Koontz Dean-Ściana strachu.pdf

(898 KB) Pobierz
Koontz Dean-Sciana strachu
Dean R. Koontz - Ściana strachu
DEAN R. KOONTZ
Ściana Strachu
Face Of Fire
Wydanie oryginalne: 1988
Wydanie polskie: 1992
Dla Barbary Norville
Część pierwsza
Piątek od 12:01 do 20:00
1
Frank Bollinger zaparkował na ulicy po przeciwnej stronie niskiego, trzypiętrowego domu mieszkalnego z
piaskowca. Był czujny. Nie spodziewał się problemów, choć zawsze był na nie przygotowany. Gdy wyłączył silnik,
usłyszał syrenę policyjnego radiowozu wyjącą gdzieś niedaleko.
„Może jadą po mnie”, pomyślał. „Może w jakiś sposób doszli do tego, że to ja”.
Uśmiechnął się. Nie pozwoliłby sobie na założenie kajdanków. Nie poddałby się tak łatwo. To nie w jego stylu.
Niełatwo było przestraszyć Franka Bollingera. W gruncie rzeczy sam nie pamiętał, czy kiedykolwiek się czegoś
bał.Wiedział,jak zatroszczyć się o samego siebie.Już w wieku 13 lat mierzył metr osiemdziesiąt sześć wzrostu i nie przestał
rosnąć, aż osiągnął dwa metry. Kark miał gruby, szerokie ramiona i mięśnie młodego ciężarowca. W wieku 37 lat był
faktycznie w tak samo dobrej kondycji fizycznej, jak w wieku lat 27, a może nawet — 17. I co ciekawsze, nigdy nie
uprawiał kulturystyki. Nie miał nigdy ani czasu, ani ochoty, żeby powtarzać serie pompek, przysiadów czy podskoków.
Jego wymiary i możliwości wynikały po prostu z genetyki, były darem natury. Chociaż nigdy nie narzekał na brak apetytu i
nigdy nie pościł, nie odkładały mu się na brzuchu ani na biodrach fałdy tłuszczu, co bywało już zmartwieniem mężczyzn w
jego wieku. Lekarz ostrzegł go, że wynikiem ciągłego napięcia nerwowego, w jakim żył, i odmowy brania leków, które by
kontrolowały stan jego zdrowia, może być przedwczesny zgon z powodu nadciśnienia. Ale właśnie to ciągłe przeciążenie,
lęk i napięcie były czynnikami — zdaniem lekarza — którym zawdzięczał młodzieńczą sylwetkę. Wiecznie aktywny, jakby
napędzany wewnętrznie przez jakiś motorek, spalał tłuszcz, niezależnie od tego, ile zjadł.
Ale Bollinger uważał, że może zgodzić się z tą diagnozą tylko do połowy: napięcie
— tak, nerwowe — nie. Nigdy się nie denerwował i nawet nie wiedział, co to słowo znaczy. Natomiast zawsze był
napięty. Dążył do napięcia, budował je tam, gdzie go nie było, traktując jako element przetrwania. Zawsze czujny. Zawsze
trzeźwy. Zawsze napięty.
Zawsze gotów. Gotów na wszystko. To dlatego niczego się nie bał. Po prostu nic na świecie nie mogło go
zaskoczyć.
Ponieważ syrenę słychać było coraz głośniej, spojrzał w tylne lusterko. Przy sąsiedniej przecznicy mignęło
czerwone, obrotowe światełko.
Wysunął z naramiennika rewolwer, kaliber 38, i z jedną ręką na klamce czekał na najbardziej dogodny moment,
by otworzyć drzwi.
Radiowóz ruszył, minął go i skręcił dwie przecznice dalej.
A więc na pewno nie jechali za nim.
Poczuł lekkie rozczarowanie.
Schował pistolet i rozejrzał się po ulicy. Chodnik, budynki i zaparkowane przy nich samochody, wszystko skąpane
było w niesamowitym, mlecznopurpurowym świetle rzucanym przez rtęciowe latarnie, po dwie na każdym z końców tego
odcinka ulicy.
Znajdowały się tu wszędzie te niskie, dwu — i trzypiętrowe domy z piaskowca lub cegły, wiele z nich wymagało
solidnego remontu. Nie widział nikogo w żadnym z oświetlonych okien. To dobrze; nie chciał, żeby ktoś go zauważył. Przy
krawężnikach walczyło o przetrwanie kilka drzew, chude platany, klony, brzozy — to wszystko, czym Nowy Jork mógł
pochwalić się poza granicami parków publicznych. Skarłowaciałe, suche drzewa wyciągały do nocnego nieba swe
obnażone z liści konary. Delikatny, acz chłodny, styczniowy wiatr targał wzdłuż rynsztoka jakieś papierzyska, a gdy powiał
mocniej, szarpiąc korony drzew, te odpowiadały mu przeraźliwym skrzypieniem. Zaparkowane auta były puste i wyglądały
jak zwierzęta skulone przed zimnym powietrzem. Również na chodnikach nie było ani żywej duszy.
Bollinger wysiadł z samochodu, szybko przeszedł przez ulicę i wstąpił na schodki prowadzące do drzwi
wejściowych jednego z budynków.
W jasno oświetlonym foyer panowała czystość. Mozaikę podłogową, przedstawiającą bukiety wyblakłych róż na
beżowym tle, gładko wypolerowano i nie brakowało w niej ani kafelka. Wewnętrzne drzwi prowadzące do foyer były
zamykane i otwierały się za pomocą odpowiedniego klucza lub przez domofon.
Na ostatnim piętrze znajdowały się trzy mieszkania, na pierwszym również trzy i trzy na parterze. Mieszkanie l A
należało do państwa Nagly, właścicieli domu, przebywających właśnie na dorocznej pielgrzymce do Miami Beach. Małe
mieszkanko w szczycie pierwszego piętra zajmowała Edna Mowry. Bollinger przypuszczał, że właśnie teraz robi sobie
przekąskę lub pije zasłużoną lampkę martini, by lepiej móc się odprężyć po długiej, nocnej pracy.
Przyszedł zobaczyć się z Edną. Wiedział, że będzie w domu. Śledził ją od sześciu dni i upewnił się, że jej życiem
rządzi ścisła rutyna, może zbyt ścisła, jak na taką młodą i atrakcyjną kobietę. Wracała z pracy do domu zawsze o
dwunastej, pięciominutowe poślizgi zdarzały się rzadko.
„Śliczna, mała Edna”, pomyślał.„Masz takie piękne, długie nogi”.
Uśmiechnął się.
1 / 75
450834807.002.png
Dean R. Koontz - Ściana strachu
Nacisnął przycisk do mieszkania państwa Yardleyów na drugim piętrze.
Odpowiedział mu męski głos, dźwięczący metalicznie z głośnika nad skrzynką na listy.
— Kto tam?
— Czy to mieszkanie państwa Hutchinson? — spytał Bollinger dobrze wiedząc, że nie.
— Wcisnął pan niewłaściwy guzik. Oni mieszkają na pierwszym piętrze. Ich tabliczka jest obok naszej.
— Przepraszam — powiedział Bollinger, gdy Yardley już się wyłączył.
Zadzwonił do Hutchinsonów.
A oni, widocznie oczekując gości i nie będąc zbyt ostrożni, zwolnili blokadę zamka i wpuścili Bollingera do
środka, nie pytając nawet, kto dzwoni.
Klatka schodowa otuliła go miłym ciepłem. Podłoga z kafelków i ściany, utrzymane w brązowej tonacji, były
nieskazitelnie czyste. W połowie korytarza stała pod ścianą marmurowa ławeczka, a na wprost niej wisiało lustro w
kształcie wielokąta. Drzwi do obu mieszkań, wykonane z ciemnego drewna i wyposażone w mosiężne klamki, znajdowały
się po prawej stronie.
Zatrzymał się przed drugimi drzwiami. Zaczął gimnastykować ubrane w rękawiczki dłonie, to prostując, to znów
kurcząc palce. Potem z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął portfel, a z zewnętrznej dobył nóż. Był to sprężynowiec o
wypolerowanej rękojeści i dwudziestocentymetrowym ostrzu, cienkim i ostrym jak brzytwa.
Połyskujące ostrze wprawiło Bollingera w quasi-hipnotyczny trans. Na chwilę zapadł się w swój wewnętrzny
świat.
Był miłośnikiem poezji Williama Blake’a. Co więcej, uważał się za jego duchowego ucznia. Nic więc dziwnego,
że akurat w tym momencie przypomniał sobie strofy z Blake’a. Popłynęły one przez mózg Bollingera rwącym strumieniem
jak krew nieboszczyka podczas sekcji.
I poczuli wtedy wszyscy ludzie — wielkich miast mieszkańcy
Że ucieka ich witalność w kosmosu pustkę
I agonia się zaczyna
W chorobach strasznych i udrękach,
Przemocy, drżeniu ciała i rozdzierającym bólu
Wybrzeże ogarnia całe i dalej się rozszerza,
A zmysły słabnące do wnętrza swego się kierują
Kurcząc pod czarną siatką zarazy.
„Agonia się zaczyna, to macie jak w banku”, pomyślał Bollinger. „Dostanę was, wielkich miast mieszkańcy, choć
kryjecie się po zmroku za drzwiami swych mieszkań. Tyle że ja nie jestem zarazą” lecz remedium. „Wyleczę cały świat ze
wszystkich jego utrapień”.
Zadzwonił do drzwi. Po chwili usłyszał, jak Edna krząta się za drzwiami, i zadzwonił jeszcze raz.
— Kto tam? — spytała.
Miała przyjemny, melodyjny głos, naznaczony teraz nutką lęku.
— Panna Mowry? — spytał.
— A co?
— Policja.
Bez odpowiedzi.
— Czy pani tam jest, panno Mowry?
— O co chodzi?
— Małe kłopoty w pani klubie.
— Ja nigdy nie stwarzam kłopotów.
— Nie mówię, że pani. Ta sprawa pani nie dotyczy. Przynajmniej nie bezpośrednio.
Ale może zauważyła pani coś ważnego. Może jest pani świadkiem.
— Czego?
— Tego nie da się tak szybko wytłumaczyć.
— Nie mogłam być świadkiem. W pracy noszę ciemne okulary.
— Panno Mowry — powiedział surowo — jeśli po to, żeby zadać pani kilka pytań, mam przynieść nakaz
aresztowania, to zrobię to.
— Skąd mam wiedzieć, że naprawdę jest pan z policji?
— To właśnie jest Nowy Jork — powiedział z udanym politowaniem. — Czy to nie cudowne? Każdy podejrzewa
każdego!
— Tak trzeba.
Westchnął.
— Może... Niech pani posłucha, panno Mowry. Czy ma pani łańcuch?
— Jasne.
— Jasne. To niech go pani założy i wtedy otworzy drzwi. Pokażę pani odznakę.
Nie bez wahania założyła łańcuch. Pozwalał on na uchylenie drzwi nic więcej niż na trzy centymetry. Podniósł do
góry portfel z odznaką.
— Detektyw Bollinger — powiedział.
Pod płaszczem w lewej ręce opartej o drzwi trzymał nóż.
Edna Mowry puściła zeza przez szparę. Przez chwilę patrzyła na odznakę, potem dokładnie przestudiowała
zatopiony w plastiku identyfikator ze zdjęciem.
Gdy skończyła zezować i spojrzała na niego, zauważył, że nie miała błękitnych oczu, jak myślał, ale szarozielone.
Pomyłka wynikała stąd, że nigdy jej nie widział z bliska.
Zawsze była daleko na scenie, a on na widowni. Ale i tak były to najpiękniejsze oczy, jakie widział.
— Zadowolona? — spytał.
Fala puszystych, ciemnych włosów spłynęła jej na twarz, zakrywając jedno oko, ale szybkim ruchem usunęła je na
bok. Miała długie i zgrabne palce, paznokcie pomalowała krwawoczerwonym lakierem. Gdy skąpana w intensywnym
świetle reflektora tańczyła na scenie, te same paznokcie wydawały się czarne.
2 / 75
450834807.003.png
Dean R. Koontz - Ściana strachu
— O jakich kłopotach pan mówił? — spytała.
— Chciałbym zadać pani niejedno pytanie, panno Mowry. Czy będziemy tak konwersować przez tę szparę przez
następne dwadzieścia minut?
— Nie, raczej nie — powiedziała marszcząc brwi. — Niech pan chwilę poczeka, założę szlafrok.
— Mogę poczekać. Cierpliwość jest kluczem do zadowolenia.
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Mahomet — objaśnił.
— Gliniarz cytujący Mahometa?
— Czemu nie?
— Jest pan... tego wyznania?
— Nie. — Sposób, w jaki zadała pytanie, rozbawił go. — Ja po prostu dużo czytam różnych rzeczy, żeby potem
szokować takich ludzi, jak pani, którzy myślą, że policjanci to beznadziejni debile.
Skrzywiła się.
— Przepraszam.
I zaraz uśmiechnęła się. Przedtem nigdy, ani razu przez cały ten tydzień od dnia, kiedy pierwszy raz ją zobaczył,
nie widział jej uśmiechu. Zawsze stała zimna na scenie podrygując w takt muzyki, oświetlona reflektorem, zdejmując
ubranie, kręcąc biodrami i pośladkami, głaszcząc się po obnażonych piersiach i patrząc na publiczność zza czarnych szkieł
z beznamiętnym wyrazem twarzy. A uśmiech miała czarujący.
— Niech pani zakłada ten szlafrok, panno Mowry.
Zamknęła drzwi.
Bollinger obejrzał się na drzwi od klatki schodowej. Miał nadzieję, że nikt się tu teraz nie przyplącze i nie zobaczy
go.
Schował portfel.
Nóż trzymał w lewej ręce.
Wróciła w niespełna minutę. Zdjęła łańcuch, otworzyła drzwi i powiedziała:
— Proszę wejść.
Wszedł za nią do mieszkania.
Zamknęła drzwi, przekręciła zamek i obróciła się do niego.
— Cokolwiek mi pan... — zaczęła, lecz nie zdążyła dokończyć.
Bollinger poruszając się niezwykle szybko, jak na takiego ciężkiego mężczyznę, przycisnął ją do drzwi. Podniósł
do góry nóż, przełożył go do prawej ręki i przytknął kobiecie do gardła.
Jej zielonkawe oczy nieomal wyszły z orbit. Z trudem łapała oddech i nie mogła wydać z siebie absolutnie
żadnego dźwięku.
— Żadnych hałasów — Bollinger zagrzmiał złowrogo. — Jeśli będziesz próbowała wzywać pomocy, to ten
rzeźniczy nóż przerżnie twój śliczny gardziołek od ucha do ucha. Zrozumiałaś?
Wybałuszyła na niego oczy.
— Zro-zu-mia-łaś?!
— Tak — jęknęła cienko.
— Będziesz mi pomagać?
Nic nie powiedziała. Jej wzrok wędrował od oczu Bollingera w dół, poprzez jego dumny nos, grube wargi i ostro
zarysowaną szczękę, na dłoń zaciśniętą na trzonku noża.
— Jeśli nie będziesz mi pomagać — powiedział spokojnie — to cię tu, w tym miejscu, przebiję na wylot, aż nóż
wbije się w drzwi.
Edna Mowry chaotycznie łapała oddech przez usta.
Nagle cała zadrżała.
Skrzywił się.
Wciąż trzęsąc się spytała:
— Czego pan chce?
— Niewiele. Naprawdę niewiele. Tylko trochę miłości.
Zamknęła oczy i spytała:
— Czy to pan nim jest?
Spod cienkiego ostrza trysnęła wąska, ale doskonale widoczna strużka krwi, pociekła wzdłuż gardła i wsiąknęła w
czerwony szlafroczek. Bollinger obserwował z upodobaniem jej ślad, jakby to była jakaś rzadka bakteria pod
mikroskopem, a on był naukowcem. Był nieomal zahipnotyzowany tym widokiem.
— Nim? Kto jest „nim”? Nie wiem, o czym mówisz — powiedział.
— Pan wie — wydusiła słabo.
— Przykro mi, ale nie wiem.
— Czy pan nim jest? — Zagryzła wargi. — Tym, który... zasztyletował wszystkie te kobiety?
Odwracając wzrok od jej gardła powiedział:
— Rozumiem. Rozumiem, o co ci chodzi. Chodzi ci o tego, którego nazywają Rzeźnikiem. Myślisz, że ja jestem
Rzeźnikiem.
— A nie jest pan?
— Dużo o nim czytałem w „Daily News”. Podcina im gardła, prawda? Od ucha do ucha? Zgadza się? — Bawiło
go niezmiernie drażnienie się z nią. — Czasami nawet wypruwa im flaki, prawda? Popraw mnie, jeśli się mylę. Prawda, że
tak czasami robi?
Nic nie powiedziała.
— Wydaje mi się, że czytałem w „News”, iż jednej z nich odciął uszy. Gdy ją policja odnalazła, uszy leżały na
szafce nocnej koło łóżka.
Drżała coraz bardziej.
— Biedna mała Edna. Myślisz, że jestem Rzeźnikiem. Nic dziwnego, że tak się boisz. — Poklepał ją po plecach i
pogłaskał po głowie, jakby oswajał dzikie zwierzątko.
3 / 75
450834807.004.png
Dean R. Koontz - Ściana strachu
— Gdybym był teraz na twoim miejscu, też bym się bał. Ale nie jestem. Nie jestem na twoim miejscu i nie jestem
tym facetem, którego nazywają Rzeźnikiem. Możesz się odprężyć.
Otworzyła oczy. Chciała z jego spojrzenia wyczytać, czy mówi prawdę.
— Co ty sobie o mnie myślisz, Edna? — spytał, udając, że zabolało go jej podejrzenie.
— Ja ci nie chcę zrobić żadnej krzywdy. Ale zrobię, jeśli będę musiał. Jeśli nie będziesz mi pomagać, to bardzo
cię skrzywdzę. Za to, gdy będziesz rozsądna, gdy będziesz dobra dla mnie, to i ja będę dobry dla ciebie. Uczynię cię
szczęśliwą, jaką jeszcze nigdy nie byłaś. I potem sobie pójdę, a ciebie zostawię tu taką, jaką byłaś i jesteś — piękną i bez
skazy. Twój oddech pachnie truskawkami, czy to nie miłe? To wspaniały akcent na początek naszego spotkania. Prawda, że
jadłaś truskawki, zanim tu przyszedłem?
— Ty jesteś chyba jakiś wariat — powiedziała spokojnie.
— Edna, noo... Miałaś mi pomagać. Odpowiedz — jadłaś truskawki?
W oczach zaczęły jej się zbierać łzy. Przycisnął jej mocniej nóż do gardła. Zatkała.
— No więc? — spytał.
— Wino.
— Co?
— Piłam wino.
— Truskawkowe?
— Tak.
— Zostało coś?
— Tak.
— Też bym się napił.
— Przyniosę ci.
— Sam sobie przyniosę — powiedział. — Ale najpierw zaprowadzę cię do łazienki i zwiążę. No, już, już! Nie bój
się! Jeśli cię nie zwiążę, to prędzej czy później będziesz próbowała uciec. A jeśli będziesz próbowała uciec, to będę musiał
cię zabić. Tak więc widzisz, że muszę cię związać dla twego własnego dobra. Nie chcę, żeby spotkało cię jakieś
nieszczęście.
Pocałował ją, ale nóż nadal trzymał jej na gardle. Usta miała zimne i sztywne.
— Proszę, nie... — powiedziała.
— Odpręż się i postaraj stworzyć miły nastrój, Edna. — Rozwiązał jej pasek i szlafroczek spadł na podłogę. Była
naga. Powoli zaczął masować jej piersi. — Jeśli będziesz mi pomagać, to nic ci się nie stanie. A będziesz miała świetną
zabawę. Nie mam zamiaru cię zabić, o ile mnie do tego nie zmusisz. Ja nie jestem Rzeźnikiem, Edna... jestem tylko
normalnym, zwykłym gwałcicielem...
2
Graham Harris czuł, że zdarzy się coś niedobrego. Kręcił się w swym fotelu, ale każda pozycja była dla niego
niewygodna. Spojrzał na stojące w studiu trzy kamery i poczuł się, jakby był otoczony przez inteligentne, wrogie roboty.
To dziwaczne wrażenie sprawiło, że uśmiechnął się pod nosem. Ale musiał również wyglądać niewyraźnie — faktycznie,
kręciło mu się w głowie — bo Anthony Prine spytał:
— Nerwy?
— Trochę.
— Nie ma powodu.
— Może, gdy lecą reklamy, to nie, ale...
— Gdy znów wejdziemy na wizję, również nie będzie powodu — powiedział Prine.
— Jak na razie, bardzo dobrze pan wypadł.
Prine, choć podobnie jak Harris był urodzonym Amerykaninem, miał wygląd typowego brytyjskiego dżentelmena:
całkowicie zrelaksowany, pewny siebie (może nawet nieco przemądrzały), zmęczony życiem konserwatysta. Siedział w
skórzanym fotelu z wysokim oparciem, takim samym, jaki Graham Harris uznał nagle za niewygodny.
— Jest pan najciekawszym gościem, jakiego miałem — powiedział.
— Dziękuję. Pan też jest interesującym człowiekiem. Zawsze się zastanawiałem, jak daje pan radę zachować
formę, robiąc na żywo te programy przez pięć nocy w tygodniu...
— Ale to właśnie fakt, że robione są na żywo — powiedział Prine — działa na mnie tak mobilizująco. Jak jestem
na wizji, to wszystko ryzykuję — mogę zabłysnąć, a mogę zrobić z siebie ostatniego głupka. To mi właśnie pozwala
zachować formę. I dlatego waham się, czy przyjąć oferty zakupu programu przez duże stacje. Oni by chcieli wszystko
przed emisją nagrywać na taśmę, montować i puszczać równo przycięte, żeby przypadkiem nie przekroczyło swojego
czasu. A to nie byłoby to samo, co teraz. Reżyser programu, zwalisty facet w białym golfie i spodniach w kratkę,
powiedział:
— Wchodzimy za dwadzieścia sekund, Tony.
— Proszę się odprężyć — powiedział Prine do Harrisa. — Najbliższe piętnaście minut należy do pana.
Harris przytaknął. Prine wydawał się usposobiony do niego przyjaźnie. Przynajmniej na razie nic nie wskazywało
na to, że zamierza wykręcić mu jakiś numer.
Anthony Prine był prowadzącym i autorem dwugodzinnego programu „Manhattan o północy”, składającego się z
luźnych wywiadów ze znanymi ludźmi i emitowanego przez lokalną stację telewizyjną miasta Nowy Jork. Można tam było
usłyszeć — jak zresztą w każdym programie typu „talk show” — aktorów smęcących o swych najnowszych filmach,
pisarzy — o swych najnowszych książkach, muzyków — o swych najnowszych płytach i polityków — o swych
najnowszych programach wyborczych.
Wyjątkiem było może tylko to, że u Prine’a zdecydowanie dużo więcej miejsca zajmowały sprawy
parapsychologii i UFO. Prine był jednym z tych, którzy słuchali i „wierzyli”. Był na tyle dobry w tym, co robił, że krążyły
pogłoski, iż sieć ABC pragnie pozyskać go do swoich programów o zasięgu ogólnokrajowym. Nie był tak dowcipny jak
Johny Carson ani tak ciepły jak Mike Douglas, ale nikt nie potrafił lepiej od niego zadawać pytań. Większą część czasu był
spokojny i leniwie dyrygował audycją. Siedział w swym fotelu z dobrotliwym wyrazem twarzy i wyglądał jak Święty
4 / 75
450834807.005.png
Dean R. Koontz - Ściana strachu
Mikołaj po kuracji odchudzającej: siwiuteńkie włosy, krągła, zaróżowiona buzia i błękitne oczy. Wyglądał jak uosobienie
grzeczności. Ale czasami, zwykle raz w ciągu programu, a nawet raz w ciągu całego tygodnia, zaczynał nagle atakować
gościa z wielką bezwzględnością, sprawdzając podchwytliwymi pytaniami, czy mówi prawdę, wprawiając go w
zakłopotanie i upokarzając. Nie trwało to nigdy dłużej niż 3-4 minuty i było równie bezwzględne i brutalne, co
niespodziewane.
Właśnie dzięki temu elementowi zaskoczenia, który potęgował grozę sytuacji, „Manhattan o północy” miał liczną
i wierną widownię. Ale gdyby Prine napastował każdego gościa, program szybko stałby się nudny. Tu trzeba było zagrywać
tak, by utrzymać przy sobie tę wielomilionową rzeszę telewidzów, która mając do wyboru wiele programów ukazujących
przemoc wszelkiej maści, wybierała właśnie Prine’a. Jego recepta na sukces opierała się na chłodnej kalkulacji, że tym
większa przyjemność w oglądaniu poniżonego człowieka, im mniej widz się tego spodziewa. Dlatego nie atakował swych
gości w każdym programie, ale gdy już do ataku dochodziło, to ciosy spadały na nieszczęśnika z siłą uderzenia maczugi.
Zaczynał dwadzieścia pięć lat temu jako aktor kabaretowy w nocnych klubach.
Grywał w tanich lokalach opowiadając stare dowcipy i parodiując znane postacie.
Przeszedł długą drogę.
Reżyser dał mu znak. Nad obiektywem kamery zapaliło się czerwone światełko.
— Moim gościem jest dzisiaj — przypomniał swej niewidocznej widowni — pan Graham Harris z Manhattanu,
który twierdzi, że jest jasnowidzem, a więc człowiekiem, który ma „jasne wizje”. Czy jest to trafna definicja, panie Harris?
— Ujdzie — odparł Graham. — Chociaż w tej postaci trąci ona nieco religią, a religia nie ma z tym nic
wspólnego. Nie przypisuję swych zdolności percepcji pozazmysłowej, Bogu, ani żadnej innej sile nadnaturalnej.
— Stwierdził pan wcześniej, że w pańskim przekonaniu zdolności do jasnowidzenia są wynikiem urazów głowy,
których doznał pan kiedyś w poważnym wypadku. Wtedy zaczęły się te wizje. Jeśli to robota Pana Boga, to trzeba
przyznać, że straty wyrównał panu z nawiązką.
Graham uśmiechnął się.
— Dokładnie.
— Każdy, kto czyta gazety, wie, że policja poprosiła pana o pomoc w ustaleniu tożsamości mordercy zwanego
Rzeźnikiem. Ale co z ostatnią pańską sprawą, z zabójstwem sióstr Havelock z Bostonu? To również bardzo ciekawa
historia. Proszę nam o tym opowiedzieć.
Graham poruszył się w fotelu niespokojnie. Wciąż czuł, że wydarzy się coś niedobrego, ale nie mógł ustalić, co to
ma być ani jak można tego uniknąć.
— Siostry Havelock...
Dziewiętnastoletnia Paula i dwudziestodwuletnia Paige mieszkały w przytulnym mieszkaniu niedaleko
uniwersytetu. Paula miała rozpocząć tam wyższe studia, a Paige pisała pracę dyplomową z socjologii. Rankiem, 2
października ubiegłego roku, narzeczony Paige, Michael Shute, przyjechał po nią do domu. Wieczorem poprzedniego dnia
umówili się bowiem, że razem pójdą na lunch. Zadzwonił do drzwi. Ponieważ nikt mu nie otworzył, wyciągnął swój klucz
i wszedł do mieszkania, by w środku poczekać na nieobecne siostry. Wewnątrz okazało się, że jednak były obecne. W nocy
ktoś wtargnął do ich domu, związał grubym sznurem, rozebrał (piżamy leżały rozrzucone na podłodze), zgwałcił i zastrzelił
w ich własnym salonie.
Ponieważ lokalna policja nie mogła dać sobie rady z ustaleniem sprawcy (lub sprawców), rodzice Pauli i Paige
zwrócili się do Harrisa z prośbą o pomoc. Dwa dni później był już w Bostonie. Chociaż policja sceptycznie odnosiła się do
jego zdolności — a niektórzy policjanci otwarcie okazywali mu swą wrogość — to jednak nikt nie przeszkadzał, by nie
narazić się państwu Havelock, którzy mieli w mieście pewne wpływy polityczne. Zawieziono go do opieczętowanego
mieszkania i zezwolono na wizję lokalną. Ale nic mu to nie dało: nie doznał tam żadnych emanacji, nie miał żadnych wizji.
Poczuł tylko, jak zimny dreszcz wędruje mu w dół po krzyżu, by zatrzymać się w żołądku. Potem pozwolono mu,
pod czujnym i podejrzliwym nadzorem oficera pilnującego dowodów rzeczowych, na dotknięcie poduszki, której użyto do
stłumienia odgłosu strzałów. Następnie Graham wziął w swe dłonie piżamy ofiar i ich szlafroki. I dopiero gdy trzymał te
zakrwawione kawałki materiału, doznał nagle olśnienia. Jego umysł został zalany wizjami, które napierały nań jak
wzburzone fale na morski brzeg.
— Chwileczkę — Anthony Prine przerwał Grahamowi. — Myślę, że musimy tu parę rzeczy wyjaśnić, bo nie
wszystko jest dość zrozumiałe. Chciał pan powiedzieć, że zwykła czynność dotknięcia zakrwawionych piżam wywołała
wizje?
— Nie. Ona ich nie wywołała. Ona je uwolniła. Piżamy były czymś w rodzaju klucza, który otworzył zamknięte
obszary mego mózgu, w których mieszczą się zdolności do jasnowidzenia. Takim kluczem właśnie zwykle bywają rzeczy
noszone przez ofiarę w feralnym momencie, jak również broń, z której dokonano morderstwa.
— Dlaczego tak jest?
— Nie wiem — powiedział Graham.
— Nigdy się pan nad tym nie zastanawiał?
— Zastanawiam się nad tym nieustannie — odparł Graham — ale nie doszedłem jeszcze do żadnych wniosków.
Chociaż głos Prine’a nie zdradzał ani cienia wrogości, Graham był całkiem pewien, że gospodarz szukał już
punktu wyjścia do jednego ze swoich słynnych ataków.
Przez chwilę pomyślał, że to właśnie ten rodzaj kłopotów przez ostatni kwadrans nasuwały mu jego super-zmysły.
Ale wtedy zrozumiał nagle dzięki swemu szóstemu zmysłowi, że nieszczęście przytrafi się komuś obcemu, poza murami
telewizji.
— Gdy trzymał pan te piżamy — powiedział Prine — to czy widział pan w swej wizji dokładny przebieg
morderstwa, tak jak to miało miejsce w rzeczywistości?
— W pewnym sensie tak, tyle że wszystko rozgrywało się w moim umyśle, a więc — że tak powiem — nie przed,
a z a moimi oczami.
— Co pan chce przez to powiedzieć? Że są to jakieś sny na jawie?
— Można tak powiedzieć. Ale są bardziej żywe. Więcej w nich barwy, dźwięku i kształtów.
— Czy zabójcę też pan widział?
— Tak, całkiem wyraźnie.
— Czy może pan wyobrazić sobie jego imię i nazwisko?
5 / 75
450834807.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin