Koontz Dean-Północ.pdf

(1932 KB) Pobierz
Koontz Dean-Polnoc
Dean R. Koontz - Północ
Dean R. Koontz
Północ
Midnight
Przekład Jan Kabat
Data wydania oryginalnego 1989
Data wydania polskiego 1994
Dla Eda i Pata Thomasów,
Którzy są tak miłymi ludźmi,
Że podejrzewam,
Iż to nie są prawdziwi ludzie,
Ale przybysze z innego,
Lepszego świata.
CZĘŚĆ PIERWSZA
NA NOCNYM WYBRZEŻU
Tam, gdzie pląsają dziwadła
W takt nocnej muzyki.
Którą tylko one słyszą.
KSIĘGA WSZELKICH SMUTKÓW
1
Janice Capshaw lubiła biegać nocą. Prawie każdego wieczoru po dwudziestej drugiej nakładała szary dres z
odblaskowymi niebieskimi paskami na piersiach i plecach, upinała włosy pod opaską, sznurowała adidasy i przebiegała
sześć mil. Miała trzydzieści pięć lat, ale wyglądała na dziesięć mniej dzięki pasji sportowej.
W niedzielę wieczorem, dwudziestego pierwszego września, wyszła z domu o dwudziestej drugiej i pobiegła wzdłuż
Ocean Avenue, głównej ulicy miasta. Minąwszy cztery przecznice, skręciła w lewo, w stronę miejskiej plaży. Sklepy były
pozamykane i ciemne. Światła paliły się jedynie w niektórych mieszkaniach, w pubie Przy Rycerskim Moście i w kościele
katolickim pod wezwaniem Matki Bożej Miłosierdzia otwartym całą dobę. Ponadto noc rozjaśniał miedziany blask latarń.
Na ulicy nie było samochodów ani ludzi. Moonlight Cove uchodziło za spokojne małe miasteczko, pogardzające
korzyściami płynącymi z turystyki, o które tak chciwie zabiegały inne nadmorskie miejscowości. Janice lubiła ten powolny
rytm życia, choć ostatnimi czasy miasto wydawało się nie tyle senne, ile martwe.
Biegnąc w dół główną ulicą w bursztynowym świetle oraz cieniach rzucanych przez rzeźbione wiatrem cyprysy i
sosny, nie dostrzegła żadnego ruchu. Jedynie rzadka mgła delikatnie wirowała w powietrzu, a ciszę zakłócały tylko ciche
klap-klap butów o gumowych podeszwach, uderzających o chodnik i ciężki oddech. W tym pustkowiu mogłaby uchodzić
za ostatnią istotę na ziemi, uczestniczącą w jednoosobowym maratonie po biblijnej zagładzie.
Nie lubiła wstawać o świcie i biegać przed pracą. Latem przyjemniej zaliczyć sześć mil po upalnym dniu, choć to
nie wstręt do wczesnych godzin ani też upał sprawiły, że wybrała nocną porę. Zimą również ćwiczyła późno. Po prostu
lubiła noc.
Już od dziecka uwielbiała siedzieć na podwórzu po zachodzie słońca pod niebem pełnym gwiazd, słuchając żab i
świerszczy. Ciemność była kojąca. Wygładzała zbyt ostre kontury świata, łagodziła jaskrawe kolory. Z nadejściem
zmierzchu niebo zdawało się cofać, a wszechświat rozszerzał się. Noc była większa od dnia, a życie w jej królestwie jakby
bogatsze.
Dotarła do miejsca, w którym Ocean Avenue skręcała u stóp wzgórza, przebiegła szybko przez parking i skierowała
się ku plaży. Srebrno-żółty blask księżyca na nieomal bezchmurnym niebie oświetlał trasę. Zdarzały się noce zbyt mgliste i
pochmurne, by biegać wzdłuż brzegu. Ale tego wieczora spienione fale błyszczały groźnie w czarnej toni, a szerokie zakole
piachu połyskiwało blado między pofałdowanym morzem a górzystym wybrzeżem.
Biegnąc przez plażę w stronę twardego, wilgotnego piachu nad wodą, a potem na południe do oddalonego o milę
krańca zatoki, Janice czuła się cudownie. Jej zmarły mąż Richard, który trzy lata temu przegrał walkę z rakiem, twierdził,
że wskazówki jej biologicznego zegara zawsze pokazują północ i że Janice jest kimś więcej niż nocnym markiem.
– Zapewne pokochałabyś życie wampira, istnienie między zachodem słońca a świtem – mówił, a ona na to:
– Chcę ssać twoją krew.
Boże, jak bardzo go kochała. Początkowo obawiała się, że życie u boku luterańskiego pastora będzie nudne, ale
jakże myliła się. Już trzy lata minęły od jego śmierci, a ona wciąż tęskniła za nim, zwłaszcza nocą. Był...
