjąć, że
mam ojcowskie prawo ustanawiać zasady, które powinny cię w życiu obowiązywać.
Colin potrząsnął głową, odgarniając opadające na oczy długie włosy.
— Nie wiem. Może było lepiej, gdy byłem sierotą.
— Och, naprawdę tak myślisz? — spytał Doyle, pełen udawanego gniewu.
— Gdyby nie ty, nie poleciałbym do Bostonu — przyznał Colin. — Nie udałoby mi się również pojechać do
Kalifornii. Ale... nie wiem.
— Jesteś niemożliwy — powiedział Doyle, mierzwiąc ręką włosy chłopca. Wzdychając głośno, jak gdyby
potrzebował cierpliwości Hioba, by wytrzymać z Doyle’em, chłopiec wygładził rozczochrane włosy grzebieniem, który
nosił w kieszeni spodni. Schował go i poprawił koszulkę z wizerunkiem King Konga.
— Cóż, będę musiał o tym pomyśleć. Nie jestem jeszcze pewien.
Silnik pracował bezgłośnie. Opony prawie nie wydawały dźwięku, tocząc się po dobrze wygładzonej nawierzchni.
Minęło pięć nie zakłóconych niczym minut; czuli się w swojej obecności na tyle dobrze, by nie przejmować się
milczeniem. Colin niepokoił się jednak i zaczął palcami wybijać na swych kościstych kolanach dziko skomplikowany
rytm.
— Chcesz poszukać czegoś w radio? — spytał Alex.
— Będę musiał odpiąć pas.
1 Ch. Atlas — jeden z pierwszych amerykańskich kulturystów.
4 / 53
450823701.005.png
Dean R. Koontz - Groza
— OK. Ale tylko na minutę albo dwie.
Chłopiec odczuł ulgę, gdy pas uwolnił go ze swego uścisku, zwijając się wężowym ruchem. Po chwili klęczał,
odwrócony, na siedzeniu, patrząc przez tylną szybę.
— Wciąż za nami jedzie!
— Hej! — powiedział Alex. — Miałeś zająć się radiem. Colin odwrócił się i usiadł.
— Pomyślałbyś, że przepuściłem okazję, gdybym nie spróbował. — Nie można było się oprzeć jego szerokiemu
uśmiechowi.
— Znajdź w radio jakąś muzykę — powiedział Alex.
Colin manipulował przy odbiorniku AM-FM, aż wreszcie znalazł stację nadającą rock and rolla. Nastawił głośność,
po czym, wciąż klęcząc, gwałtownie odwrócił się i spojrzał przez tylną szybę.
— Siedzi nam na ogonie — powiedział. Po chwili opadł na fotel i chwycił pas.
— Niezły z ciebie rozrabiaka, co? — spytał Alex.
— Mną się nie martw — powiedział chłopiec. — Powinniśmy się martwić tym facetem, który jedzie za nami.
O 8.15 zatrzymali się przy restauracji Howarda Johnsona przed Harrisburgiem. Gdy Alex wjeżdżał na parking przed
budynkiem o pomarańczowym dachu, Colin szukał furgonetki.
— Jest. Tak jak się spodziewałem.
Alex spojrzał przez boczną szybę i zobaczył, jak furgonetka mija restaurację i kieruje się ku stacji benzynowej po
drugiej stronie.
Na bocznej ścianie białej furgonetki jaskrawe niebiesko-zielone litery tworzyły napis BAGAŻÓWKA —
PRZEWÓZ MEBLI — ZRÓB TO SAM!
Po chwili samochód zniknął.
— Chodźmy — powiedział Alex. — Czas na śniadanie.
— Owszem — odparł Colin — Zastanawiam się, czy będzie na tyle bezczelny, by wejść za nami do środka?
— Przyjechał tu, żeby zatankować. Zanim wyjdziemy z restauracji, będzie już na trasie, pięćdziesiąt mil stąd.
Gdy prawie godzinę później znów znaleźli się przed budynkiem, wszystkie stanowiska na parkingu były zajęte.
Nowy cadillac, dwa pozbawione wieku volkswageny, błyszczący czerwienią triumph, pognieciony i zabłocony stary buick,
ich własny, czarny thunderbird i tuzin innych samochodów stało przodem do krawężnika, niczym zwierzęta różnych
gatunków korzystające z tego samego żłobu. Nigdzie nie było widać furgonetki.
— Pewnie zatelefonował do swych przełożonych, gdy jedliśmy i dowiedział się, że jest na niewłaściwym tropie —
powiedział Alex.
Colin zmarszczył brwi. Wepchnął ręce w kieszenie dżinsów i powiódł wzrokiem po rzędzie samochodów, jak gdyby
sądził, że naprawdę kryje się wśród nich sprytnie zamaskowany chevrolet. W przeciwnym razie musiałby wymyślić
zupełnie nową grę.
W przekonaniu Doyle'a znikniecie furgonetki było szczęśliwym zrządzeniem losu. Wydawało się mało
prawdopodobne, by nawet Colin mógł wymyślić dwie gry, usprawiedliwiające odpinanie pasa co kwadrans.
Szli powoli do samochodu, Doyle rozkoszując się rześkim, porannym powietrzem, Colin wpatrując się zmrużonymi
oczami w parking i mając nadzieję, że dostrzeże gdzieś furgonetkę.
Gdy byli przy samochodzie, chłopiec powiedział:
— Założę się, że zaparkował po drugiej stronie restauracji. — Zanim Doyle zdążył go powstrzymać, Colin
wskoczył z powrotem na chodnik i pobiegł za róg budynku, głośno tupiąc tenisówkami o beton.
Alex wsiadł do samochodu, uruchomił go i zwiększył nawiew, by usunąć stęchłe powietrze, które zebrało się w
wozie podczas ich nieobecności.
Zanim zdążył zapiąć pas, Colin był z powrotem. Chłopiec otworzył drzwi po stronie pasażera i wgramolił się do
środka. Był przygnębiony.
— Tam też go nie ma. — Zamknął i zablokował drzwi, po czym opadł na siedzenie i skrzyżował na piersiach chude
ramiona.
— Pas. — Alex wrzucił bieg i wyjechał tyłem z parkingu. Mrucząc pod nosem, Colin zapiął pas.
Przecięli szosę w kierunku stacji benzynowej i zatrzymali się przy dystrybutorach, by napełnić bak.
Człowiek, który wyszedł pospiesznie z budynku stacji, żeby ich obsłużyć, był po czterdziestce i przypominał
muskularnego farmera o czerwonej twarzy i spracowanych dłoniach. Żuł tytoń, co było niezbyt częstym widokiem w
Filadelfii czy San Francisco, i wyglądał pogodnie. — Pomóc w czymś, chłopaki?
— Proszę nalać zwykłej — powiedział Alex, podając przez okno kartę kredytową. — Wejdzie prawdopodobnie pół
baku.
— Robi się. — Na kieszeni jego koszuli wyszyto cztery litery — CHET.
Chet pochylił się i jego wzrok powędrował obok Alexa, tam, gdzie siedział chłopiec.
— Jak się masz, szefie?
Colin spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Ś-ś-świetnie — wyjąkał.
Chet odsłonił w uśmiechu rząd poczerniałych zębów.
— Miło słyszeć. — Następnie podszedł do tylnej części samochodu, żeby wlać benzynę.
— Dlaczego nazwał mnie szefem? — spytał Colin. Przezwyciężył już swoje niedowierzanie, ale był teraz
zakłopotany.
— Może myślał, że jesteś Indianinem — powiedział Alex.
— Pewnie.
— Albo że dowodzisz oddziałem strażaków.
Colin wcisnął się w fotel i obrzucił Alexa kwaśnym spojrzeniem.
— Powinienem był polecieć z Courtney. Nie będę w stanie znosić twoich kiepskich dowcipów przez pięć dni.
Alex roześmiał się.
— Jesteś niemożliwy. — Wiedział, że percepcja i słownictwo Colina wyprzedzają jego wiek i już dawno
przyzwyczaił się do zdumiewającego nieraz sarkazmu chłopca oraz jego umiejętności stosowania różnych zwrotów. Ale w
tych przemądrzałych ripostach było coś wymuszonego. Colin za wszelką cenę starał się być dorosły. Zmagał się z
5 / 53
450823701.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin