Serial -- antologia s.f..pdf

(296 KB) Pobierz
19497057 UNPDF
Z CHOMIKA
CHOMIKA V
V ALINOR
ALINOR
NTOLOGIA SF
S S ERIAL
Z
SF
A A NTOLOGIA
ERIAL
19497057.001.png
Spis treści
................................................................................................... 3
FRANK V. PRIORE Kawałek śliwkowego puddingu
FRANK V. PRIORE Kawałek śliwkowego puddingu .......................................................
....................................................... 8
EMILE VERKERK Jacy byliśmy ........................................................................................
........................................................................................ 19
19
BRUCE BOSTON Kosmologiczny epos ...........................................................................
........................................................................... 22
22
A.J. ONIA Serial ...................................................................................................................
................................................................................................................... 27
27
JOSEPH M. SHEA Haracz ..................................................................................................
.................................................................................................. 35
35
GEORGE G. SNOWDEN III Kampania ...........................................................................
........................................................................... 39
39
JEFF BARNES Spotkanie ....................................................................................................
.................................................................................................... 44
44
TIM JONES Biedna Matise ...................................................................................................
TIM JONES Biedna Matise
EMILE VERKERK Jacy byliśmy
BRUCE BOSTON Kosmologiczny epos
A.J. ONIA Serial
JOSEPH M. SHEA Haracz
GEORGE G. SNOWDEN III Kampania
JEFF BARNES Spotkanie
TIM JONES
Biedna Matise
- Wynoś się stąd natychmiast, żebraczko! - warknął ktoś ostro z tłumu zalegającego
gęsto rynek w Starhmoor.
Matise upuściła na bruk swoją żebraczą miskę i rozszlochała się gwałtownie. Lecz Izy
płynęły jej nie tyle z powodu cierpkich słów, jakie usłyszała, ale z poczucia bezsilności i
straszliwego głodu, jaki jej dokuczał. Żebrała odkąd mogła tylko sięgnąć pamięcią, będzie
tego przynajmniej osiemnaście lat, więc wyzwiska nie robiły już na niej żadnego wrażenia.
Jej mocno przygarbiona sylwetka, przedwcześnie posiwiałe włosy i niewiarygodnie
cherlawa budowa ciała były widocznym rezultatem ciągłego niedożywienia, a właściwie
wegetowania na granicy skrajnego głodu. Widać to było szczególnie teraz, gdy zrezygnowana
stała, opierając się o mur okalający miasto. Całą siłą woli starała się odsunąć od siebie
natrętnie powracające pytanie: „Ile to już dni minęło, odkąd miała coś po raz ostatni w
ustach?”
Liczne zapachy potraw gotowanych na pobliskich straganach nie pozwalały jej skupić
uwagi na niczym innym poza strawą, której łapczywie pragnęła. Mdliło ją. Robiło się jej
słabo. Marzyła tylko o tym, aby zdobyć za wszelką cenę chociaż najlichszy kawałek mięsa.
Chociaż ochłap jaki.
„Nie! Nigdy więcej!” - otrząsnęła się z przerażeniem. Przypomniała sobie bowiem w
tym momencie, jak przestrzegano ją, że bezruch i uporczywe myślenie o jedzeniu to pierwsze
oznaki zbliżającej się śmierci głodowej. Każdy, kto pogrąży się w takim stanie, szybko
zaczyna tracić wolę życia, a potem wkrótce umiera. Poderwała się. Z całych sil próbowała
przełamać słabość i stanąć na nogi. „Gdzieś w Starhmoor - myślała pospiesznie - muszą być
przecież jeszcze jakieś odpadki, które można zdobyć! Tylko gdzie?! Stragany na rynku nie
wchodziły w rachubę, o tym wiedziała doskonale. Takiej jak ona nie wolno było wchodzić do
zamożnych dzielnic miasta. Mroczne aleje złodziei również nie rokowały nadziei na zdobycie
nawet najmarniejszych resztek. Zresztą większości mieszkańców tej lichej dzielnicy nie
powodziło się nic lepiej aniżeli samej Matise.
Praktycznie pozostawały już tylko dwa miejsca: domy zmarłych, w których
dokonywano kremacji zwłok mieszkańców Starhmoor, oraz położone wzdłuż północno-
zachodniej części muru obronnego połyskujące blado w oddali mroczne wieże czarowników
miasta. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w ich pobliże, chyba tylko
pchnięty szaleństwem, bezdenną rozpaczą lub... głodem.
Matise nie miała większych problemów z wspięciem się na ogrodzenie, oddzielające
krematoria od reszty miasta. Stary mur chylił się tu gdzieniegdzie, a liczne dziury i
wgłębienia pozwalały oprzeć stopy albo znaleźć dogodny uchwyt dla rąk. Mimo to Matise
musiała odsapnąć i zebrać resztki sil, jakie tliły się jeszcze w jej zmizerowanym ciele.
Odpoczynek trwał krótko. Krócej niż zapewne potrzebowała. Widok długich, niskich
budynków i wydobywających się zeń, jakby obdarzonych życiem płomieni, które tańczyły na
ścianach upiornymi błyskami, stawał się dla niej nie do zniesienia. Paraliżował ją i budził
graniczące z obłędem przerażenie.
Podniosła się. Strach popychał ją do dalszej wędrówki. Ruszyła wzdłuż muru. Szła
szybko, odpychając od siebie natrętnie powracające myśli, przywodzące na pamięć
zasłyszane niegdyś opowieści o duszach ludzkich, miotających się konwulsyjnie w głębi
ludzkich ciał trawionych przez ogień. Nie miała pewności, czy zmarli mogą jeszcze widzieć,
jak doprowadzony do ostateczności intruz wślizguje się do wnętrza, jak w przypływie
rozpaczy porywa czyjąś rękę lub nogę, by zaspokoić nimi do woli dręczący go głód. Dreszcz
obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Całą siłą woli zmuszała się teraz, by spojrzeć przed siebie,
tam gdzie majaczyły w oddali wysokie i pochylone, niczym ogromne srebrzyste kości
wyrastające wprost z ziemi, wieże czarnoksiężników. Przez chwilę zastanawiała się głęboko,
czy nie zawrócić, lecz śmiertelna pustka jej wygłodniałego żołądka popychała ją naprzód.
Teraz poruszała się niczym przyczajone do skoku zwierzę. W głowie kotłowały się
myśli. Z pamięci wyłaniały ohydne widma demonów i okropności czyhających tu na
niebacznych śmiałków. Znała je z opowieści strażników wieź. Zwalniała teraz z każdym
krokiem, słabła, ale nie przerywała wędrówki nawet wówczas, gdy mur rozdzieli! się nagle w
dwu przeciwnych kierunkach na kształt litery „V”.
Od najbliższej z wież nie dzieliło jej więcej niż pięćdziesiąt stóp. Spojrzała w dół. Pod
nią rozciągał się jasno oświetlony, pozbawiony roślinności dziedziniec. Wokół wieży
przesuwały się jaskrawe pierścienie świetlne. Sięgały wysokości siedmiu stóp i tworzyły coś
na kształt zapory ochronnej. Jedne grube i ciężkie, o barwie zakrzepłej krwi, inne tak
przeźroczyste i delikatne, że z trudem można je było zauważyć.
Matise wzięła głęboki oddech. Usiadła okrakiem na murze, po czym zwiesiła nogi i
zsunęła się na rozległy dziedziniec. Powoli ruszyła w kierunku jednej z nich. Świetlne
pierścienie służyły jako skuteczna zapora przed agresją rywali, jednak gdy zbliżyła się do
nich i lękliwie wyciągnęła rękę, rozpłynęły się jak mgła, nie wyrządzając jej żadnej krzywdy.
Odetchnęła z ulgą. Dygocąc ze strachu, skierowała się w stronę dębowych wrót. Były
odemknięte. Popchnęła je ręką. Rozwarły się ze zgrzytem. Czarna szczelina ziała
przerażającym mrokiem. W obawie, że z ponurego wnętrza może w każdej chwili coś na nią
wyskoczyć, odczekała dłuższą chwilę, a potem błyskawicznie wślizgnęła się do środka. W
tym momencie opadło ją jakieś niejasne przeczucie, że jest obserwowana.
Wewnątrz komnaty panowała martwa cisza. Wszystko wydawało się zastygłe w
bezruchu. Nawet najmniejszy szmer odbijał się w tej pustce zatrważającym echem.
Stawiała ostrożnie kroki. Za każdym razem badała uważnie grunt pod nogami, zanim
ostatecznie zdecydowała się postawić stopę. Otacza! ją zewsząd chłodny, lepki mrok. Jedynie
w odległym kącie majaczyło niewyraźne światełko. Prawie bezwiednie ruszyła w jego
kierunku. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim zorientowała się, że przesączało się ono przez
szpary wokół klapy umieszczonej w suficie. Dopiero gdy znalazła się dokładnie pod nią,
odkryła schody prowadzące w górę. Omal się o nie nie potknęła. Dalej postanowiła posuwać
się na czworakach, macając grunt rękoma. Co chwila przystawała, nasłuchując uważnie, jak
się jej zdawało, podejrzanych dźwięków, zanim nie upewniła się, że jest to echo jej własnych
kroków.
Była na szczycie. Nie mogła posuwać się dalej. Zmacała ostrożnie uchwyt i popchnęła
klapę ramieniem, unosząc ją tylko o tyle, o ile było to konieczne, by zerknąć do
pomieszczenia znajdującego się powyżej. Choć i w tamtym pomieszczeniu panował półmrok,
było tam o tyle widniej, że poczuła nagle ostry ból kurczących się szybko źrenic. Odczekała,
aż wzrok przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia. Na pierwszy rzut oka komnata wydawała
się zupełnie pusta. Przetoczyła się przez właz i zamknęła cicho klapę. Rozejrzała się
ponownie i ostrożnie ruszyła w stronę majaczących w odległym kącie schodów. Nie uszła
jednak więcej, niż wynosiła długość jej ciała, gdy spostrzegła, że jeden z cieni jakby oderwał
się od podłogi. Skuliła się z przerażenia. Nie tyle widziała, co czuła obecność jakiejś
bezkształtnej mary, która krążyła wokół niej niewidzialna. Odwróciła głowę. Całą komnatę
zdawał się wypełniać ów niedostrzegalny cień. Odruchowo wbiła swoje chude palce w
podłogę. Po czym z krzykiem rzuciła się do włazu. Złapała konopny uchwyt klapy, żeby
czym prędzej zatrzasnąć ją za sobą, gdy nagle uchwyt znikł bez śladu.
- Kto cię przysłał tu, do Pordyff, na przeszpiegi? Odpowiedz mi!
Uniosła głowę, zaskoczona nagłym obrotem rzeczy. Zobaczyła mężczyznę
przyodzianego w powłóczystą pelerynę pokrytą brązowopiaskowym pyłem. W jego oczach
czaiło się szaleństwo. Trzęsła się z przerażenia. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wtuliła
głowę w chude ramiona i dygocąc cała, usiłowała odczołgać się odeń, byle dalej.
- Wyczułem twoją obecność, zanim zdołałaś przekroczyć zewnętrzne ogrodzenie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin