Koontz Dean-Mroczne ścieżki serca.pdf

(2866 KB) Pobierz
Koontz Dean-Mroczne sciezki serca
Dean R. Koontz - Mroczne ścieżki serca
DEAN R. KOONTZ
M ROCZNE ŚCIEŻKI SERCA
( PRZEŁOŻYŁ Z YGMUNT H ALKA )
Gary’emu i Zov Karamardianom
za ich cenną przyjaźń,
za sprawianie ludziom radości
i za stworzenie nam domu z dala od domu.
W przyszłym tygodniu
wprowadzamy się na stałe!
CZĘŚĆ PIERWSZA
NA NIEZNANYM MORZU
Zbłąkani wędrowcy -
Nie wiemy, czym zapłacimy
Za naszą podróż.
Osobliwy ciąg zdarzeń
Zagadkowych, dziwnych, nierealnych -
Pozostawia nas w niepewności.
Ale żadna podróż po śmierci
Nie będzie taka ciekawa
Jak ta przez życie.
„Księga policzonych smutków”
Drżąca przędza losu
Spowija mnie delikatnie,
Ale kiedy próbuję się wymknąć –
Czuję, że jej nitki są ze stali.
„Księga policzonych smutków”
ROZDZIAŁ 1
Spencer Grant jechał samochodem przez rozświetloną noc, szukając czerwonych drzwi. Z niepokojem w sercu
myślał o tamtej kobiecie. Czujny pies siedział spokojnie obok niego. O dach dżipa bębnił deszcz.
O zmierzchu owego ponurego lutowego dnia nadciągnęła znad Pacyfiku burza bez wiatru i błyskawic. Wyglądało
na to, że deszcz, silniejszy niż mżawka, ale nie ulewny, wypłukał z miasta całą energię. Los Angeles z okolicami stało się
metropolią o rozmytych konturach, bez tętna i bez ducha. Sylwetki budynków zlewały się z sobą, ruch na jezdniach był
niemrawy, a ulice rozpływały się w szarej mgle.
Spencer jechał przez Santa Monica, mając po prawej stronie plaże i atramentowoczarny ocean. Musiał zatrzymać
się na czerwonym świetle.
Mieszaniec Rocky, trochę mniejszy od labradora, z zainteresowaniem patrzył na drogę. Kiedy jeździli fordem
explorerem, Rocky czasem spoglądał na boki, przyglądając się temu i owemu, ale głównie interesowała go droga na
wprost.
Nawet gdy jechał w przestrzeni bagażowej, za przednimi siedzeniami, rzadko wyglądał przez tylne okienko. Bał
się odpływającej w tył scenerii. Może od uciekających obrazów kręciło mu się w głowie, a od nadpływających nie.
Albo może kojarzył znikającą drogę ze swoją przeszłością. Wolał jej nie wspominać.
Tak samo jak jego pan.
Czekając na zmianę świateł, Spencer podniósł rękę do twarzy. Kiedy zaczynały się kłopoty, dotykał w zadumie
swojej blizny. Niektórzy ludzie w podobnych sytuacjach przebierają paciorki różańca. Dotknięcie uspokajało go;
przypominało mu, że największą grozę, jaką mógł kiedykolwiek przeżyć, ma już za sobą, i że nie może spotkać go w życiu
nic bardziej niebezpiecznego.
Blizna była jego cechą charakterystyczną. Był naznaczony. Jasna, z lekka połyskująca, szeroka na ćwierć do
połowy cala, sięgała od prawego ucha po podbródek. Podczas upałów, a także przy niskiej temperaturze stawała się jeszcze
jaśniejsza. Mimo że cienki pas tkanki łącznej pozbawiony był końcówek nerwów, to jednak w zimowym powietrzu czuł
bliznę jakby gorący drut przyłożono mu do twarzy. W letnim słońcu była zawsze zimna.
Zapaliło się zielone światło.
Pies podniósł kudłaty łeb w oczekiwaniu nowych wrażeń. Spencer jechał powoli na południe wzdłuż
niewidocznego wybrzeża, znów trzymając kierownicę obiema rękami. W powodzi sklepów i restauracji nerwowo wyglądał
czerwonych drzwi po wschodniej stronie ulicy.
Choć nie dotykał już szpecącej blizny, ciągle o niej pamiętał. Nigdy nie zapominał, że jest napiętnowany. Kiedy
uśmiechał się lub krzywił, czuł, jak opina połowę jego twarzy. Gdy się śmiał, jego radość była tłumiona naprężeniem
nieelastycznej tkanki.
Wycieraczki rytmicznie rozsuwały strugi deszczu.
Spencer miał spieczone wargi i wilgotne dłonie. Czuł ucisk w piersiach, spowodowany odrobinę obawą, ale
zarazem i radością na myśl o ponownym spotkaniu z Valerie.
Namyślał się, czy nie wrócić do domu. Nadzieja, którą zaczął żywić, z pewnością nie warta była funta kłaków. Był
samotny i - pomijając Rocky’ego - miał zamiar taki pozostać. Wstydził się nowej fali optymizmu i własnej naiwności,
1 / 194
450827293.002.png
Dean R. Koontz - Mroczne ścieżki serca
skrywanej potrzeby i cichej rozpaczy. A jednak jechał dalej.
Rocky nie wiedział, czego szukają, ale sapnął lekko, wyczuwając subtelną zmianę nastroju Spencera na widok
czerwonych drzwi.
Bar koktajlowy mieścił się między tajlandzką restauracją o zaparowanych oknach a pustym sklepem, który kiedyś
był galerią sztuki. Okna galerii zostały zabite deskami; w niegdyś eleganckiej fasadzie brakowało kwadratowych płyt
trawertynu, jak gdyby firma nie splajtowała, tylko wybuch bomby zakończył jej działalność. W rozproszonym świetle
padającym na fasadę, poprzez srebrzyste nitki deszczu, było widać czerwone drzwi, które zapamiętał poprzedniej nocy.
Spencer nie potrafił przypomnieć sobie nazwy baru. Wydawało się, że starał się wyrzucić ją z pamięci, ponieważ
trudno było nie zauważyć szkarłatnego napisu nad wejściem: „Czerwone Drzwi”. Uśmiechnął się bez humoru.
Po odwiedzeniu dziesiątków barów nie był w stanie spostrzec różnic między nimi, a to znaczyło, że nie umiał
zapamiętywać ich nazw. Owe niezliczone spelunki w najrozmaitszych miastach pełniły w jego przypadku rolę
konfesjonału; zamiast klęczeć przy konfesjonale, siedział na stołkach barowych i mruczał te same wyznania do ucha
przygodnych kompanów, którzy nie byli księżmi i nie mogli dać mu rozgrzeszenia.
Jego spowiednikami byli pijacy, tak samo zagubieni jak on. Nie potrafili wskazać mu właściwej pokuty, którą
powinien odprawić po to, żeby znaleźć spokój. W dyskusjach na temat sensu życia byli nieprzekonywujący.
W przeciwieństwie do swoich rozmówców, przed którymi często odkrywał duszę, Spencer nigdy się nie upijał.
Pijaństwo było dla niego czymś równie odrażającym jak samobójstwo. Upić się znaczyło zrezygnować z kontrolowania
sytuacji. To nie wchodziło w rachubę, ponieważ pozostała mu tylko umiejętność panowania nad biegiem wydarzeń.
Przy następnej przecznicy Spencer skręcił w lewo i zaparkował w małej uliczce.
Chodził do barów nie po to, aby pić, ale żeby nie być samotnym i móc opowiadać swoją historię ludziom, którzy
nie będą jej pamiętali następnego ranka. Często wypijał zaledwie jedno lub dwa piwa w ciągu całego długiego wieczoru.
Później, leżąc już w łóżku i patrząc w stronę niewidocznego nieba, zamykał oczy dopiero wtedy, gdy układ cieni na suficie
zaczynał mu przypominać rzeczy, o których wolałby zapomnieć.
Kiedy zgasił silnik, bębnienie deszczu zabrzmiało głośniej - dźwięk był nieubłagany, podobny do szeptów
martwych dzieci wołających do niego z głębin jego najgorszych snów.
Żółtawe światło pobliskiej latarni wypełniało wnętrze samochodu, tak że widział wyraźnie Rocky’ego. Duże
wyraziste oczy psa obserwowały go z wielką uwagą.
- Może to zły pomysł - powiedział na głos Spencer.
Pies wysunął głowę do przodu, żeby polizać ciągle jeszcze zaciśniętą na kierownicy rękę pana, tak jakby chciał
dać do zrozumienia, że Spencer powinien się odprężyć i zrobić to, po co przyjechał.
Spencer położył rękę na głowie kundla, żeby go popieścić. Rocky opuścił łeb - nie po to, żeby ułatwić palcom
pana drapanie po uszach i karku, ale żeby zademonstrować swoją służalczość i łagodność.
- Jak długo już jesteśmy razem? - spytał Spencer.
Rocky trzymał łeb nisko, kuląc się, ale nie drżąc pod pieszczotliwym dotknięciem ręki człowieka.
- Prawie dwa lata. - Spencer odpowiedział sam sobie. - Dwa lata życzliwości, długich spacerów, gonienia po plaży
za latającymi krążkami, regularnych posiłków... a ty czasem jeszcze myślisz, że mam zamiar cię uderzyć.
Rocky siedział nadal na fotelu pasażera w pozie pełnej uniżenia.
Spencer wsunął rękę pod brodę psa, zmuszając go do podniesienia głowy. Po krótkiej próbie cofnięcia jej Rocky
przestał się opierać.
Patrząc mu prosto w oczy, Spencer zapytał:
- Ufasz mi?
Pies odwrócił wzrok.
Spencer potrząsnął łagodnie jego pyskiem, nakazując mu posłuch.
- Głowa do góry, rozumiesz? Masz być zawsze hardy, pewny siebie! Głowa do góry i patrz ludziom w oczy!
Zrozumiałeś?
Rocky wysunął język spomiędzy na wpół zaciśniętych zębów i polizał palce, które obejmowały jego pysk.
- Biorę to za znak zgody - powiedział Spencer, puszczając psa. - Nie mogę cię zabrać z sobą do tego baru. Nie
gniewaj się.
Nawet nie będąc psem przewodnikiem, w niektórych barach Rocky mógłby leżeć u jego stóp bądź siedzieć na
stołku i nikt nie protestowałby przeciw łamaniu przepisów higieny. W razie ewentualnej wizyty inspektora - obecność psa
byłaby i tak najdrobniejszym przewinieniem. Lokal „Czerwone Drzwi” usiłował uchodzić za coś lepszego, Rocky mógłby
więc być źle widziany.
Spencer wysiadł z dżipa i zatrzasnął drzwiczki. Uruchomił centralny zamek i włączył system alarmowy.
Nie mógł liczyć na to, że Rocky przypilnuje forda. Był psem, który nie potrafiłby odstraszyć zdecydowanego
złodzieja samochodów, o ile potencjalny złodziej nie miałby fobii na punkcie lizania jego ręki.
Spencer obejrzał się za siebie po krótkim sprincie przez zimny deszcz pod markizę narożnego budynku.
Pies zajmował teraz fotel kierowcy i wyglądał na zewnątrz, z nosem przyciśniętym do bocznego okienka, jednym
uchem sterczącym w górę i drugim zwisającym. Jego oddech zaparowywał szybę. Nie warczał. Rocky nigdy nie warczał.
Po prostu siedział i czekał. Siedemdziesiąt funtów czystej miłości i cierpliwości.
Spencer odwrócił się od samochodu i okrążył narożnik, garbiąc się pod wpływem zimna.
Sądząc z dobiegających odgłosów, wybrzeże i wszystkie dzieła cywilizacji, stojące na nim, były bryłami lodu
roztapiającymi się i ginącymi w czarnej otchłani Pacyfiku. Deszcz spływał z markizy, bulgotał w rynnach, pryskał spod
opon przejeżdżających samochodów. Niekończący się łoskot przypływu, bardziej wyczuwalny niż słyszalny, oznajmiał
stałą erozję plaż i urwisk.
Kiedy Spencer mijał zabitą deskami galerię, z cienia głęboko cofniętego wejścia ktoś do niego przemówił. Głos
był suchy, ochrypły i zgrzytliwy.
- Wiem, jaki jesteś.
Spencer zatrzymał się i spojrzał z ukosa w mroku. We wnęce siedział mężczyzna i opierał się o drzwi galerii. Był
brudny i nieogolony; nie wyglądał na istotę ludzką, a raczej na stertę czarnych łachmanów, nasyconą taką ilością
organicznego brudu, że skutkiem naturalnego procesu powstało w niej życie.
- Wiem, jaki jesteś - powtórzył cicho, ale wyraźnie, włóczęga.
2 / 194
450827293.003.png
Dean R. Koontz - Mroczne ścieżki serca
Z wnęki sączył się charakterystyczny odór niemytego ludzkiego ciała, moczu i taniego wina.
Począwszy od późnych lat siedemdziesiątych, kiedy to większość psychicznie chorych została wypuszczona z
sanatoriów w imię wolności obywatelskich i współczucia, liczba powłóczących nogami, znarkotyzowanych,
psychotycznych mieszkańców ulic stopniowo wzrastała. Włóczyli się po miastach Ameryki, wykorzystywani w celach
agitacyjnych przez polityków, nadal zaniedbani, stanowiąc armię żywych trupów.
Przenikliwy szept był suchy i niesamowity: wydał mu się głosem reanimowanej mumii.
- Wiem, jaki jesteś.
Rozsądną reakcją było iść dalej.
Blada twarz włóczęgi, od brody po zmierzwione włosy, ledwie majaczyła w mroku. Zapadnięte oczy
przypominały bezdenne studnie.
- Wiem, jaki jesteś.
- Nikt nie wie - burknął Spencer.
Wodząc końcami palców prawej dłoni wzdłuż blizny, minął zabitą deskami galerię i włóczęgę kryjącego się we
wnęce.
- Nikt nie wie - wyszeptał włóczęga. Może jego uwagi pod adresem Spencera, które z początku wydawały się
dziwne i spostrzegawcze, a nawet złowieszcze, były niczym innym jak tylko bezmyślnym powtórzeniem słów
zasłyszanych od poprzedniego przechodnia?
Spencer zatrzymał się przed barem. Czyżby popełniał straszliwy błąd? Wahał się z ręką na klamce.
Włóczęga odezwał się jeszcze raz. Głos dobiegający poprzez plusk deszczu przypominał źle uregulowany
radioodbiornik, nastawiony na stację w najodleglejszym punkcie świata.
- Nikt nie wie...
Spencer otworzył drzwi i wszedł do baru.
W środę wieczór przy stoliku rezerwacji w przedsionku nie zauważył żywej duszy. Możliwe, że w piątki i soboty
również nikt nie witał gości. Lokal był raczej ponury.
Powietrze wewnątrz było ciepłe, stęchłe i zasnute niebieskawym dymem z papierosów. W lewym, odleglejszym
rogu głównej sali pianista, siedzący pod punktowym światłem, przedzierał się przez bezduszną aranżację „Tangerine”.
Bar, utrzymany w kolorach czarnym i szarym, był wyposażony w niklowane elementy, lustrzane ściany i
wbudowane na stałe lampy w stylu art deco, które rzucały na sufit nakładające się na siebie koła nastrojowego,
szafirowoniebieskiego światła. Kiedyś lokal stanowił ciekawe wnętrze. Teraz obicia były poobdzierane, a lustra
porysowane. Nikiel stracił połysk od dymu z papierosów.
Większość stolików była wolna. Kilka starszych par siedziało w pobliżu pianina.
Spencer podszedł do kontuaru, który ciągnął się po prawej stronie, i usiadł na stołku w miejscu najbardziej
oddalonym od pianisty.
Barman miał rzednące włosy, niezdrową cerę i szare, wodniste oczy. Jego zawodowa uprzejmość i blady uśmiech
nie były w stanie ukryć znudzenia. Funkcjonował z wydajnością robota i z taką samą obojętnością, zniechęcając klientów
do konwersacji unikaniem ich wzroku.
Dwaj mężczyźni około pięćdziesiątki siedzieli nieopodal, obaj zaglądali posępnie do swoich szklanek. Mieli
rozpięte kołnierzyki i krzywo wiszące krawaty. Wyglądali na podpitych i ponurych, niczym urzędnicy agencji
reklamowych, którzy zostali wylani z pracy dziesięć lat temu. Mimo to wstawali każdego ranka i ubierali się do pracy,
ponieważ nie wiedzieli, co z sobą zrobić; możliwe, że przychodzili do baru, ponieważ tu kiedyś wstępowali dla odprężenia
się po pracy.
Jedyna kelnerka, obsługująca stoliki, była uderzająco piękna: pół krwi Murzynka, pół krwi Wietnamka. Ubrana
była tak samo jak poprzedniego wieczoru: czarne szpilki, krótka czarna spódniczka i sweterek z krótkimi rękawkami w tym
samym kolorze. Valerie nazywała ją Rosie.
Po piętnastu minutach Spencer zatrzymał Rosie, kiedy przechodziła obok, niosąc tacę z drinkami.
- Czy Valerie dzisiaj pracuje?
- Powinna - odparła.
Odprężył się. Valerie nie kłamała. Myślał, że wprowadziła go w błąd, chcąc się go delikatnie pozbyć.
- Trochę się o nią niepokoję - powiedziała Rosie.
- Dlaczego?
- Jej zmiana zaczęła się godzinę temu. - Wzrok Rosie błądził w okolicach jego blizny. - Jeszcze się nie zjawiła.
- Często się spóźnia?
- Val? Nie ona. Ona jest dobrze zorganizowana.
- Od jak dawna tutaj pracuje?
- Mniej więcej od dwóch miesięcy. Ona... - Kobieta oderwała wzrok od blizny i spojrzała mu w oczy. - Czy pan
jest jej przyjacielem?
- Byłem tu wczoraj wieczorem. Siedziałem w tym samym miejscu. Ruch był niewielki, więc Valerie mogła ze mną
przez chwilę porozmawiać.
- Tak, pamiętam pana. - Z tonu Rosie można było wyczuć, że nie rozumie, dlaczego Valerie w ogóle z nim
rozmawiała.
Nie wyglądał na mężczyznę spędzającego kobietom sen z oczu. Był ubrany całkiem zwyczajnie - w adidasy,
dżinsy, koszulę roboczą i drelichową kurtkę kupioną u Kmarta, w to samo co poprzedniego wieczoru. Żadnych
kosztowności. Zegarek marki Timex. No i miał bliznę. Zawsze miał tę bliznę.
- Dzwoniłam do jej mieszkania - oznajmiła Rosie. - Nikt nie odpowiada. Niepokoję się.
- Godzina spóźnienia to niewiele. Może złapała gumę.
- W tym mieście - powiedziała Rosie z oburzeniem, które dodawało jej dziesięciu lat - mogła zostać wielokrotnie
zgwałcona, zasztyletowana przez dwunastoletniego szczeniaka naćpanego kokainą, a nawet zastrzelona na własnym
podjeździe przez złodzieja samochodów.
- Nie jest pani optymistką, prawda?
- Po prostu oglądam wiadomości.
Zaniosła drinki do stolika, przy którym siedziały dwie starsze pary, o wyrazie twarzy nie tyle odświętnym, ile
3 / 194
450827293.004.png
Dean R. Koontz - Mroczne ścieżki serca
zgorzkniałym. Nie ulegając fali nowego purytanizmu, która ogarnęła wielu Kalifornijczyków, zapamiętale palili papierosy,
jakby się bali, że ogłoszony ostatnio całkowity zakaz palenia w restauracjach może zostać rozciągnięty na bary i prywatne
mieszkania i że każdy palony przez nich papieros może okazać się ostatnim.
Pianista zapamiętale znęcał się nad „The Last Time I Saw Paris”. Spencer pociągnął dwa małe łyki piwa.
Sądząc po melancholijnym nastroju bywalców baru - mógł to być dla nich czerwiec 1940 roku, z niemieckimi
czołgami jeżdżącymi po Champs-Élysées i ze zwiastunami Sądu Ostatecznego na wieczornym niebie.
Kilka chwil później kelnerka znowu podeszła do Spencera.
- Myślę, że zachowałam się jak stuknięta - powiedziała.
- Wcale nie. Ja też oglądam wiadomości.
- To dlatego, że Valerie jest taka...
- Wyjątkowa - dokończył Spencer. Popatrzyła na niego z mieszaniną zaskoczenia i niejasnej obawy, że czyta w jej
myślach.
- Tak. Wyjątkowa. Można znać ją ledwie przez tydzień, a już człowiek chce, żeby była szczęśliwa - żeby jej się
powodziło w życiu.
Na to nie trzeba tygodnia, pomyślał Spencer. Wystarczy jeden wieczór.
- Może dlatego, że sprawia wrażenie, jakby sporo wycierpiała - kontynuowała Rosie.
- W jaki sposób? - zapytał Spencer. - Przez kogo?
Wzruszyła ramionami.
- Nic o tym nie wiem, ona nigdy się nie zwierzała. To się po prostu czuje.
On też zauważył u Valerie wrażliwość, podatność na zranienie.
- A przy tym jest twarda - ciągnęła Rosie. - Jezu, nie wiem czemu tak się o nią martwię. Nie jestem jej starszą
siostrą. Ostatecznie każdy ma prawo spóźnić się od czasu do czasu.
Poszła dalej. Spencer wypił łyk ciepłego piwa.
Pianista zaczął grać melodię „It Was a Very Good Year”, której Spencer nie lubił nawet w wykonaniu Sinatry,
chociaż był jego fanem. Wiedział, że melodia powinna brzmieć refleksyjnie, nawet z lekka melancholijnie, a wydawała mu
się przeraźliwie smutna. Nie była to pogodna zaduma starszego mężczyzny wspominającego kobiety, które niegdyś kochał,
ale ponura ballada o kimś dożywającym końca swoich dni, przypominającym sobie puste życie pozbawione głębokich
uczuć.
Doszedł do wniosku, że taka interpretacja piosenki wyraża jego własny lęk, iż za parę dziesiątek lat, kiedy jego
życie zacznie gasnąć, zejdzie ze świata z goryczą w sercu i w samotności.
Spojrzał na zegarek. Valerie spóźniała się już półtorej godziny.
Niepokój kelnerki był zaraźliwy. Oczyma duszy ujrzał twarz Valerie w połowie zakrytą rozsypanymi ciemnymi
włosami, cienką strużkę krwi, policzek spoczywający na podłodze, oczy szeroko otwarte i nieruchome. Wiedział, że jego
obawy są irracjonalne. Po prostu spóźniła się do pracy. Nie było w tym nic złowieszczego. Mimo to lęk narastał w nim z
minuty na minutę.
Postawił niedopite piwo na kontuarze, zsunął się ze stołka i wyszedł w zimną noc, gdzie łoskot deszczu
łomoczącego w płócienną markizę przywodził na myśl maszerujące armie.
Kiedy przechodził koło wejścia do galerii, usłyszał, że włóczęga cicho płacze. Wzruszony, zatrzymał się.
Wśród tłumionych odgłosów żalu ledwie widzialny nieznajomy wyszeptał ostatnie słowa, które usłyszał od
Spencera:
- Nikt nie wie... nikt nie wie... - Ta krótka informacja widocznie nabrała dla niego osobistego i głębokiego
znaczenia, gdyż wypowiadał ją z inną niż Spencer intonacją: ze spokojną, głęboką udręką. - Nikt nie wie.
Chociaż Spencer wiedział, że postępuje niemądrze, fundując nieszczęśnikowi środek do dalszej samozagłady,
wyłowił z portfela dziesięciodolarowy banknot. Wszedł w głąb mrocznej wnęki, w cuchnący odór bijący od włóczęgi i
wyciągnął rękę z banknotem.
- Proszę to wziąć.
Ręka, która wyciągnęła się po pieniądze, była albo w czarnej rękawiczce, albo nadzwyczaj brudna. W ciemności
ledwie sieją widziało. Wyjmując banknot z palców Spencera, włóczęga lamentował cicho.
- Nikt... nikt...
- Na pewno jakoś się jeszcze ułoży - powiedział przyjaźnie Spencer. - Takie jest życie. Wszyscy musimy przez nie
przejść.
- Takie jest życie, wszyscy musimy przez nie przejść - wyszeptał włóczęga.
Spencerowi ponownie stanął przed oczami obraz martwej twarzy Valerie. Pobiegł przez deszcz w stronę
samochodu.
Rocky obserwował go przez boczne okienko. Kiedy Spencer otworzył drzwiczki, pies przelazł na siedzenie
pasażera.
Spencer wsiadł i zatrzasnął drzwiczki, przynosząc z sobą zapach mokrego drelichu i ozonu.
- Tęskniłeś za mną, Zabójco?
Rocky kiwał się z boku na bok, próbując machać ogonem, na którym siedział.
Zapalając silnik, Spencer dodał:
- Będzie ci miło dowiedzieć się, że nie zrobiłem z siebie durnia.
Pies kichnął.
- Ale tylko dlatego, że nie przyszła.
Pies podniósł głowę w zaciekawieniu.
Zwalniając ręczny hamulec i wrzucając bieg, Spencer spytał:
- Jak myślisz, co zrobię teraz, kiedy mam nad nią przewagę, zamiast zrezygnować i pojechać do domu? Hmmm?
Pies najwyraźniej nie wiedział.
- Mam zamiar wścibić nos w cudzy interes i dać sobie drugą szansę na sfuszerowanie sprawy. Powiedz,
przyjacielu, czy straciłem rozum?
Rocky tylko sapał.
Odjeżdżając od krawężnika, Spencer dorzucił:
4 / 194
450827293.005.png
Dean R. Koontz - Mroczne ścieżki serca
- Tak, masz rację. Jestem kopnięty.
Pojechał prosto w stronę domu Valerie. Samochodem dziesięć minut drogi.
Poprzedniej nocy czekał na zewnątrz „Czerwonych Drzwi” do drugiej nad ranem, siedząc wraz z Rockym w
fordzie, i pojechał za Valerie, która wyszła wkrótce po zamknięciu baru. Dzięki treningowi w zakresie technik inwigilacji
potrafił dyskretnie śledzić ludzi. Na pewno go nie zauważyła.
Nie był, co prawda, przekonany, czy zdołałby wytłumaczyć jej - a także samemu sobie - dlaczego za nią pojechał.
Zaledwie po jednej rozmowie, zakłócanej obsługiwaniem przez nią nielicznych klientów w prawie wyludnionym barze,
ogarnęło go pragnienie dowiedzenia się o niej absolutnie wszystkiego.
W rzeczywistości było to coś więcej niż pragnienie. Była to silna, wewnętrzna potrzeba, którą musiał zaspokoić.
Chociaż miał czyste intencje, czuł się trochę zawstydzony swoją narastającą obsesją. Poprzedniej nocy siedział w
samochodzie naprzeciw jej domu, patrząc na oświetlone okna. Były zasłonięte, lecz raz zobaczył jej cień przesuwający się
po fałdach draperii - było to jak mignięcie ducha podczas seansu spirytystycznego. Krótko przed wpół do czwartej rano
zgasło ostatnie światło. Spencer jeszcze przez godzinę czuwał, patrząc na ciemny dom, zastanawiając się, jakie Valerie
czyta książki, co lubi robić w wolne dni, jakich ma rodziców, gdzie spędziła dzieciństwo, o czym śni, kiedy jest w dobrym
nastroju, a o czym, gdy coś ją przygnębia.
Teraz - dwadzieścia cztery godziny później - znów jechał w stronę jej domu z mrowiącym uczuciem
nieokreślonego lęku. Spóźniła się do pracy. Nic więcej. Głębokość jego troski powiedziała mu więcej, niżby chciał
wiedzieć: że jego zainteresowanie tą kobietą jest przesadne.
W miarę jak oddalał się od Ocean Avenue w stronę dzielnic mieszkalnych, ruch uliczny malał. Lśnienie mokrego
asfaltu stwarzało złudzenie, jakby wszystkie ulice były leniwymi rzekami, płynącymi do własnych dalekich ujść.
Valerie Keene mieszkała w cichej dzielnicy drewnianych domów parterowych, zdobionych sztukaterią,
wybudowanych w późnych latach czterdziestych. Domy były niewielkie, ale za to pełne uroku. Miały okna zaopatrzone po
obu stronach w dekoracyjne okiennice, były ozdobione faliście powycinanymi lub rzeźbionymi listwami pod okapami,
fantazyjnymi liniami dachów i mocno wgłębionymi oknami mansardowymi. Po kratkach werand pięły się krzewy
bugenwilli.
Nie chcąc zwrócić na siebie niczyjej uwagi, Spencer zerknął tylko kątem oka w stronę południowej strony
kwartału ulic, gdzie znajdował się domek Valerie, minął go i pojechał dalej. Rocky także łypnął w bok, ale tak jak i jego
pan nie znalazł w wyglądzie domku niczego alarmującego.
Przy końcu kwartału Spencer skręcił i pojechał na południe. Następne uliczki po prawej były ślepe. Minął je. Nie
chciał parkować przy uliczce bez wyjazdu. Mógłby się znaleźć w pułapce. Przy następnej głównej alei znów skręcił w
prawo i zaparkował przy krawężniku, w sąsiedztwie domów takich samych jak bungalow Valerie. Wyłączył wycieraczki,
ale nie zgasił silnika.
Miał ciągle nadzieję, że odzyska rozsądek, włączy bieg i pojedzie do domu.
Rocky spoglądał na niego wyczekująco. Jedno ucho mu jak zwykle sterczało, drugie było opuszczone.
- Nie panuję nad sobą - powiedział Spencer do psa i do samego siebie. - Nie mam pojęcia dlaczego.
Deszcz spływał po przedniej szybie. W strużkach wody polśniewały światła latarń.
Westchnął i zgasił silnik.
Wyjeżdżając z domu, zapomniał wziąć z sobą parasol. Krótki sprint do baru „Czerwone Drzwi” i z powrotem
zwilżył mu ubranie. Wiedział, że dłuższy spacer przemoczy go do suchej nitki.
Nawet nie uświadamiał sobie, z jakiego powodu nie zaparkował naprzeciw jej mieszkania. Trening. Instynkt.
Obsesja. Może wszystko naraz.
Schylił się obok Rocky’ego i wytrzymując jego ciepły, kochający język w swoim uchu, wydobył ze schowka
ręczną latarkę i wsunął ją do kieszeni.
- Gdyby ktoś chciał dobrać się do samochodu - nakazał psu - wypruj mu flaki.
Rocky w odpowiedzi ziewnął. Spencer wysiadł z forda. Odchodząc, wcisnął pilota i na rogu ulicy skręcił na
północ. Nie biegł. Wiedział, że i tak, zanim dotrze do domu Valerie, będzie przemoczony.
Biegnąca z północy na południe ulica była wysadzana drzewami jacaranda . W lecie ich liście i kaskady
purpurowych kwiatów dawałyby nieco schronienia przed deszczem. Teraz, w zimie, gałęzie były gołe.
Nim Spencer doszedł do uliczki Valerie, już był przemoknięty. Wzdłuż uliczki rosło awokado kanaryjskie, którego
korzenie pokruszyły i powysadzały płyty chodnikowe, za to gałęzie, pokryte gęstymi liśćmi, tworzyły baldachim,
zapewniający schronienie przed deszczem.
Wysokie drzewa nie dopuszczały żółtego światła sodowych lamp ulicznych nawet do frontowych trawników przed
domami. Drzewa i krzewy wokół były w pełni rozwinięte, niektóre nawet przerośnięte. Jeśli ktokolwiek z lokatorów
wyglądałby teraz przez okno, najprawdopodobniej nie spostrzegłby go za ścianą zieleni, w głębokim cieniu.
Przechodząc chodnikiem, zaglądał do zaparkowanych przy krawężniku samochodów. O ile mógł się zorientować,
wszystkie były puste.
Po drugiej stronie ulicy przed domem Valerie stał wóz do przeprowadzek. Spencerowi to odpowiadało: wielka
ciężarówka zasłaniała widok sąsiadom z naprzeciwka. Nikogo przy niej nie było; widocznie przeprowadzkę zaplanowano
na rano.
Spencer skręcił w prawo i wszedł po trzech stopniach na werandę. Kratki po obu stronach porośnięte były nie
bugenwillą, ale kwitnącym w nocy jaśminem, który odświeżał powietrze niezwykłym zapachem, mimo że do pełni sezonu
było jeszcze daleko.
Na werandzie panował głęboki mrok. Spencer wątpił, by mógł go zobaczyć ktoś z ulicy.
Przesuwając palce wzdłuż framugi drzwi, znalazł w ciemności przycisk dzwonka. Usłyszał, jak rozbrzmiewa
cicho wewnątrz domu.
Czekał. Nie zapaliło się ani jedno światło.
Poczuł chłód na karku. Miał wrażenie, że jest śledzony. Wychodzące na werandę okna po obu stronach drzwi
szczelnie zasłonięto od wewnątrz. Nie dostrzegł szczeliny, przez którą mógłby być obserwowany.
Obejrzał się na ulicę. Żółte sodowe lampy przeświecały przez ulewny deszcz. Stojącą przy dalszym krawężniku
ciężarówkę w połowie skrywał cień, w połowie zaś oświetlała latarnia. Przy bliższym krawężniku stała zaparkowana
5 / 194
450827293.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin