Henryk Sienkiewicz
POTOP
Tom I
Wstęp
Był na Żmudzi ród możny Billewiczów, od Mendoga się wywodzący, wielce skoligacony i w
całym Rosieńskiem nad wszystkie inne szanowany. Do urzędów wielkich nigdy Billewiczowie nie
doszli, co najwyżej powiatowe piastując, ale na polu Marsa niepożyte krajowi oddali usługi, za
które różnymi czasami hojnie bywali nagradzani. Gniazdo ich rodzinne, istniejące do dziś, zwało
się także Billewicze, ale prócz nich posiadali wiele innych majętności i w okolicy Rosień, i dalej ku
Krakinowu, wedle Laudy, Szoi, Niewiaży – aż hen, jeszcze za Poniewieżem. Potem rozpadli się na
kilka domów, których członkowie potracili się z oczu. Zjeżdżali się wszyscy wówczas tylko gdy w
Rosienicach, na równinie zwanej Stany, odbywał się popis pospolitego ruszenia żmudzkiego. Częściowo
spotykali się także pod chorągwiami litewskiego komputu i na sejmikach, a że byli zamożni,
wpływowi, więc liczyć się z nimi musieli sami nawet wszechpotężni na Litwie i Żmudzi Radziwiłłowie.
Za panowania Jana Kazimierza patriarchą wszystkich Billewiczów był Herakliusz Billewicz,
pułkownik lekkiego znaku, podkomorzy upicki. Ten nie mieszkał w gnieździe rodzinnym, które
dzierżył pod owe czasy Tomasz, miecznik rosieński; zaś do Herakliusza należały Wodokty, Lubicz
i Mitruny, leżące w pobliżu Laudy, naokół, jakby morzem, ziemiami drobnej szlachty oblane.
Prócz Billewiczów bowiem kilka było tylko większych domów w okolicy, jako Sołłohuby,
Montwiłłowie, Schyllingowie, Koryznowie, Sicińcsy (choć i drobnej braci tychże nazwisko nie
brakło), zresztą całe porzecze Laudy usiane było gęsto tak zwanymi „okolicami” albo mówiąc
zwyczajnie: zaściankami zamieszkałymi przez sławną i głośną w dziejach Żmudzi szlachtę laudańską.
W
innych okolicach kraju rody brały nazwę od zaścianków albo zaścianki od rodów, jako bywało
na Podlasiu; tam zaś, wzdłuż laudańskiego porzecza, było inaczej. Tam mieszkali w Morezach
Stakjanowie, których swego czasu Batory osadził za męstwo okazane pod Pskowem. W
Wołmontowiczach na dobrej glebie roili się Butrymowie, najdłuższe chłopy z całej Laudy, słynni z
małomówności i ciężkiej ręki, którzy czasy sejmików, zjazdów lub wojen murem w milczeniu iść
zwykli. Ziemie w Drożejkanach i Mozgach uprawiali liczni Domaszewiczowie, słynni myśliwi; ci
puszczą Zielonką aż do Wiłkomierza tropem niedźwiedzim chadzali. Gasztowtowie siedzieli na
Pacunelach; panny ich słynęły pięknością, tak iż w końcu wszystkie gładkie dziewczęta w okolicy
Krakinowa, Poniewieża i Upity pacunelkami nazywano. Sołłohubowie Mali byli bogaci w konie i
bydło wyborne, na leśnych pastwiskach hodowane; zaś Gościewicze w Goszczunach smołę w lasach
pędzili, od którego zajęcia zwano ich Gościewiczami Czarnymi albo dymnymi.
Było i więcej zaścianków, było i więcej rodów. Wielu z nich nazwy istnieją jeszcze, ale po
większej części i zaścianki nie leżą tak, jak leżały, i ludzie innymi w nich imionami się wołają.
Przyszły wojny, nieszczęścia, pożary, odbudowywano się nie zawsze na dawnych pogorzeliskach,
słowem: zmieniło się wiele. Ale czasu swego kwitnęła jeszcze stara Lauda w pierwotnym bycie i
szlachta laudańska do największej doszła wziętości, gdyż przed niewielą laty, czyniąc pod Łojowem
przeciw zbuntowanemu kozactwu, wielką się sławą pod wodzą Janusza Radziwiłła okryła.
Służyli zaś wszyscy laudańscy w chorągwi starego Herakliusza Billewicza; więc bogatsi jako
towarzysze na dwa konie, ubożsi na jednego, najubożsi z pocztowych. W ogóle szlachta to była
wojenna i w zawodzie rycerskim szczególnie rozmiłowana. Natomiast na tych sprawach, które
zwykle materią sejmików stanowiły, mniej się znali. Wiedzieli, że król jest w Warszawie, Radziwiłł
i pan Hlebowicz, starosta na Żmudzi, a pan Billewicz w Wodoktach na Laudzie. To im wystarczyło,
i głosowali tak, jak ich pan Billewicz nauczył, w przekonaniu, że on tego chce, czego i pan
Hlebowicz, ten znów z Radziwiłłem idzie w ordynku, Radziwiłł jest ręką królewską na Litwie i
Żmudzi, król zaś małżonkiem Rzeczypospolitej i ojcem rzeszy szlacheckiej.
Pan Billewicz był zresztą więcej przyjacielem niż klientem potężnych oligarchów na Birżach – i
to wielce cenionym, bo na każde zawołanie miał tysiąc głosów i tysiąc szabel laudańskich, a szabel
4
w rękach Stakjanów, Butrymów, Domaszkiewiczów lub Gasztowtów nie lekceważył jaszcze w tym
czasie nikt na świecie. Później dopiero. Później dopiero zmieniło się wszystko, właśnie wówczas,
gdy pana Herakliusza Billewicza nie stało.
Nie stało zaś tego ojca i dobrodzieja szlachty laudańskiej w roku 1654. Rozpaliła się wówczas
wzdłuż całek wschodniej ściany Rzeczypospolitej straszna wojna. Pan Billewicz już na nią nie poszedł,
bo nie pozwolił mu na to wiek i głupota, ale laudańscy poszli. Owóż, gdy przyszła wieść, że
Radziwiłł pobity został pod Szkłowem, a laudańska chorągiew w ataku na najemną piechotę francuska
prawie w pień wycięta – stary pułkownik, rażony apopleksją, duszę oddał.
Wieść tę przywiózł niejaki pan Michał Wołodyjowski, młody, ale bardzo wsławiony żołnierz,
któren w zastępstwie pana Herakliusza laudańskim z ramienia Radziwiłła przewodził. Resztki ich
przybyły także do zagród ojczystych, znękane, pogłębione, zgłodzone i śladem całego wojska na
hetmana wielkiego narzekające, że ufny w grozę swego imienia, w urok zwycięzcy, z małą siłą na
dziesięćkroć liczniejszą potęgą się rzucił, a przez to pogrążył wojsko, kraj cały.
Lecz wśród ogólnych narzekań ani jeden głos nie podniósł się przeciw młodemu pułkownikowi,
panu Jerzemu Michałowi Wołodyjowskiemu. Owszem, ci, co uszli z pogromu , wysławiali go pod
niebiosa, cuda opowiadając o jego doświadczeniach wojskowych i czynach. I jedyną to było pociechą
dla laudańskich niedobitków wspominać o przewagach, których pod przewodem pana Wołodyjowskiego
dokonali: jako w ataku przebili się, niby przez dym, przez pierwsze kupy pośledniejszego
żołnierza; jak potem na francuskich najemników wpadłszy cały regiment najprzedniejszy w
puch na szablach roznieśli, gdy czym pan Wołodyjowski własną ręką ściął tegoż regimentu
oberszta; jako koniec, otoczeni i w cztery ognie wzięci, salwowali się po desperacku z zamętu, gęstym
trupem padając i nieprzyjaciela łamiąc.
Słuchali z żalem, ale i dumą owych opowiadań ci z laudańskich. Którzy, wojskowo w kompucie
litewskim nie służąc, obowiązani byli tylko w pospolitym ruszeniu stawiać. Spodziewano się też
powszechnie, że pospolite ruszenie, ostateczna kraju obrona, wkrótce zostanie zwołane. Była już z
góry umowa, że w takim razie pan Wołodyjowski zostanie obrany laudańskim rotmistrzem, bo
choć się do miejscowego obywatelstwa nie liczył, nie było odeń między miejscowym obywatelstwem
sławniejszego. Niedobitkowie mówili jeszcze o nim, że samego hetmana z toni wyrwał.
Toteż cała Lauda na ręku go prawie nosiła, a okolica wydzierała okolicy. Kłócili się zwłaszcza Butrymi,
Domaszewicze i Gasztowtowie, u których ma zostać najdłużej gościną. On zaś sobie ową
bitną szlachtę upodobał, że gdy okruchy wojsk radziwiłłowskich ciągnęły do Birż, by tam jako tako
po klęsce przyjść do sprawy – on z innymi nie odszedł, a jeżdżąc z zaścianku do zaścianku , w Pacunelach
u Gasztowtów wreszcie stałą rezydencję założył, u pana Pakosza Gasztowta, który nad
wszystkimi w Pacunelach miał zwierzchność.
Co prawda, nie mógłby był pan Wołodyjowski żadną miarą Birż jechać, gdyż zachorował obłożnie:
naprzód przyszły nań złe gorączki, potem od kontuzji, którą był pod Cybichowem jeszcze
otrzymał, odjęto mu prawą rękę. Trzy panny Pakoszówny, słynne z urody pacunelki, wzięły go w
czułą opiekę i poprzysięgły tak sławnego kawalera do pierwotnego zdrowia doprowadzić, szlachta
zaś, kto żyw był, zajęła się pogrzebem dawnego swego wodza, pana Herakliusza Billewicza.
Po pogrzebie otwarto testament nieboszczyka, z którego pokazało się, iż stały pułkownik dziedziczką
całej fortuny, z wyjątkiem wsi Lubicza, uczynił wnuczkę swą Aleksandrę Billewiczównę,
łowczankę upicką, opiekę zaś nad nią, dopóki by za mąż nie poszła, powierzył całej szlachcie laudańskiej.
„...Którzy, jako mnie życzliwymi byli (głosił testament) i miłością za miłość płacili, niechże i
sierocie tak będą, a w tych czasiech zepsucia i przewrotności, gdy przed swawolą i złością ludzką
nikt bezpieczen ani próżen bojaźni być nie może – niechaj sieroty przez pamięć moją od przygody
strzegą.
Baczyć także mają, aby fortuny w bezpieczności zażywała z wyjątkiem wsi Lubicza, którą panu
Kmicicowi, młodemu chorążemu orszańskiemu, dawam, darowuję i zapisuje, aby w tym przeszkody
jakiej nie miał. Kto by zaś się tej przychylności mojej dla W-nego Andrzeja Kmicica dziwował
5
albo w tym krzywdę wnuczki mojej urodzonej Aleksandry upatrywał, wiedzieć ma i powinien,
iżem od ojca urodzonego Jędrzeja Kmicica jeszcze z młodych lat, aż do dnia śmierci, przyjaźni i
zgoła braterskiego afektu doznawał. Z którym wojny odprawowałem i życie mi po wielekroć ratował,
a gdy złość i invidia panów Sicińskich wydrzeć mi fortunę chciały – i do niej mi dopomógł.
Tedy ja, Herakliusz Billewicz, podkomorzy upicki, a razem grzesznik niegodny, przed srogim sądem
bożym dziś stojący, przed czterema laty (żyw jeszcze i nogami po nizinie ziemskiej chodząc)
do pana Kmicica ojca, miecznika orszańskiego, się udałem, aby wdzięczność i przyjaźń stateczną
ślubować. Tamże za wspólną zgodą postanowiliśmy obyczajem dawnym szlacheckim i chrześcijańskim,
że dzieci nasze, a mianowicie syn jego Andrzej z wnuczką moją Aleksandra, łowczanką,
stadło uczynić maja, aby z nich potomstwo na chwałę bożą i pożytek Rzeczypospolitej wyrosło.
Czego sobie najmocniej życzę i wnuczkę moją do posłuszeństwa tu wypisanej woli obowiązuję,
chybaby pan chorąży orszański (czego Bóg nie daj) szpetnymi uczynkami sławę swą splamił i bezecnym
był ogłoszony. A jeśliby substancję swą rodzinną utracił, co przy tamtej ścianie wedle Orszy
łacnie zdarzyć się może, tedy go ma pod błogosławieństwem za męża mieć, choćby też i od
Lubicza odpadł, nic na to nie zważać.
Wszelako, jeśliby za szczególną łaską Boga wnuczka moja chciała na chwałę Jego panieństwo
swe ofiarować i zakonny habit przywdziać, tedy wolno jej to uczynić, albowiem chwała boża przed
ludzką iść powinna...”
W taki to sposób rozporządził fortuną i wnuczką pan Herakliusz Billewicz, czemu nikt się za
bardzo nie dziwił. Panna Aleksandra z dawna wiedziała, co ją czeka, i szlachta z dawna o przyjaźni
między Billewiczem a Kmicicami słyszała – zresztą umysły w czasach klęski czym innym były
zajęte, tak że wkrótce i o testamencie mówić przestano.
Mówiono tylko o Kmicicach nieustannie we dworze w Wodoktach, a raczej o panu Andrzeju, bo
stary miecznik nie żył już także. Młodszy pod Szkłowem z własną chorągiewką i orszańskimi wolentarzami
stawał. Później zniknął z oczu, ale nie przypuszczano żeby zginął, gdyż śmierć tak
znacznego kawalera pewnie by nie uszła niepostrzeżenie. Familianci to bowiem byli w Orszańskiem
Kmicice i panowie znacznych fortun, ale tamte strony płomień wojny zniszczył. Powiaty i
ziemie całe zmieniały się w głuche pola, kruszyły się fortuny, ginęli ludzie. Po złamaniu Radziwiłła
nikt już silniejszego oporu nie dawał. Gosiewski, hetman polny, sił nie miał; koronni hetmanowie
wraz z wojskami na Ukrainie ostatkiem wojsk walczyli i wspomóc go nie mogli, również jak i
Rzeczpospolita, przez wojny kozackie wyczerpana. Fala zalewała kraj coraz dalej, gdzieniegdzie
tylko o warowne mury się odbijając, ale i mury padały jedne za drugimi, jak upadł Smoleńsk. Województwo
smoleńskie, w którym leżały fortuny Kmiciców, uważano za stracone. W powszechnym
zamieszaniu, w powszechnej trwodze rozproszyli się ludzie jak liście wichrem rozegnane i nikt nie
wiedział, co się z młodym chorążym orszańskim stało.
Ale do starostwa żmudzkiego wojna jeszcze nie doszła, ochłonęła z wolna szlachta laudańska po
klęsce szkłowskiej. „Okolice” poczęły zjeżdżać i naradzać tak o rzeczy publicznej, jak o sprawach
prywatnych. Butrymowie, najskorsi do boju, przebąkiwali, że trzeba będzie na congressus pospolitego
ruszenia do Rosień jechać, a potem do Gosiewskiego, by pomścić szkłowską przegraną;
Domaszewicze Myśliwi poczęli się zapuszczać lasami, Puszczą Rogowską, aż po zastępy nieprzyjacielskie,
wieści z powrotem przywożąc; Gościewicze Dymni w dymach mięso na przyszłą wyprawę
wędzili. W sprawach prywatnych postanowiono bywałych i doświadczonych ludzi na odszukanie
pana Andrzeja Kmicica posłać.
Składali owe rady starsi laudańscy pod przewodem Pakosza Gasztowta i Kasjana Butryma,
dwóch patriarchów okolicznych – wszystka zaś szlachta, której ufność, jaką w niej położył zmarły
pan Billewicz, wielce pochlebiła, poprzysięgła sobie wiernie stać przy literze testamentu i pannę
Aleksandrę prawie rodzicielską opieką otoczyć. Toteż gdy czasu wojny, nawet w stronach, do których
wojna nie doszła, zrywały się niesnaski i zawichrzenia, na brzegach Laudy wszystko pozostało
spokojnie. Żadnych dyferencji nie podniesiono, nie było żadnego worywania się w granice
majętności młodej dziedziczki; nie poprzesypywano kopców, nie wycięto cechowanych sosen na
6
rubieżach lasów, nie zajechano pastwisk. Owszem, wspomagano zasobną samą przez się dziedziczkę,
czym która okolica” mogła. Więc Stakjanowie nadrzeczni dosyłali ryby solonej, z Wołmontowicz
od mrukliwych Butrymów przychodziły zboża, siano od Gasztowtów, zwierzyna od
Domaszewiczów Myśliwych, smoła i dziegieć od Gościewiczów Dymnych. O pannie Aleksandrze
nikt w zaściankach nie mówił, jak „nasza panna”, a piękne pacunelki wyglądały pana Kmicica
bogdaj tak samo niecierpliwie jak ona.
Tymczasem przyszły wici zwołujące szlachtę – więc poczęto ruszać na Laudzie. Kto z pacholęcia
wyrósł na męża, kogo nie pochylił wiek, ten na koń siadać musiał. Jan Kazimierz przybył go
Grodna i tam miejsce jeneralnego zbioru naznaczył. Tam też ciągnięto. Ruszyli w milczeniu pierwsi
Butrymowie, za nimi inni, a Gasztowtowie na ostatku, jak zawsze czynili, bo im od pacunelek
żal było odjeżdżać. Szlachta z innych stron kraju w małej tylko stawiła się liczbie i kraj pozostał
bez obrony, a Lauda pobożna stanęła w całości.
Pan Wołodyjowski nie ruszył, bo nie mógł jeszcze ręką władać, więc właśnie jakoby wojski
między pacunelkami pozostał. Opustoszały „okolice” i jeno starcy z białogłowami zasiadali wieczorem
przy ogniskach. Cicho było w Poniewieżu i Upicie – czekano wszędy na nowiny.
Panna Aleksandra również zamknęła się w Wodoktach, nikogo prócz sług i swych opiekunów
laudańskich nie widując.
7
ROZDZIAŁ I
Przyszedł nowy rok 1655. Styczeń był mroźny, ale suchy; zima tęga przykryła Żmudź świętą
grubym na łokieć, białym kożuchem; lasy gięły się i łamały pod obfitą okiścią, śnieg olśniewał
oczy w dzień przy słońcu, a nocą przy księżycu migotały jakoby iskry niknące po stężałej od mrozu
powierzchni; ziwerz zbliżał się do mieszkań ludzkich, a ubogie, szare ptactwo stukało dziobami do
szyb szedzią i śnieżnymi kwiatami okrytych.
Pewnego wieczora siedziała panna Aleksandra w izbie czeladnej wraz z dziewczętami dworskimi.
Dawny to był zwyczaj Billewiczów, że gdy gości nie było, to z czeladzią spędzali wieczory
śpiewając pieśni pobożne i przykładem swym prostactwo budując. Tak też czyniła i panna Aleksandra,
a to tym łacniej, że między jej dziewkami dworskimi same były prawie szlachcianki, sieroty
bardzo ubogie. Te robotę wszelką, choćby najgrubszą, spełniały i przy paniach służebnymi
były, a w zamian za to ćwiczyły się w obyczajności, lepszego doznając od prostych dziewek traktowania.
Były jednak między nimi i chłopki, mową głównie się różniące, bo wiele z nich po polsku
nie umiało.
Panna Aleksandra wraz z krewną swą panną Kulwiecówną siedziały pośrodku, a dziewczęta po
bokach na ławach; wszystkie kądziel przędły. Na potężnym kominie ze zwieszonym okapem paliły
się kłody sosnowe i karpy, to przygasając, to znów strzelając jasnym, wielkim płomieniem lub
skrami, w miarę jak stojący wedle komina wyrostek przyrzucał drobniejszych brzeźniaków i łuczywa.
Gdy płomień strzelił jaśniej, widać było ciemne drewniane ściany ogromnej izby z nadzwyczaj
niskim, belkowanym sufitem. U belek wisiały na niciach różnokolorowe gwiazdki uczynione z
opłatków, kręcące się w cieple, a zza belek wyglądały młotki czesanego lnu, zwieszające się na
obie strony jakby tureckie zdobyczne buńczuki. Cały niemal pułap był nim założony. Po ścianach
ciemnych błyszczały jakoby gwiazdy statki cynowe, większe i mniejsze, stojące lub poopierane na
długich półkach dębowych.
W głębi, przy drzwiach, kudłaty Żmudzin huczał gwałtownie żarnami mrucząc pod nosem pieśń
monotonną, panna Aleksandra przesuwała w milczeniu paciorki różańca, prządki przędły, nic jedna
do drugiej nie mówiąc.
Światło płomienia padało na ich młode, rumiane twarze, one zaś z rękoma wzniesionymi ku kądzielom,
lewą podszczypując len miękki, prawą kręcąc wrzeciona, przędły gorliwie jakby na wyścigi,
surowymi spojrzeniami panny Kulwiecówny podniecane. Czasem też spoglądały na się bystrymi
oczkami, a czasem na pannę Aleksandrę, jakby w oczekiwaniu , rychłoli Żmudzinowi mleć
zakaże i pieśń pobożną rozpocznie; ale z robotą nie ustawały i przędły, przędły; wiły się nici, warczały
wrzeciona, migotały druty w ręku panny Kulwiecówny, a kudłaty Żmudzin w żarna huczał.
Chwilami jednak przerywał robotę, widocznie coś się w żarnach psuło, bo jednocześnie rozlegał
się jego gniewny głos:
– Padłas!
Panna Aleksandra podnosiła głowę, jakby rozbudzona ciszą, która następowała po okrzykach
Żmudzina; wówczas płomień oświecał jej białą twarz i poważne, błękitne oczy, patrzące spod brwi
czarnych.
Była to urodziwa panna o płowych włosach, bladawej cerze i delikatnych rysach. Miała piękność
białego kwiatu. Żałobna suknia dodawała jej powagi. Siedząc przed tym kominem była tak w
myślach pogrążona jak w śnie; zapewne nad dolą własną rozmyślała, gdyż losy jej były w zawieszeniu.
Testament przeznaczał ją na żonę człowieka, którego nie widziała od lat dziesięciu, a że dobiegała
dopiero dwudziestu, wiec pozostało jej tylko niejasne wspomnienie dziecinne jakiegoś burzli8
wego wyrostka, który za czasu swego pobytu z ojcem w Wodoktach więcej z rusznicą po bagnach
latał, niż na nią patrzył.
„Gdzie on jest i jaki on jest teraz?” – oto pytania, które cisnęły się na myśl poważnej pannie.
Znała go w prawdzie jeszcze z opowiadań nieboszczyka podkomorzego, który na cztery lata
przed śmiercią przedsięwziął był daleką i trudną podróż do Orszy. Otóż, wedle tych opowiadań,
miał to być „wielkiej fantazji kawaler, choć gorączka okrutny”. Po owym układzie o małżeństwo
dzieci, zawartym między starym Billewiczem a Kmicicem ojcem, miał ów kawaler przyjechać zaraz
do Wodoktów akomodować się pannie; tymczasem wybuchła wielka wojna i kawaler zamiast
do panny pociągnął na pola beresteckie. Tam postrzelon, leczył się w domu; potem ojca schorzałego
i bliskiego śmierci pilnował; potem znów była wojna – i tak zeszły owe cztery lata. Teraz od
śmierci starego pułkownika upłynął już kawał czasu, a o Kmicicu słuch przepadł.
Miała tedy o czym myśleć panna Aleksandra, a może tęskniła do nieznanego. W sercu czystym,
właśnie dlatego że jeszcze miłości nie zaznało, nosiła wielką gotowość do kochania. Iskry tylko
trzeba było, żeby na tym ognisku rozpalił się płomień spokojny, ale jasny, równy, silny i jak znicz
litewski niegasnący.
Więc niepokój ogarnął ją, czasem luby, a czasem przykry, i dusza jej ciągle zadawała sobie pytania,
na które nie było odpowiedzi, a raczej dopiero miała nadejść z pól dalekich. Więc pierwsze
pytanie było: zali on z dobrej woli ją zaślubi i gotowością na jej gotowość do kochania odpowie?
W owych czasach układy rodzicielskie o małżeństwo dzieci bywały rzeczą zwykłą, a dzieci, choćby
po śmierci rodziców, związane pod błogosławieństwem, dotrzymywały najczęściej układu. W
samym więc zaswataniu jej nie widziała panienka nic nadzwyczajnego, ale że dobra wola nie zawsze
z obowiązkiem chodzi w parze, więc i ta troska obciążyła płową główkę panny: „Czy on mnie
pokocha?” I potem już stadło myśli opadło ją, jak stado ptastwa opada drzewa samotnie na rozległych
polach stojące: „Ktoś ty jest? jakiś jest? żyw chodzisz po świecie? czy może już gdzieś tam
poległeś?... Dalekoś ty? czy blisko?...” Otwarte serce panny, jak drzwi otwarte na przyjęcie miłego
gościa, mimo woli wołało ku dalekim stronom., ku lasom i polom śnieżnym, nocą przykrytym:
„Bywaj, junaku! bo nie masz nic gorszego na świecie nad oczekiwanie!”
Wtem, jakby odpowiedź wołaniu, z zewnątrz, właśnie z owych śnieżnych dalekości nocą pokrytych,
doszedł głos dzwonka.
Panna drgnęła, lecz oprzytomniawszy wnet przypomniała sobie, że to Pacunelów przysłano każdego
prawie wieczora do apteczki po leki dla młodego pułkownika; myśl tę potwierdziła panna
Kulwiecówna mówiąc:
– To od Gasztowtów po driakiew.
Nieregularny głos dzwonka targanego przy dyszlu brzmiał coraz wyraźniej; na koniec ucichł nagle,
widocznie sanki zatrzymały się przed domem.
– Obacz, kto przyjechał – rzekła panna Kulwiecówna do obracającego żarna Żmudzina.
Żmudzin wyszedł z czeladnej, lecz po małej chwili pojawił się z powrotem i biorąc znów za
drąg od żaren rzekł z flegmą:
– Panas Kmitas.
– A słowo stało się ciałem! – wykrzyknęła panna Kulwiecówna.
Prządki zerwały się na równe nogi; kądziele i wrzeciona pospadały na ziemię.
Panna Aleksandra wstała także; serce jej biło jak młotem, na twarz występowały rumieńce, a po
nich bladość; ale odwróciła się umyślnie od komina, żeby wzruszenia nie okazać.
Wtem we drzwiach pojawiła się wyniosła jakaś postać w sztubie i czapce futrzanej na głowie.
Młody mężczyzna postąpił na środek izby i poznawszy, że znajduje się w czeladnej, spytał
dźwięcznym głosem, nie zdejmując czapki:
– Hej! a gdzie to wasza panna?
– Jestem – odpowiedziała dość pewnym głosem Billewiczówna.
Usłyszawszy to przybyły zdjął czapkę, rzucił ją na ziemię i skłoniwszy się rzekł:
– Jam jest Andrzej Kmicic.
9
Oczy panny Aleksandry spoczęły błyskawicą na twarzy Kmicica, a potem znów wbiły się w
ziemię; przez ten czas jednak zdołała panienka dojrzeć płową jak żyto, mocno podgoloną czuprynę,
smagłą cerę, siwe oczy bystro przed się patrzące, ciemny wąs i twarz młodą, orlikowatą, a wesołą i
junacką.
On zaś w bok ujął lewą rękę, prawą do wąsa podniósł i tak mówił:
– Jeszczem w Lubiczu nie był, jeno tu ptakiem śpieszyłem do nóg panny łowczanki się pokłonić.
Prosto z obozu mnie tu wiatr przywiał, daj Boże, szczęśliwy.
– Waćpan wiedziałeś o śmierci dziadziusia podkomorzego? – spytała panna.
– Nie wiedziałem, alem go łzami rzewnymi opłakał, dobrodzieja mojego, gdym się o jego zgonie
od owych szaraczków dowiedział, którzy z tych stron do mnie przybyli. Szczery to był przyjaciel,
nieledwie brat mego nieboszczyka rodzica. Pewnie waćpannie wiadomo dobrze, że przed
czterema laty aż po Orszę do nas przybył. Wtedy mi to waćpannę obiecał i konterfekt pokazał, do
którego po nocach wzdychałem. Byłbym tu wcześniej przyjechał, ale wojna nie matka: ze śmiercią
jeno ludzi swata.
– To waćpan jeszcze swojego Lubicza nie widział?
– Czas na to będzie. Tu pierwsze służby i droższy legat, który naprzód chciałbym odziedziczyć.
Jeno mi się waćpanna tak od komina odwracasz, żem dotąd i w oczy spojrzeć nie mógł. Ot! tak!
Odwróć się waćpanna, a ja od komina zajdę! – ot – tak!
To rzekłszy śmiały żołnierz chwycił nie spodziewającą się takiego postępku Oleńkę za ręce i ku
...
zebrus