Nagle, mijając dwa wysokie cyprysy na środku plaży w połowie drogi między wzgórzami a brzegiem wyczuła
czyjąś obecność w ciemności i mgle. Nie dostrzegła żadnego ruchu, słyszała jedynie odgłos swych kroków, chrapliwy
oddech i łomot serca. To instynkt podpowiadał, że ma towarzystwo.
Nie zaniepokoiła się sądząc, że inny biegacz pojawił się na plaży. Kilku lokalnych fanatyków tężyzny fizycznej
spotykała na swojej trasie dwa lub trzy razy w miesiącu.
Stanęła i odwróciła się, lecz ujrzała tylko opustoszałą połać piachu, skąpaną w świetle księżyca, wstęgę połyskliwie
spienionej fali, znajome zarysy skał nabrzeżnych i pojedyncze drzewa wystrzelające w górę w różnych miejscach plaży.
Słyszała jedynie głuchy plusk fal.
Doszła do wniosku, że instynkt ją zawiódł. Znów skierowała się na południe, szybko odzyskując rytm biegu. Ale
pokonała zaledwie pięćdziesiąt jardów, gdy kątem oka dostrzegła jakiś ruch z lewej strony. Coś zwinnego wyskoczyło zza
rosnącego na plaży cyprysu i pobiegło w kierunku wygładzonych wiatrem i deszczem skał, gdzie zniknęło z pola widzenia.
Janice stanęła. Zastanawiała się nad tym, co zobaczyła. Wydawało się to większe od psa, może było wielkości
1 / 130
450830048.002.png
Dean R. Koontz - Północ
człowieka, z daleka jednak nie dostrzegła żadnych szczegółów. Skały różnej wysokości tak długo rzeźbiła natura, aż
zaczęły przypominać bryłę na wpół roztopionego wosku, dostatecznie dużą, by ukryć to, co przed chwilą widziała.
– Jest tam kto? – spytała.
Nie spodziewała się żadnej odpowiedzi i nie otrzymała jej. Czuła niepokój, ale nie lęk. Jeśli to nie była gra mgły i
księżycowego blasku, to z pewnością dostrzegła zwierzę, ale nie psa, gdyż ten pobiegłby do niej, a nie zachowywałby się
tak tajemniczo. Ponieważ na wybrzeżu nie grasowały groźne drapieżniki, Janice bardziej zaciekawiła się, niż przestraszyła.
Spocona poczuła chłód, więc dla rozgrzewki tupała w miejscu. Ciągle wypatrywała wśród skał stworzenia
opuszczającego kryjówkę.
Niektórzy ludzie w okolicy trzymali konie, a Fosterowie prowadzili nawet hodowlę i wynajem stajni w pobliżu
morza, w odległości dwóch i pół mili za północnym skrzydłem zatoki. Może jeden z nich wydostał się na wolność? Co
prawda ta tajemnicza istota była mniejsza, ale mógł to być kucyk. Z drugiej jednak strony, przecież usłyszałaby tętent
kopyt nawet na suchym piachu. Oczywiście, jeśli uciekł koń Fosterów lub kogoś innego, powinna go złapać, albo
przynajmniej powiadomić właścicieli, gdzie znajdą zwierzę.
W końcu, gdy nic się nie poruszyło, okrążyła skały. Wokół słały się aksamitne cienie, lecz większość skalnego
wzniesienia oświetlał mleczny księżyc. Nie dostrzegła żadnej żywej istoty.
Ani przez chwilę nie pomyślała, że zobaczyła coś innego niż biegacza lub zwierzę, i że grozi jej prawdziwe
niebezpieczeństwo. Oprócz sporadycznych aktów chuligaństwa, włamań, których dopuszczały się rozwydrzone nastolatki,
oraz wypadków drogowych, lokalna policja nie miała wiele roboty.
Przestępstwa przeciwko życiu, jak gwałt, pobicie, morderstwo, były rzadkością w miejscowości tak małej i
zintegrowanej jak Moonlight Cove. Wydawało się, że ludzie zamieszkujący ten zakątek wybrzeża żyli w spokojniejszej
epoce niż reszta Kalifornii.
Po lustracji skalistego wzgórza Janice wróciła na twardy piach tuż przy wodzie. Uznała, że zmyliło ją dwóch
zdolnych oszustów: blask księżyca i mgła. Wszystko było przywidzeniem.
Mgła nagle zgęstniała, lecz Janice biegła dalej po półkolistej plaży na południowy kraniec zatoki. Była pewna, że
dotrze tam i wróci do wylotu Ocean Avenue, nim widoczność ograniczy się do zera.
Lekka bryza od morza skłębiła mgłę, która zgęstniała niczym mleko zmieniające się w masło. Nim Janice dotarła do
celu, wiatr nasilił się, a przybrzeżne fale uderzały mocniej w sztuczny falochron ze skał, wyrzucając w górę fontanny wody.
Ktoś stał na tej ścianie z głazów o wysokości dwudziestu stóp i obserwował kobietę. Janice spojrzała w górę w
chwili, gdy mgła przesunęła się i księżyc oświetlił sylwetkę.
Teraz opanował ją strach.
Choć nieznajomy znajdował się dokładnie naprzeciwko, nie dostrzegła pogrążonej w mroku twarzy. Wydawał się
wysoki, miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu, ale mogła mylić się. Widziała tylko jego oczy, które napawały ją strachem.
Płonęły słabym bursztynowym blaskiem, jak ślepia zwierzęcia w świetle samochodowych reflektorów.
To spojrzenie porażało ją. Postać majacząca nieruchomo w mroku, na kamiennej ścianie obok strzelającego w górę
strumienia wody, mogłaby uchodzić za posąg bożka z dwoma błyszczącymi klejnotami w miejsce oczu, wyrzeźbiony przed
wiekami przez wyznawców demonicznego kultu. Janice chciała uciec, ale nie mogła ruszyć się. Czuła się jak przykuta do
piachu, w objęciach paraliżującego strachu, który wcześniej przeżywała tylko w koszmarnych snach.
Zastanawiała się, czy jest przytomna. Może to jedynie jakiś zły sen, a ona śpi sobie bezpieczna w łóżku pod ciepłym
kocem. Wówczas ten człowiek wydał z siebie złowrogie, głuche warknięcie, przechodzące w złowieszczy syk, niecierpliwy
okrzyk pragnienia, gorący ale również zimny, bardzo zimny.
I ruszył z miejsca.
Zsuwał się na czworakach z wysokiego falochronu, nie jak normalny człowiek, ale z kocią zwinnością i wdziękiem.
Janice przełamała paraliżujący strach, zawróciła w miejscu i pobiegła ku wejściu na plażę. Miała przed sobą milę.
Nad zatoką, na szczycie urwiska stały domy, w których paliło się światło, a przy niektórych były schody, prowadzące na
plażę. Czy znajdzie je w ciemności? Nie marnowała energii na krzyk, gdyż wątpiła, że ktoś ją usłyszy. Poza tym wołanie o
pomoc mogło opóźnić nawet nieznacznie ucieczkę, a wtedy prześladowca dogoniłby ją i uciszył, nim ktokolwiek zdołałby
odpowiedzieć.
Teraz dopiero doceniła swoje dwudziestoletnie doświadczenie biegaczki. Nie biegła tylko dla zdrowia, wyczuwała,
że walczy o życie. Przycisnęła ręce do boków, pochyliła głowę i popędziła, by jak najszybciej dotrzeć do pierwszych
domostw przy Ocean Avenue i poczuć się bezpiecznie. Nie sądziła, by ten człowiek lub cokolwiek to było – ścigał ją na
oświetlonej i zamieszkałej ulicy.
Różnobarwne chmury zakryły część księżyca, którego światło migało i pulsowało w szybko gęstniejącej mgle,
tworząc niesamowite cienie potęgujące jej strach. To wszystko przypominało mary senne i Janice była skłonna uwierzyć,
że leży w łóżku, pogrążona we śnie, lecz nie zatrzymała się ani nie spojrzała za siebie, ponieważ człowiek z
bursztynowymi oczami wciąż gonił ją.
Pokonała już połowę trasy między falochronem a Ocean Avenue, czując się z każdym krokiem pewniej, gdy nagle
uświadomiła sobie, że dwa z rzekomych cieni, które widziała we mgle, to wcale nie przywidzenie. Jedna z istot biegła
wyprostowana po prawej stronie w odległości dwudziestu stóp, druga zaś z lewej pędziła na czworakach piętnaście stóp za
nią, rozbryzgując wodę przy brzegu. Dorównywała rozmiarami człowiekowi, choć z pewnością nim nie była, ponieważ
żaden człowiek nie poruszał się tak szybko i zwinnie w pozycji psa. Dostrzegała jedynie ich kształt i wielkość, nie widząc
twarzy ani szczegółów, z wyjątkiem dziwnie świecących oczu.
Wiedziała jakimś cudem, że żaden z tych prześladowców nie jest człowiekiem z falochronu. Tamten biegł za jej
plecami wyprostowany lub na czworakach. Była niemal okrążona.
Janice nie próbowała nawet wyobrazić sobie, kim lub czym byli ci osobnicy. Analizę tego niesamowitego zdarzenia
odłożyła na później. Teraz po prostu przyjęła do wiadomości istnienie czegoś niewiarygodnego, bowiem jako wdowa po
kaznodziei i głęboko uduchowiona kobieta była gotowa zaakceptować to, co nieznane i pozaziemskie.
Teraz strach dodawał jej sił, zwiększyła więc tempo, ale prześladowcy zrobili to samo.
Usłyszała dziwaczne łkanie i z trudem zdała sobie sprawę, że to jej własny, pełen udręczenia głos.
Widma, najwidoczniej podniecone jej przerażeniem, płaczliwie zawodziły i jęczały. Najgorsze było to, że owe
płaczliwe krzyki przerywało gwałtowne charczenie:
Złapać sukę, złapać sukę, złapać sukę.
2 / 130
450830048.003.png
Dean R. Koontz - Północ
Czym na Boga były ? Nie ludźmi, to pewne, jednak z mowy i postawy przypominały ludzi, więc czym mogły być ?
Serce waliło jej młotem.
Złapać sukę...
Tajemnicze postaci zbliżały się, więc próbowała przyspieszyć, lecz nie zgubiła ich. Wciąż zmniejszały dystans.
Widziała je kątem oka, ale nie odważyła się spojrzeć wprost w obawie, że szokujący widok sparaliżuje ją i upadnie.
I tak do tego doszło. Coś wskoczyło na nią z tyłu. Ruszyła, przygnieciona ogromnym ciężarem, a trzy istoty
stłoczyły się nad nią, dotykając jej, ciągnąc i szarpiąc ubranie.
Chmury zakryły prawie cały księżyc, a cienie pogłębiły się.
Twarz miała wciśniętą w mokry piach, ale zdołała odwrócić głowę na bok i wreszcie z trudem krzyknęła, choć
brakowało jej tchu. Rzucała się, kopała, wymachiwała rękami, próbując rozpaczliwie ugodzić prześladowców, ale uderzała
głównie w powietrze i piach.
Nic nie widziała, ponieważ księżyc zniknął.
Usłyszała trzask pękającego materiału. Człowiek, który siedział na niej okrakiem, zdarł z niej górę od dresu,
rozrywając go na strzępy i drapiąc jej ciało. Czuła dotknięcie gorącej, szorstkiej dłoni, która mimo wszystko była podobna
do ludzkiej ręki.
Uwolnił ją na moment od ciężaru, więc szarpnęła się do przodu, ale pozostałe istoty rzuciły się na nią. Była na
brzegu, z twarzą w wodzie.
To zawodząc, to dysząc jak psy, sycząc i warcząc, prześladowcy wyrzucali z siebie potoki słów:
...złapać ją, złapać, ją, złapać, złapać, złapać...
...chcieć, chcieć, chcieć to, chcieć to...
– ... teraz, teraz, prędko, teraz, prędko, prędko, prędko...
Usiłowali ściągnąć jej spodnie od dresu, ale nie była pewna, czy chcą ją zgwałcić, czy pożreć. A może to, czego
naprawdę chcieli, przekraczało zdolność jej pojmowania. Byli owładnięci jakąś żądzą, aż promieniującą w zimnym
powietrzu, wśród mgły i ciemności.
Jeden z nich jeszcze mocnej wcisnął jej twarz w mokry piach i wodę. Prześladowcy nie zamierzali jej puścić.
Wiedziała, że umrze, przygwożdżona i bezradna, a wszystko dlatego, że lubiła biegać nocą.
2
W poniedziałek, trzynastego października, dwadzieścia jeden dni po śmierci Janice Capshaw, Sam Booker jechał
wynajętym samochodem z Międzynarodowego Lotniska w San Francisco do Moonlight Cove. W czasie podróży sporządził
w myślach listę powodów, dla których warto żyć. Była to dość ponura, ale zabawna gra. Przyszły mu do głowy tylko cztery
rzeczy: piwo Guinnessa, naprawdę dobre meksykańskie jedzenie, Goldie Hawn i strach przed śmiercią.
Ten irlandzki napój nigdy nie zawiódł go, jeśli chodzi o smak i możliwość krótkiej ucieczki od smutków tego
świata. Natomiast trudniej było trafić na restaurację serwującą meksykańskie przysmaki, więc tej przyjemności
doświadczał rzadziej. Sam dawno już zakochał się w Goldie Hawn, a raczej w ekranowym wizerunku owej pięknej,
atrakcyjnej i inteligentnej kobiety, traktującej życie jak wspaniałą zabawę. Szansę spotkania jej były mniej więcej milion
razy mniejsze, niż znalezienia wspaniałej, meksykańskiej knajpy w Moonlight Cove, tym nadmorskim miasteczku w
północnej Kalifornii. Cieszył się zatem, że aktorka nie była jedynym powodem, dla którego warto żyć.
Gdy zbliżał się do celu podróży, wysokie sosny i cyprysy tworzyły przy autostradzie numer jeden szarozielony tunel
i rzucały długie cienie w świetle późnego popołudnia. Dzień był bezchmurny, jednak dziwnie nieprzyjemny.
Bladoniebieskie niebo, ponure mimo swej krystalicznej czystości, nie przypominało tropikalnego błękitu, do którego
przywykł w Los Angeles. Choć temperatura wynosiła około 50°F, jaskrawe promienie słońca, niczym blask odbijający się
od lodowej tafli, zdawały się chłodzić barwny krajobraz osnuwając go mgiełką na podobieństwo szronu.
Strach przed śmiercią. Numer jeden na jego liście. Choć miał dopiero czterdzieści dwa lata, pięć stóp jedenaście cali
wzrostu, sto siedemdziesiąt funtów wagi i dobre zdrowie, już sześciokrotnie balansował na krawędzi życia i śmierci,
patrząc w odmęty i nie mając odwagi skoczyć.
Po prawej stronie drogi ukazał się drogowskaz: OCEAN AVENUE, MOONLIGHT COVE, DWIE MILE.
Sam nie bał się bólu umierania, gdyż ten minąłby w mgnieniu oka. Nie obawiał się też, że nie zdąży czegoś zrobić.
Przez ostatnich kilkanaście lat nie miał żadnych planów, nadziei, marzeń, nie było więc nic do skończenia. Ale bał się tego,
co jest poza granicami życia.
Pięć lat temu gdy ledwo żywy leżał na stole operacyjnym, doświadczył zbliżenia ze śmiercią. Gdy chirurdzy
walczyli o jego życie, on opuścił ciało i patrzył z sufitu na własne zwłoki i otaczający je zespół lekarzy. Nagle znalazł się w
tunelu, pędząc ku oślepiającemu światłu, ku Drugiej Stronie. Wszystko to przypominało historyjki opisane w brukowcach
zalegających półki supermarketów. Niemal w ostatniej chwili wytrawni lekarze sprowadzili go na ziemię żywych ludzi, ale
on już spojrzał w głąb tunelu. To, co ujrzał, poraziło go. Życie, choć czasem okrutne, było lepsze niż to, co, jak
podejrzewał, istniało poza nim.
Dotarł do wylotu Ocean Avenue. U stóp wzniesienia, gdzie ulica skręcała na zachód, pod autostradą pojawił się
następny drogowskaz z napisem: MOONLIGHT COVE PÓŁ MILI.
Po obu stronach czarnej dwupasmówki, wśród drzew migały domki skąpane w purpurowej poświacie. W oknach
paliły się ciepłe, żółte światła, choć do zmroku pozostała jeszcze godzina. Niektóre, w połowie drewniane o głębokich
okapach, wzniesiono w stylu bawarskim, który, jak błędnie ocenili architekci z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, miał
pasować do wybrzeża północnej Kalifornii. Inne to były bungalowy w stylu Monterey, o ścianach pokrytych białymi
listwami lub drewnianymi płytkami, zwieńczonymi cedrową dachówką i ozdobione z nieco rokokową przesadą. Ponieważ
Moonlight Cove rozkwitło w ciągu ostatnich dziesięciu lat, pojawiły się też nowoczesne budyneczki o dużej liczbie okien,
wyglądające jak okręty rzucone na nadmorskie wzgórza przez niewyobrażalnie wysoką falę.
Gdy Sam, jadąc wzdłuż Ocean Avenue, dotarł do centrum handlowego ciągnącego się przez sześć skrzyżowań,
ogarnęło go uczucie, że wszystko tu nie gra. Sklepy, restauracje, puby, targ, dwa kościoły, miejska biblioteka, kino i inne
najzwyklejsze budynki użyteczności publicznej okalały główną arterię biegnącą w dół do oceanu, lecz w oczach Sama
miasto sprawiało jakieś niesamowite wrażenie, aż wstrząsnęły nim dreszcze.
Nie potrafił określić powodów swej nagłej niechęci do tego miejsca, choć możliwe że wywołała ją ponura gra
3 / 130
450830048.004.png
Dean R. Koontz - Północ
świateł i cieni. U schyłku dnia, w smutnym blasku zachodzącego słońca, szary kamienny kościół wyglądał jak nieziemski
gmach ze stali, wzniesiony nie dla ludzkich potrzeb. Otynkowany na biało sklep monopolowy błyszczał, jak gdyby
zbudowano go z wygładzonych przez wieki kości. Szyby wielu sklepów falowały odbijając lodowatobiałe promienie
zachodzącego słońca, jakby ukrywały to, co robili pracujący za nimi ludzie. Cienie rzucane przez budynki, sosny i cyprysy
były proste, spiczaste, o krawędziach ostrych jak brzytwa.
Sam zatrzymał się na czerwonym świetle przy trzecim skrzyżowaniu w połowie centrum handlowego. Za nim nie
stały żadne samochody, toteż przyglądał się nielicznym przechodniom. Ci ludzie także wydali mu się dziwni z bliżej
nieokreślonych powodów. Szli szybko, prężnie, z podniesionymi głowami, emanując dziwną niecierpliwością, która nie
pasowała do atmosfery leniwej, nadmorskiej miejscowości liczącej tylko trzy tysiące mieszkańców.
Westchnął i ruszył w dół Ocean Avenue, uspokajając się, że wszystkiemu winna jego wybujała wyobraźnia.
Moonlight Cove i mieszkańcy wydaliby mu się najzwyklejsi pod słońcem, gdyby wpadł tu po długiej podróży na obiad do
miejscowej restauracji. Ale on przybył do tego miasta świadom, że coś się tu dzieje złego, więc wymyślił jakieś prorocze
oznaki w całkiem normalnym otoczeniu.
Tak przekonywał sam siebie, wiedząc, że jednak jest inaczej.
Przyjechał do Moonlight Cove, gdyż umierali tu ludzie, a oficjalne wyjaśnienia zgonów budziły podejrzenia. Sam
przeczuwał, że prawda okaże się niezwykle bulwersująca. Przez lata nauczył się ufać swej intuicji, dzięki czemu jeszcze
żył.
Zaparkował wypożyczonego forda przed sklepem z upominkami.
Na horyzoncie szarego jak skała morza zachodzące słońce z wolna pokrywało niebo bladą czerwienią. Nad
pomarszczoną wodą unosiły się wężowate pasma mgły.
3
Chrissie Foster siedziała na podłodze oparta o półkę z puszkami w spiżarni na tyłach kuchni. Spojrzała na zegarek.
W niewyraźnym świetle gołej żarówki tkwiącej pod sufitem stwierdziła, że jest zamknięta w tej małej, pozbawionej okien
komórce już niemal dziewięć godzin. Zegarek dostała na jedenaste urodziny cztery miesiące temu i wpadła w zachwyt,
ponieważ nie była to dziecinna zabawka, lecz elegancki pozłacany damski zegarek, z rzymskimi cyframi, prawdziwy
Timex, jaki nosiła jej matka. Posmutniała. Zegarek symbolizował czas szczęścia i rodzinnej wspólnoty, które utraciła na
zawsze.
Oprócz smutku, samotności i znużenia po godzinach spędzonych w zamknięciu, czuła również lęk. Nie była
oczywiście tak przestraszona jak wówczas, gdy ojciec przeniósł ją przez cały dom i wrzucił do spiżarni. Wtedy, wrzeszcząc
i wierzgając nogami przeraziła się tym, co zobaczyła i co spotkało rodziców. Potworny strach nie mógł trwać wiecznie.
Powoli ustępował przechodząc w lęk, który sprawiał, że było jej na przemian gorąco i zimno, że czuła mdłości i ból głowy,
jak gdyby zachorowała na grypę.
Zastanawiała się, co z nią zrobią, gdy wreszcie wypuszczą ze spiżarni, choć właściwie dobrze wiedziała, że
przemieni się w jedna z nich. Tak naprawdę rozmyślała nad rezultatem owej przemiany. Czym, dokładnie, stanie się?
Matka i ojciec nie byli już zwykłymi ludźmi, ale nie potrafiła opisać ich obecnego wcielenia.
Jej strach potęgował fakt, że nie znajdowała słów na wyjaśnienie tego, co działo się w domu. Wierzyła zaś w potęgę
słów. Czytała z pasją niemal wszystko: poezję, opowiadania, powieści, gazety, magazyny, nawet napisy na pudełkach z
płatkami, gdy nie miała nic innego pod ręką. Chodziła do szóstej klasy, a nauczycielka, pani Tokawa, mówiła, że jest
oczytana jak uczeń z dziesiątej klasy. Gdy nie była zajęta lekturą, pisała opowiadania. W ostatnim roku zdecydowała, że
gdy dorośnie, zacznie pisać powieści, takie jak Paul Zindel, albo wyniosły Daniel Pinkwater, a najlepiej jak Andre Norton.
Lecz teraz słowa zawodziły. Przyszłość miała się w znacznym stopniu różnić od tej, jaką sobie wyobrażała. Tak
samo przerażała ją utrata wizji bezpiecznej przyszłości pisarki jak i przemiana rodziców. Niespełna dwunastoletnia Chrissie
już z całą ostrością uświadomiła sobie kruchość życia.
Ale jeszcze nie poddała się. Zamierzała walczyć. Nie zmienią jej tak łatwo. Wkrótce po tym, jak wylądowała w
spiżarni, gdy już obeschły jej łzy, zaczęła przeglądać półki w poszukiwaniu jakiejś broni. Zgromadzono tu głównie
jedzenie w puszkach, butelkach i kartonach, ale również czystą bieliznę, apteczkę i przybory do majsterkowania. Znalazła
doskonałą broń: mały pojemnik środka do smarowania w aerozolu, zawierający WD-40. Gdyby prysnęła im w oczy
znienacka, miałaby szansę ucieczki.
Ułożyła w głowie nagłówek do gazety: „Sprytna dziewczyna ratuje się przy pomocy zwykłego, domowego środka
do smarowania”.
Trzymała WD-40 w dłoniach, co dodawało jej otuchy.
Od czasu do czasu powracały wyraziste i niepokojące wspomnienia: widziała czerwoną i wykrzywioną z
wściekłości twarz ojca, gdy wpychał ją do spiżarni. Miał podkrążone oczy, rozdęte nozdrza i zęby odsłonięte w
zwierzęcym pomruku.
Wrócę po ciebie – charczał, plując na wszystkie strony – wrócę.
Zatrzasnął drzwi, a pod klamkę wepchnął krzesło z wysokim oparciem. Później, gdy w domu zapanowała cisza i
wydawało się, że rodzice są daleko, Chrissie pchała drzwi z całej siły, ale krzesło stanowiło przeszkodę nie do pokonania.
Wrócę po ciebie. Wrócę.
Jego wykrzywiona twarz i przekrwione oczy przywiodły jej na myśl opis morderczego Hyde’a z książki o Dr.
Jekyllu, autorstwa Roberta Louisa Stevensona, którą czytała kilka miesięcy temu. Ojca opanowało szaleństwo. Nie był już
tym samym człowiekiem, co niegdyś.
Jeszcze bardziej przerażało ją wspomnienie tego, co ujrzała w korytarzu na piętrze, gdy nieoczekiwanie wróciła do
domu spóźniwszy się na szkolny autobus. Zaskoczyła wówczas rodziców. Lecz to nie byli oni. Przeistoczyli się w coś
innego.
Wstrząsnął nią dreszcz.
Ścisnęła mocniej pojemnik z WD-40.
Nagle, po raz pierwszy od wielu godzin, usłyszała w kuchni hałas. Otworzyły się drzwi na tyłach domu. Rozległy
się kroki kilku ludzi.
– Jest tam – powiedział ojciec.
4 / 130
450830048.005.png
Dean R. Koontz - Północ
Chrissie zamarła, a po chwili serce zaczęło bić szybciej.
– To trochę potrwa – odezwał się inny mężczyzna.
Chrissie nie poznała tego głębokiego, chrapliwego głosu.
– Widzicie, z dziećmi to sprawa bardziej skomplikowana. Shaddack nie ma pewności, czy jesteśmy już gotowi. To
ryzykowne.
– Trzeba ją poddać konwersji, Tucker – usłyszała matkę, choć mówiła jakoś inaczej niż zwykle. Poznała jej głos,
lecz pozbawiony tej zwykłej miękkości i naturalnej melodyjności, które sprawiały, że matka tak wspaniale czytała bajki.
– Oczywiście – potwierdził obcy, nazywany Tuckerem.
– Wiem o tym. Shaddack także wie. W końcu mnie tu przysłał, tylko cała sprawa zabierze trochę więcej czasu niż
zwykle. Potrzebujemy miejsca, gdzie moglibyśmy jej pilnować w trakcie konwersji.
– Zrobimy to w sypialni na górze.
Konwersja ?
Drżąc Chrissie stanęła twarzą do drzwi.
Rozległy się zgrzyt, trzask i krzesło przewróciło się.
Ściskała pojemnik w prawej ręce z palcem na dozowniku.
Drzwi otworzyły się i zajrzał ojciec.
Chrissie próbowała myśleć o nim jako o Alexie Fosterze, nie zaś ojcu, ale trudno zaprzeczyć, że to wciąż był jej
ojciec, choć stał się całkiem nową istotą.
Nie był już taki wściekły. Bardziej przypominał siebie z gęstymi jasnymi włosami o miłej twarzy z kilkoma piegami
na policzkach i nosie. Chrissie dostrzegła jednak straszną zmianę w jego oczach. Przepełniały go też dziwna nerwowość i
napięcie. Głód. Tak: tata wyglądał na zżeranego przez głód, oszalałego z głodu, łaknącego... lecz czegoś innego niż zwykłe
jedzenie. To uczucie sprawiało, że miał bezustannie napięte mięśnie i bił od niego żar jak para z wrzącej wody.
– Wyjdź, Chrissie – powiedział.
Dziewczynka przygarbiła ramiona, zamrugała, jakby chciała powstrzymać łzy. Udała, że wstrząsnął nią dreszcz i
starała się wyglądać jak mała, przestraszona, pokorna istota. Z ociąganiem zrobiła krok do przodu.
– Prędzej, prędzej – niecierpliwie poganiał ją, machając ręką.
Chrissie przestąpiła próg spiżarni i zobaczyła matkę za Alexem. Sharon wciąż była ładna z kasztanowymi włosami i
zielonymi oczami – ale utraciła miękkość i matczyne ciepło. Odmieniona patrzyła twardo, nerwowa i spięta jak ojciec.
Obok kuchennego stołu stał wysoki, szczupły mężczyzna w dżinsach i myśliwskiej kurtce. To był z pewnością
Tucker, z którym rozmawiała matka. Ostrzyżone na jeża włosy sterczały jak szczecina. Miał ciemne oczy osadzone pod
niskim, kościstym czołem. Ostro zakrzywiony nos wyglądał jak kamienny klin, wbity w środek twarzy, usta tworzyły
cienką linię, a szczęka wystawała jak u drapieżnika, polującego na małe zwierzęta, które połykał w połowie za jednym
kłapnięciem paszczy. Trzymał w ręku lekarską torbę z czarnej skóry.
Ojciec wyciągnął rękę, Chrissie błyskawicznie podniosła pojemnik z WD-40 i trysnęła mu z bliska w oczy.
Zaskoczony, zawył z bólu, Chrissie odwróciła się i prysnęła teraz matce prosto w twarz. Szukali jej na wpół oślepli, ale
prześliznęła się i popędziła przez kuchnię.
Gdy Tucker chwycił ją za ramię, kopnęła go w krocze.
Nie puścił jej, ale osłabił uścisk. Wyrwała mu się i pognała na korytarz.
4
Moonlight Cove pogrążyło się w zmierzchu niczym we mgle utkanej z purpurowego światła, a nie wody. Sam
Booker wysiadł z samochodu. Było chłodno, więc ucieszył się, że pod sztruksową kurtką ma wełniany sweter. Gdy zapaliły
się uliczne lampy, spacerował już po Ocean Avenue oswajając się z atmosferą miasta.
Wiedział, że Moonlight Cove nieźle prosperowało dzięki New Wave Microtechnology, która założyła tu główną
siedzibę trzy lata temu. Dostrzegał jednak oznaki recesji. Właściciele likwidowali sklepy z upominkami i biżuterią. Za
zakurzonymi witrynami widział gołe półki i puste pudełka wśród nieruchomych cieni. Natomiast w sklepie z modną
odzieżą zorganizowano wyprzedaż, ale najwyraźniej towar nadal rozchodził się w żółwim tempie, nawet po pięćdziesięcio-
czy siedemdziesięcioprocentowej obniżce.
Minął dwie przecznice, kierując się ku zachodowi, gdzie plaża wyznaczała koniec miasta, po czym przeszedł na
drugą stronę i wracając dotarł do pubu Przy Rycerskim Moście. Zapadł zmierzch. Perłowa mgła nadciągała od morza, a
powietrze zdawało się mienić kolorami. Zasłona o czerwonym odcieniu przykrywała wszystko, z wyjątkiem miejsc, gdzie
lampy uliczne rzucały snopy żółtego światła. Od góry zstępowała ciemność.
Trzy przecznice dalej pojawił się samochód, a Sam był jedynym przechodniem. Ta pustka, w połączeniu z
niesamowitym światłem zamierającego dnia, napełniała go uczuciem, jakby znalazł się w mieście-widmie, zamieszkałym
przez martwych. A gęstniejąca mgła, płynąca znad Pacyfiku w górę ulicy, wywoływała wrażenie, że wszystkie okoliczne
sklepy oferują na sprzedaż jedynie pajęczynę i kurz.
Jesteś ponurym draniem, powiedział do siebie. Z biegiem lat stał się pesymistą. Wszystko, co przeżył do tej pory,
wykluczało radosny optymizm.
Smugi mgły oplatały jego nogi. Nad morzem widniało jeszcze blade, na wpół zgaszone słońce. Sam poczuł dreszcz i
wszedł do pubu na drinka.
Nieliczni goście też byli jacyś smutni. Przy stoliku po lewej stronie rozmawiali cicho schyleni ku sobie kobieta i
mężczyzna. Przy barze garbił się nad szklanką piwa beczkowego facet o posępnej twarzy. Trzymał ją w dłoniach z taką
miną, jakby właśnie zobaczył pływającą w napoju pluskwę.
Lokal przypominał nieco prawdziwy angielski pub. Różne herby, skopiowane bez wątpienia z jakiejś księgi
heraldycznej, wyrzeźbiono w drewnie i ozdobiono nimi oparcia stołków barowych. W rogu stała zbroja. Na ścianach
wisiały obrazy przedstawiające polowanie na lisa.
Sam wśliznął się na stołek z dala od ponuraka. Barman ruszył szybko do niego, przecierając szmatką i tak już
nieskazitelnie czysty dębowy kontuar.
– Tak, sir, co podać? – był krągłym mężczyzną. Miał niewielki brzuszek, pulchne przedramiona pokryte czarnymi
włosami, pulchną twarz, zbyt małe usta i bulwiasty nos zakończony kulką. Okrągłe oczy nadawały jego twarzy wyraz
5 / 130
450830048.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin