Du Brul Jack - Zagłada.rtf

(823 KB) Pobierz

JACK DU BRUL

 

 

Cykl Philip Mercer 04

 

 

 

ZAGŁADA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MAJ 1937 ROKU

 

 

Po trzech samotnych dniach w ciasnej kabinie szaleniec siedział na wąskim łóżku i kołysał się na boki. Wbijał wzrok w matowe drzwiczki podróżnego sejfu, trawionym gorączką ciałem wstrząsały dreszcze. Nie wiedział, kiedy olbrzymi statek przeleciał nad Atlantykiem; nie zwracał uwagi na wibracje silników obracających czterema wielkimi śmigłami, luksusową obsługę czy następujące po sobie dni i noce. Wszystkie siły poświęcił na to, żeby nie spuszczać oczu z opancerzonej szafki.

Od kiedy opuścił Europę, z kabiny wychodził tylko późno w nocy, by skorzystać ze wspólnej toalety. Lecz nawet jeśli w czasie takiej pospiesznej wycieczki usłyszał głosy współpasażerów albo członków załogi, uciekał do swojej kajuty. Pierwszego wieczoru po starcie i przez cały kolejny dzień steward pukał raz po raz do jego drzwi z pytaniem, czy może napiłby się herbaty, koktajlu albo zjadł kilka krakersów, które przyniosą ulgę żołądkowi, jeśli kołysanie sterowca przyprawia go o mdłości. Mężczyzna za każdym razem odmawiał poczęstunku, walcząc z narastającym gniewem. A drugiej nocy, przy kolejnym pytaniu o posiłek, pasażer kabiny 8a wpadł w szał; wrzeszczał i przeklinał Bogu ducha winnego kelnera w trudnej do zrozumienia mieszaninie angielskiego, greckiego i jakiegoś afrykańskiego narzecza, którego uczył się przez kilka ostatnich miesięcy.

W miarę jak trzeci dzień podróży zbliżał się ku wieczorowi, tajemniczy mężczyzna coraz słabiej panował nad swoim umysłem. Ale nie dbał o to. Od domu dzieliły go już nie dni czy tygodnie, lecz godziny. Pokonał ich wszystkich. Sam.

Brakowało mu okna, bo dostał kabinę wewnątrz gondoli. Pomieszczenie oświetlały lampka przymocowana do maleńkiego biureczka i eleganckie kinkiety nad piętrowym łóżkiem. Wszystkie sprzęty wykonano z błyszczącego perforowanego aluminium, nadając im futurystyczne kształty. Kiedy wszedł na pokład, pomyślał o statkach z powieści Verne'a czy Wellsa. Sejf ustawił w jedynym wolnym kącie, a steward, który pomógł mu go wnieść, nieco zbyt długo czekał na napiwek. Nie wiedział, że mężczyzna nie ma pieniędzy. Tylko połowa miejsc na pierwszy lot w sezonie została sprzedana, bo ceny rejsu przez Atlantyk były wyższe niż kiedykolwiek.

Gdyby nie presja czasu albo gdyby miał pewność, że prześladowcy nie zdołają go dopaść, wybrałby tańszy środek transportu. Mogło jednak się okazać, że droga kajuta na tę podróż była jednym z jego najgenialniejszych posunięć. Ci, którzy go ścigali, nigdy nie przypuszczali, że ucieknie ich własnym okrętem flagowym, którym tak się chełpili.

Wyciągnął rękę i dotknął sejfu. Drżącą dłonią powiódł po chłodnej, chropowatej powierzchni. Rozkoszował się myślą, że spełnienie jego życiowych ambicji znajduje się wewnątrz. Zadrżał, czy to z wyczerpania, czy to z gorączki. Na ścianie po drugiej stronie kabiny wisiało niewielkie lustro. Spojrzał na siebie, starannie omijając oczy, jeszcze niegotowy na to, co mógłby w nich zobaczyć. Miał długie potargane włosy, przyprószone siwizną, która pojawiła się całkiem niedawno. Od kilku tygodni wypadały w zastraszających ilościach. Kiedy przesunął dłonią po głowie, czuł, jak wyrywa je z cebulkami, zahaczone o połamane paznokcie. Skóra na twarzy straciła jędrność i pomarszczona zwisała, jakby było jej za dużo. Broda, niegdyś zawsze starannie przystrzyżona, teraz przypominała splątany zarost bezdomnego.

Wykrzywił usta w grymasie, który miał być uśmiechem, odsłaniając zęby i czerwone spuchnięte dziąsła. Domyślał się, że krwawiły, bo od wyjazdu z New Jersey nie jadł zdrowych posiłków.

Z tego samego powodu bardzo stracił na wadze. Nigdy nie był atletą, a teraz tak wychudł, że wyglądał niemal jak szkielet. Każdy ruch sprawiał mu ból. Od jakiegoś czasu nie potrafił opanować drżenia rąk i skupić wzroku, jakby zanikające mięśnie karku nie mogły znieść ciężaru głowy.

Przez drzwi kabiny przebił się podekscytowany dziewczęcy głos:

-  Pospiesz się, Walterze! Zaraz będziemy nad Nowym Jorkiem. Chcę mieć dobre miejsce na pokładzie widokowym!

Najwyższy czas, pomyślał. Spojrzał na zegarek. Zbliżała się piętnasta. Mieli dziewięć godzin spóźnienia.

Wbrew swoim zasadom postanowił na chwilę wyjść. Musiał zobaczyć na własne oczy, że jest już prawie w domu. Potem wróci do mikroskopijnej kajuty i spokojnie poczeka na lądowanie.

Chwiejnie ruszył do drzwi. W wąskim korytarzu stała dziewczynka, na oko dwunastoletnia, i czekała na brata, który kucał obok i wiązał buty. Sapnęła gwałtownie, widząc nieznajomego mężczyznę; ten niekontrolowany spazm strachu sprawił, że jej twarz zbladła. Wytrzeszczając oczy, po omacku znalazła rękę brata i przyciągnęła go do siebie. Chłopiec chciał krzyknąć, ale gdy uniósł głowę, sam zamarł z otwartymi ustami. Po chwili jak na komendę oboje odwrócili się i pobiegli w dół korytarza. Dziewczynka zadarła spódniczkę, żeby nie spowalniała jej ruchów.

Niewinne spotkanie przyprawiło go o skurcz żołądka. W gardle poczuł kwaśne wymiociny. Przełknął gwałtownie, zamknął drzwi i ruszył w kierunku klatki schodowej na prawej burcie. Na pokładzie B przy panoramicznych oknach stało kilku członków załogi, a jakiś samotny pasażer przyciskał nos do szyby. Za ich plecami znajdowało się wejście do toalety dla personelu. Kiedy mężczyzna podszedł do okna, z ubikacji wyszedł oficer, ciągnąc za sobą delikatny obłoczek smrodu. Zapach nie był gorszy, ba, może nawet nieco lepszy niż ten, który rozsiewał wokół siebie tajemniczy pasażer. Od ucieczki z Kairu ani razu się nie mył i nie zmieniał ubrań.

Mężczyzna położył dłonie na parapecie i poczuł wibracje silników niosące się po metalowej konstrukcji gondoli. Zbliżył twarz do szyby i spojrzał na strzeliste budynki Manhattanu wynurzające się z burzowych chmur.

Linia obsługująca sterowce szczyciła się zerową liczbą wypadków. Uśmiechnął się, spoglądając na coraz wyraźniej widoczne miasto w dole. Zgodnie z zapowiedzią podróż z Niemiec przebiegła bez niespodzianek; już wkrótce okręt flagowy przedsiębiorstwa Deutsche Zeppelin Reederei obniży lot i zacumuje przy maszcie na lotnisku Lakehurst w New Jersey.

Ciężkie burzowe chmury rozstąpiły się nad gigantycznym cielskiem „Hindenburga", a słońce uformowało wokół niego jasną aureolę. Cień sterowca przesuwał się jak ciemna plama po wąwozach ulic Nowego Jorku, pogrążając w chwilowym mroku wszystko z wyjątkiem górującego nad okolicą Empire State Building. Zeppelin, znacznie większy od większości morskich liniowców i cztery razy od nich szybszy, potrzebował zaledwie trzech dni na przebycie Atlantyku. Cztery mocarne diesle Mercedesa bez wysiłku popychały dwieściepięćdziesięciometrowe-go potwora z prędkością niemal osiemdziesięciu węzłów.

Na tarasie widokowym Empire State Building stali ludzie i machali w ich kierunku. Mężczyzna przez chwilę miał ochotę odmachać - impuls, który dał mu nadzieję, że może pewnego dnia na powrót stanie się częścią społeczeństwa. Gdy tylko skończy swoją misję.

Zamiast tego obrócił się na pięcie i popędził do swojej kabiny. Gardło ścisnął mu strach, który zniknął, dopiero kiedy mężczyzna się upewnił, że sejf jest bezpieczny. Cały spływał potem. Usiadł na łóżku i znów zaczął się kołysać.

Będzie tak siedzieć do samego lądowania. Majestatyczny sterowiec pod dowództwem kapitana Maxa Prussa zmierzał przez okno w burzowych chmurach do bazy lotnictwa marynarki wojskowej w Lakehurst. Przed piątą ktoś zapukał do drzwi. Mężczyzna nie miał pojęcia, kto to może być. Onieśmieleni jego zachowaniem stewardzi pukali raczej cicho, delikatnie, jakby zmieszani, że znów muszą mu przeszkodzić. Tym razem uderzenia były głośne i energiczne. Poczuł, że znów oblewa się potem.

-  O co chodzi? - zapytał szorstkim, chropowatym głosem. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio wypowiedział pełne zdanie.

-  Panie Bowie, nazywam się Gunther Bauer. Jestem oficerem. Czy mógłbym zamienić z panem słowo?

Chester Bowie rozejrzał się nerwowo po maleńkiej kabinie. Wiedział, że nie ma dokąd uciec, lecz nie potrafił powstrzymać tego odruchu. A już prawie mu się udało. Zabrakło kilku godzin, by zszedł bezpiecznie na ląd i umknął nazistom... Do diabła, musieli jakoś wpaść na jego trop. Ale to nie jego ścigali. On był już zbędny. To, co jak magnes przyciągało prześladowców, spoczywało w sejfie.

Zbyt daleko zaszedł, żeby zgodzić się na takie zakończenie. Miał tylko jedno wyjście. Wiedział, że musi to zrobić, i czuł irytację.

-  Tak, oczywiście - odpowiedział. - Za moment.

-  Oficerowie i załoga martwią się, że mógł pan odnieść błędne wrażenie o poziomie obsługi klientów - kontynuował Bauer zza drzwi. Mówił dość płynnym angielskim, wyraźnie zmuszając się do uprzejmości, lecz Chester nie dał się zwieść. - Dlatego pozwoliłem sobie przynieść panu kilka drobiazgów. Ołówki i papeterię. Prezenty na pamiątkę wspólnego lotu.

-  Proszę zostawić je pod drzwiami - odparł Bowie, napinając mięśnie. Wiedział, że kilka najbliższych sekund będzie decydujących.

-  Wolałbym wręczyć je panu osobiście...

Cóż, spodziewał się tych słów. Chcieli wejść do jego kabiny i ukraść sejf. Zanim przebrzmiało ostatnie słowo, Chester szarpnął klamkę przesuwanych drzwi i złapał Niemca za klapy czarnego munduru. Zignorował plik kartek i ołówki, które rozsypały się po podłodze, i wciągnął oficera do środka.

Ten tylko jęknął. Nawet nie próbował się bronić. Bowie rzucił nim o drabinkę na górne łóżko, a kiedy Bauer się od niej odbił i zaczął osuwać na podłogę, skoczył mu na plecy. Z impetem wbił kolano między łopatki, tuż poniżej karku. Obaj upadli, a ich połączony ciężar wystarczył, by złamać Niemcowi kręgosłup między czwartym a piątym kręgiem. Bauer zwiotczał, po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i znieruchomiał.

Bowie zamknął drzwi. Nie pozwolą mu zejść z pokładu. Zgubił ich, uciekając z Afryki, i ten drobny sukces uśpił jego czujność. Powinien był wiedzieć, że wcześniej czy później wpadną na jego trop. A przecież decyzja, by ukryć się w ich kraju i wrócić do domu na pokładzie ich największej dumy, była zaiste genialna. Nikt by nie przewidział takiego ruchu. Jednak podjęli trop. Oni są źli. Przeklęci. Jak wszystkowidzące gorgony, które znają człowiecze kroki.

Ciało oficera zajmowało prawie całą podłogę. Chester musiał nad nim przejść, żeby wziąć z biurka notatnik. Potem podniósł jeden z ołówków upuszczonych przez Bauera. Nie miał pojęcia, ile czasu minie, zanim kapitan wyśle kolejną osobę. Albo - co bardziej prawdopodobne - całą grupę. A z grupą w żaden sposób sobie nie poradzi.

Zaczął szybko pisać. Ołówek śmigał po papierze, jakby sam wiedział, jaki ślad ma zostawić, a człowieka potrzebował tylko po to, by zapewnił właściwą siłę nacisku. Chester wpatrywał się zaskoczony we własną dłoń, wędrującą od prawej do lewej, nie do końca świadomy słów, które notował. Po kwadransie zapełnił drobnym, ledwo czytelnym pismem osiem stron. Nikt nie pukał, więc zapisał jeszcze dziesięć, opowiadając swoją historię najdokładniej, jak potrafił. Wiedział, że tylko to pozostanie z obsesji, której poświęcił życie - słowa na papierze i próbka w sejfie. Ale to wystarczy. Podążył ścieżką, którą przed nim szedł tylko największy geniusz i władca starożytności - i nikt poza nimi dwoma.

Kiedy skończył pisać, otworzył sejf i włożył kartki do środka. Przy okazji spojrzał na przedmiot, który przywiózł z Afryki. Po raz ostatni w życiu. Próbka przypominała kulę armatnią - była idealnie okrągła. Kształt pomógł jej nadać kowal w Chartumie. Zamknął masywne drzwiczki, na tekturowej okładce notatnika drukowanymi literami zapisał krótką informację, a następnie wyrwał pozostałe kartki. Przez spiralę z drutu przewlókł sznurowadło i przywiązał kartonik do klamki sejfu. Nie pozostało mu już nic poza modlitwą, by znalazca sejfu przekazał go adresatowi z tekturowej etykietki.

Nie było potrzeby podawać adresu. I tak wszyscy go znali.

Chester Bowie wsunął ciało Gunthera Bauera pod dolne łóżko, starając się nie zwracać uwagi na nienaturalny kąt, pod jakim odstawała głowa. Gdy skończył, chwycił za krawędź sejfu. Początkowo nie mógł go ruszyć, lecz desperacja dodała mu sił i już po chwili pięćdziesięciokilogramowa szafka znalazła się przy drzwiach. Otworzył je i rozejrzał się po korytarzu. Nie dostrzegłszy nikogo, wytaszczył sejf z kabiny i z mozołem zaczął pchać go w kierunku klatki schodowej.

Na razie nikt go nie zauważył, ale wiedział, że na pokładzie poniżej pasażerowie i załoga obserwują wybrzeże New Jersey.

-  Czy mógłbym panu pomóc, sir?

Bowie zamarł. Znał głos, który rozległ się za jego plecami. Tylko skąd? Wspomnienia wirowały mu w głowie. Kair? Chartum? Może gdzieś w dżungli? Odwrócił się, gotowy do walki i zobaczył młodego stewarda, na którego nawrzeszczał drugiego dnia podróży.

Werner Franz z najwyższym trudem pohamował się, by nie uciec na widok szaleństwa w oczach pasażera. Wyglądał jak szczur zapędzony w ślepy zaułek. Miał zaledwie czternaście lat, lecz mimo to uważał się za doświadczonego członka załogi i żaden wariat na pokładzie nie mógł tego zmienić.

-  Może panu pomogę? - zapytał z profesjonalną uprzejmością.

-  Ja... tak, no cóż, dziękuję bardzo - wyjąkał Chester. Ten dzieciak nie mógł być pomocnikiem nazistów wysłanym, żeby ukraść mu sejf. Kapitan wybrałby raczej mechanika czy oficera, potężnego mężczyznę, który by go pobił i ukrył ładunek do wieczornego wylotu z powrotem do Frankfurtu.

-  Słyszałem, jak kapitan rozmawiał z jakimiś ludźmi - powiedział Werner, ciągnąc sejf. - Mówił, że pogoda jest dość dobra i już możemy lądować. Przy odrobinie szczęścia będziemy na miejscu kilka minut po siódmej. Pewnie nie może się pan już doczekać, kiedy znów postawi stopy na ziemi, herr Bowie?

Kilkadziesiąt metrów nad mokrym od deszczu polem kartonik, który tak pieczołowicie przymocował do klamki, zerwał się z uwięzi. Przez kilka godzin wiatr ciskał nim coraz dalej i dalej. W końcu jego strzępy spadły rozrzucone nad dwoma hrabstwami.

Krople deszczu spływały po gumowanym płaszczu mężczyzny, który przez niemal dziewięć godzin pozostawał w ukryciu. Nawet mrugał rzadziej niż normalnie. Z miejsca na dachu hangaru wyraźnie widział lądowisko i oddalony o osiemset metrów maszt do cumowania sterowców. Z tej odległości stalowa konstrukcja kratownicy wyglądała jak miniatura wieży Eiffla.

Cel miał już dwanaście godzin spóźnienia, co było nieco zabawne, wziąwszy pod uwagę pośpiech, z jakim po otrzymaniu pilnego zlecenia pędził na miejsce.

Poruszając się bardzo ostrożnie, zbliżył oko do wizjera strzelby. Luneta celownicza była jego trofeum z wielkiej wojny. Przystosowywał ją do każdej broni, jakiej używał. Teraz patrzył na obsługę naziemną, przesuwając celownik po głowach nieświadomych ludzi. Właśnie wrócili na lądowisko po gwałtownej ulewie. Ocenił, że jest tam ponad dwustu mężczyzn, ale to przecież nic nadzwyczajnego. Gdyby w czasie lądowania zawiał mocniejszy wiatr, byłoby ich i tak za mało. Przypatrywał się odległym twarzom, aż w końcu znalazł szefa obsługi Charlesa Rosendahla. Mężczyzna obok niego to na pewno Willy von Meister, przedstawiciel firmy Zeppelin na Amerykę. Mimo podmuchów wiatru jednym strzałem mógł położyć każdego z nich i to niezależnie, którym okiem by celował. Nieco dalej stali dziennikarz radiowy i operator kamery. Obaj sprawdzali sprzęt, czekając na przybycie spóźnionego „Hindenburga".

Już miał opuścić ciężki karabin snajperski, kiedy wszyscy na lądowisku zwrócili się w jedną stronę. Niektórzy uniesionymi rękoma wskazywali coś w oddali; z jego miejsca wyglądało to jak pozdrowienie nazistów. Spojrzał w górę. Spomiędzy szarych chmur wynurzyło się potężne cielsko sterowca.

Odległość nie odbierała nic z wrażenia, jakie robił. „Hindenburg" był niewyobrażalnie wielki - w zamyśle twórców miał stać się symbolem odradzającej się potęgi Niemiec. Z obłego jak torpeda kadłuba wyrastały stabilizatory i stery, znacznie większe niż skrzydła największych bombowców. W najszerszym miejscu miał średnicę czterdziestu dwóch metrów, a przestrzeń między duraluminiowymi kratownicami wypełniały zbiorniki z gazem, mieszczące ponad dwieście tysięcy metrów sześciennych wybuchowego wodoru. Na sterach wymalowano wysokie na dwa piętra swastyki, a cztery silniki Diesla zostawiały za sobą cieniutkie wstążki spalin.

Im był bliżej, tym większą część nieba przysłaniał. Zewnętrzna powłoka pokryta srebrną farbą połyskiwała nawet w czasie niepogody. „Hindenburg" przesuwał się dwieście metrów nad bazą lotnictwa marynarki wojennej. Snajper obserwował twarze pasażerów na przeszklonych pokładach, którzy wychylali się, usiłując zawołać członków swoich rodzin czekających na lądowisku. Sterowiec potrzebował piętnastu minut, by zawrócić i podejść do lądowania od zachodu. Kilkaset metrów od masztu cumowniczego silniki nagle zawyły ze zdwojoną mocą, tym razem spowalniając kolosa, a spod pełnego wodoru cygara runęły trzy kaskady wody balastowej, co miało przywrócić sterowcowi właściwe wyważenie.

Ktoś na lądowisku miał megafon, przez który płynęły słowa podekscytowanego dziennikarza radiowego:

- „Oto i on, panie i panowie, już się zbliża! Wszyscy stoimy na murawie przed hangarami i podziwiamy ten wspaniały widok! Niesamowity! Doprawdy, niezapomniany. Spływa ku nam z nieba, jest już blisko".

Strzelec uniósł do oka karabin .375 Nitro Express, przywodzący na myśl raczej polowanie na grubego zwierza niż finezyjne narzędzie snajpera - i zamarł w oczekiwaniu. Pierwsza z ciężkich lin cumowniczych opadła ku ziemi. Przesunął wizjerem po oknach. Załoga uwolniła drugą cumę. Obsługa złapała obie i z mozołem zaczęli przeciągać potężny statek w kierunku masztu. Z daleka wyglądali jak stadko mrówek targających opierającego się słonia.

-  „Już niemal stoi w miejscu - kontynuował spiker z coraz większym podnieceniem. - Z dziobu zrzucono liny, które chwycili mężczyźni licznie zebrani na lądowisku..."

Snajper przesunął lufę o kilka centymetrów w górę i znalazł cel.

-  Znów zaczęło padać, choć nieco słabiej niż wcześniej... Pociski w karabinie były jego produkcji. Miał tylko jedną dobę, by je przygotować, i jeszcze mniej czasu na próby - w starej żwirowni użył zaledwie dwóch. Chociaż oba zadziałały prawidłowo, nie był do końca pewien, czy i tym razem spełnią swoje zadanie.

Głos Herba Morrisona, zwielokrotniony przez głośniki, stał się niemal piskliwy. Spiker nie potrafił opanować ekscytacji.

-  „...silniki na rufie działają tylko na tyle, by zapobiec..." Strzelba ożyła. Odrzut brutalnie wbił mu kolbę w ramię.

Kula przy prędkości niemal tysiąca metrów na sekundę potrzebowała jednej i dwóch dziesiątych sekundy, by dosięgnąć celu. Ta chwila musiała starczyć, by spłonął specjalny płaszcz okrywający rozgrzany teraz do białości rdzeń płonącego magnezu. Inaczej niż pociski smugowe, które palą się przez cały czas, znacząc w powietrzu drogę, ten pozostawił po sobie ślad na ułamek sekundy przed uderzeniem.

Wodór do zapłonu potrzebuje powietrza. Przypadkowa iskra nie spowodowałby pożaru w gigantycznych zbiornikach. Gdyby natomiast gaz zmieszał się wcześniej z powietrzem, rozpalona kula snajpera mogłaby go zapalić - ale nie takie było jej zadanie. Przynajmniej nie bezpośrednio.

Ukryty strzelec celował wzdłuż szkieletu „Hindenburga". Żar płonącego magnezu przepalił powłokę sterowca, a pocisk popędził dalej. Kiedy dosięgnął sterów, na tyle stracił impet, że nie przebił kolejnej aluminiowej belki, tylko w niej utkwił. Magnez się wypalił, rozżarzając srebrną farbę wyprodukowaną z mieszaniny nitrocelulozy i pyłu aluminiowego. Impregnat poszycia okazał się łatwo palną mieszaniną, wykorzystywaną jako paliwo rakietowe. Po chwili żar zmienił się w otwarty ogień, obejmujący coraz większe połacie płótna. Wirujące fragmenty materiału przyklejały się do zbiornika z wodorem. Płomienie uwolniły gaz, który zmienił rufę statku w płonące inferno. Herb Morrison zapiszczał przerażonym dyszkantem:

-  „...płomienie! Statek objęły płomienie! Spada! Płonie i spada! Uważajcie, ludzie, uciekajcie stamtąd, on spada!"

Niebo pokryła czerń, jakby całe światło spłonęło w eksplozji statku. Majestatyczny „Hindenburg" zmienił się w kulę ognia, a rozedrgane sekundy popłynęły jak szalone.

-  „Sterowiec płonie! Płonie coraz mocniej! - darł się Morrison. - To przerażające! Mój Boże! Co za tragedia! Statek jest cały w ogniu, czerwone jęzory strzelają w górę, a on spada na maszt cumowniczy i... o mój Boże!... na ludzi na lądowisku! To naprawdę straszne, chyba najgorsza katastrofa w dziejach! Płomienie są coraz większe, sięgają ponad sto metrów w górę!"

Statek zamarł na kilka sekund zawieszony w powietrzu, a w tym czasie piekielny żar topił i wyginał aluminiowy szkielet. Poszycie kadłuba spuchło, by po chwili zająć się ogniem. Ogłuszający ryk płonącego gazu i intensywny żar sprawiały, że ludzie na murawie czuli się, jakby stali u otwartych wrót wielkiego pieca. Sterowiec opadał rufą w dół. Ogarnięty paniką personel naziemny ruszył biegiem, byle dalej od śmierci w płomieniach. Jeden z mężczyzn był zbyt wolny i kiedy zeppelin dotknął ziemi, zniknął w powodzi ognia i topiącego się aluminium.

W kabinie na pokładzie A siedział Chester Bowie. Czuł, jak statek osuwa się w dół, słyszał krzyki z pokładu widokowego i rumor przesuwających się mebli. Sufit nad jego kabiną zapłonął czerwonopomarańczowym światłem, kiedy eksplodowała mieszanina wodoru i powietrza. Sterowiec spadał, a huk płonącego gazu zagłuszał przerażające skrzypienie gnącego się metalu.

Uświadomiwszy sobie ironię tego wszystkiego, Chester nie mógł powstrzymać śmiechu. Wiedział, że to nie był wypadek. Niemcy byli gotowi zniszczyć symbol swojej dominacji, byleby tylko Stany Zjednoczone nie weszły w posiadanie jego odkrycia. Ścigali go przez pół świata i wreszcie odważyli się na sabotaż „Hindenburga" - ale on znów był krok przed nimi. Na myśl o tym roześmiał się jeszcze głośniej. Śmiał się jak szalony. Nie mógł się opanować.

Wtedy przyszła fala gorąca - taran otwierający drogę dla płomieni. Bowie zginął w ułamku sekundy, słysząc własny śmiech zamiast odgłosu ognia, który błyskawicznie strawił jego ciało.

Snajper przyglądał się dziełu zniszczenia. Wspaniały sterowiec opadł na ziemię, łamiąc aluminiowy kręgosłup. Potężne zwłoki gięły się i zapadały w sobie, by po chwili zmienić się w stos dopalających się resztek poprzetykanych sterczącymi kratownicami.

- „To potworny wypadek, panie i panowie. Płomienie szaleją, a statek spada, niedaleko masztu... - głos Morrisona stał się ostry, poruszający. Do dziś wywołuje łzy. - Och, co za tragedia..."

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

REPUBLIKA ŚRODKOWOAFRYKAŃSKA CZASY WSPÓŁCZESNE

 

 

Cali obudził odgłos karabinów maszynowych.

Otwarte okna zwielokrotniły huk wystrzałów. Kobieta zamarła, czekając na nieodzowną odpowiedź z dżungli. Tym razem zamiast niej usłyszała ciężkie dudnienie deszczu i wybuch pijackiego śmiechu. Żołnierze z jednostek oddelegowanych do nadzorowania ewakuacji Kivu nie trzeźwieli, od kiedy zjawili się w mieście. Jedyny oficer był prowodyrem, a sześciu Belgów w niebieskich hełmach Organizacji Narodów Zjednoczonych nawet nie próbowało powstrzymywać wojsk rządowych przed piciem alkoholu i paleniem wyjątkowo silnej odmiany marihuany, zwanej tutaj bhang.

Cali nie wstała z podłogi, na której spała. Bardzo szybko zorientowała się, że łóżko jest domem dla znacznie większej ilości robactwa niż skóra jakiegoś zwierzęcia rozciągnięta na ziemi.

Pchły, wszy i rozmaite inne paskudztwa były gotowe pożreć ją żywcem. Kiedy dotarła tu wczoraj, w hotelu nie było wody. Czuła zapach potu, brudu i DEET. Niespokojny sen nie przyniósł ulgi jej ciału obolałemu po torturze jazdy ze stolicy kraju, Bangui. Przewróciła się na plecy. Spała w szortach, podkoszulku i lekko zasznurowanych butach. W pierwszej chwili miała wrażenie, że język przysechł jej do podniebienia, a kiedy go odkleiła, przesunęła koniuszkiem po lepkich, nieumytych wieczorem zębach.

Świt powoli brał miasto we władanie. Pierwsze promienie wschodzącego słońca już rozpraszały zmrok, wyławiając z ciemności zarysy drzew za oknem. Cali wiedziała, że światło może wydać się pijanym żołnierzom doskonałym celem, więc latarkę zostawiła przy posłaniu. Zarzuciła na ramiona koszulę khaki i ostrożnie podeszła do okna.

Miasto leżało przyklejone do błotnistych brzegów Chinko, która dalej łączyła swój bieg z Ubangi, by razem zasilić wody potężnej rzeki Kongo. Kivu wyrosło na skraju dawnych francuskich plantacji, które od lat systematycznie pochłaniała dżungla. Większość budynków stanowiły okrągłe chatynki z gliny, jednak dumą miasta były dwa murowane domy przy centralnym placu: opuszczona siedziba władz, w której obecnie stacjonowali żołnierze, oraz jej hotel, któremu ktoś z poczuciem humoru nadał nazwę Ritz - dwupiętrowa smutna bryła, poryta kulami z karabinów w toczącej się od dziesięcioleci wojnie domowej. Pół kilometra w górę rzeki znajdował się pas startowy, który, o dziwo, wciąż mógł przyjmować samoloty.

Kivu było maleńką wysepką otoczoną zewsząd zielonym morzem dżungli - nieprzebytej plątaniny drzew, lian, krzaków i mokradeł, które mogłyby rywalizować z Amazonią. Od kiedy uciekł właściciel jedynego sklepu i przy okazji jedynego generatora, w mieście nie było prądu, nie działała kanalizacja, a do domów nie docierała woda. Łączność ze światem zewnętrznym zapewniał tylko telefon satelitarny w jej plecaku. Kivu prawie się nie zmieniło przez ostatnie sto lat i nic nie wskazywało na to, by najbliższe stulecie przyniosło jakąś rewolucję. Pod warunkiem, oczywiście, że miasto przetrwa najbliższy tydzień.

Dwa tygodnie wcześniej stolicę zelektryzowały raporty, że spora grupa partyzantów przekroczyła granicę z Sudanem, by odciąć wschodnią część kraju. Z braku dokładniejszych danych zakładano, że pierwsze bojówki Armii Ludowej Rewolucji Caribe'a Dayce'a znajdują się już tylko cztery dni od Kivu. Stąd mieliby tylko pięćdziesiąt kilometrów do rzeki Ubangi i granicy z Kongiem. Rząd Republiki Środkowoafrykańskiej przygotowywał się do obrony przed rebelią, rozmieszczając swoje siły wokół Rafai, ale tylko nieliczni wierzyli, że oddziały rządowe zdołają obronić miasto. A po konfrontacji wszyscy pozostali w regionie znajdą się pod władzą watażki, który jako swoich głównych idoli wymieniał Idi Amina i Osamę bin Ladena.

Cali zaklęła półgłosem.

Republika Środkowoafrykańska była krajem, w porównaniu z którym inne najbiedniejsze państwa Trzeciego Świata wydawały się potentatami gospodarczymi. Dochód narodowy Republiki był niższy niż roczne przychody większości średnich firm amerykańskich. Przeciętny mieszkaniec zarabiał poniżej dolara dziennie. Kraj był niemal pozbawiony zasobów naturalnych, infrastruktury i nadziei. Po co ktoś miałby zajmować jedną trzecią takiego tworu? Odpowiedź wymykała się logice. Caribe Dayce wkrótce zostanie władcą kilkunastu tysięcy kilometrów kwadratowych pustkowia.

Deszcz wymywał z powietrza delikatną mgiełkę. Z ciemności powoli wyłaniały się kształty glinianych chatek i sylwetki pierwszych mieszkańców, którzy wyglądali jak duchy wracające do swoich grobów. Kierowca z organizacji charytatywnej otworzył drzwi wielkiej ciężarówki i uruchomił silnik. Za jakieś pół godziny pierwsza grupa uchodźców będzie już w drodze.

Przy odrobinie szczęścia, pomyślała Gali, jeszcze rano uda mi się pokonać te kilkanaście kilometrów do miejsca, gdzie rzeka Scilla wpada do Chinko. Tam sprawdzi swoją teorię i jak najszybciej, może jeszcze przed południem, będzie mogła wracać do Bangui.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin